Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sylwester w PRL

    Upojony najlepszym na świecie radzieckim szampanem, otumaniony naród bawił się do rana. A potem, „szarzy jak ten dym” sylwestrowicze rozchodzili się do domów z betonu. Po drodze drożdżowe gazy ulatywały z ludzi pracy głośno, zaprzeczając burżuazyjnej balowej etykiecie

  Od lat 50. do 80. bale karnawałowe odbywał się w Polsce Ludowej w miastach dużych i małych, oraz na głębokiej prowincji, gdzie w nieogrzewanych remizach tańczono w kozakach i gumofilcach, a makijaż poprawiano śniegiem.

  Prominenci tańczyli na parkietach sal balowych  hoteli. Robotnicy i niżsi rangą pracownicy fabryk i urzędów musieli zadowolić się mniejszymi salami kameralnymi przy zakładach pracy.   Domy kultury, restauracje, nawet niewielkie lokale gastronomiczne ociekały w karnawale anielskim włosiem z odzysku po rozebraniu choinek i girlandami z krepiny. Biurowe dziurkacze pracowały w karnawale pełna parą, by z kartek w kratkę oraz w linie wyczarować bezcenne konfetti. 

  Serpentyny oraz lusterka z przedwojennymi gwiazdami były wykupywane z kiosków na długo przed sezonem balowym, bo bez nich nawet bardzo udany bal był mniej udany od takiego z serpentyną i lusterkiem, w którym można było w każdej chwili publicznie przypudrować nos i przyczernić brew. 

  Na złą zabawę nikt nie miał prawa narzekać. Narzekanie w socjalistycznej ojczyźnie na socjalistyczną rozrywkę było niestosowne. Sylwestry organizowane w lokalach gastronomicznych i domach kultury były biletowane, a nawet niekiedy zadatkowane. Spóźnienie się na taki bal, z miejscem przy stoliku na nóżkach z ordynarnych prętów, oznaczało, że trzeba będzie przetańczyć cała noc bez spoczynku, ewentualnie stać pod ścianą.

  Sylwestrowe menu było tradycyjne dla PRL, ale egzotyczne jeśli chodzi o bale w ogóle. Obejmowało przede wszystkim schabowego na zimno, nóżki w galarecie na ciepło (z braku lodówki) oraz dodatki: chleb i kajzerki. Śledź był rarytasem, zwłaszcza taki wykwintny, z majonezem i siekanym kiszonym ogórkiem. Bigos i grzybki doskonale robiły na kaca i jedzone nad ranem przywracały pełną rezerwy równowagę między robotnikami sylwestrowo zbratanymi z kierownictwem i dyrektorstwem oraz ich małżonkami.

  Posiłki miały być przede wszystkim zakąską do czystej wódki. Za popitkę służyła słodka oranżada zamieniająca żołądki w wytwórnie pawi. O deserach raczej nie myślano. Zdarzało się, że na stoły wjeżdżały po prostu pączki w formie piramid i stosy talerzyków.Jeśli komuś bale organizowane przez zakład pracy czy restauracje nie odpowiadały, mógł witać nowy rok na prywatce. 

  W okresie karnawału Polacy młodsi i nieco starsi chętnie zapraszali gości do domu. Specjalnie na tę okazję dekorowali mieszkania balonami i serpentynami. Na takie imprezy każdy przynosił coś do jedzenia. Prym wiodły domowe przetwory, sałatka jarzynowa i jajka w majonezie. Tańczono przy muzyce z płyt winylowych. W latach 80. młodzież nagminnie męczyła punkową płytę „Exploited”. 

  Było głośno, sąsiedzi walili do drzwi, ochłonąć i odetchnąć od dymu wychodziło się na klatkę. Milicja interweniowała raz po raz, ale dość kulturalnie, można powiedzieć wyjątkowo, brutalność zostawiając na inne okazje.

 Panie miały nie lada problem, żeby sprostać sylwestrowemu wymogowi błyszczenia. Jeśli którejś nie stać było na zakup farbowanych strusich piór i cekinów w komisie, musiała podeprzeć się sutaszem. 

  Nie wiedzieć czemu, każda PRL-owska pasmanteria posiadała zapas lśniącej tasiemki, dzięki której można było podrasować zgrzebną sukienkę, przerabiając ją niemal na suknię. Poza tym był jeszcze błyszczący, niemnący lureks. 

  Ponieważ z założenia miał służyć spontanicznej, domowej produkcji flag i transparentów, dostępny był głównie w kolorach białym i czerwonym. Ale łatwo dawał się farbować za pomocą „Kakadu” - nieocenionej farbki do tkanin. Lureks z sutaszem dobrze się układał, doskonale sprawdzając się we wszelkich układach tanecznych. Za to nawet najelegantsza amerykańska toaleta od ciotki Unry traciła nieco uroku po przypięciu obowiązkowego kotyliona z krepiny.

  Podczas oficjalnych balów sylwestrowych organizowano loterie fantowe. Można było wygrać sprzęty AGD, motorowery i torby słodyczy. 

  Pracownicy „pionu papierkowego” niejednej fabryki już od jesieni byli delegowani do produkcji konfetti za pomocą biurowych dziurkaczy. Była to praca żmudna, mało wydajna i wyczerpująca, ale bal zakładowy bez konfetti był jakiś taki niekompletny.

  Kiedy przebrzmiały toasty, popękały balony, pozamiatano sale balowe, a w izbach wytrzeźwień zasnął ostatni klient nieprzywykły do mieszania bąbelków z wódką, w gazetach i telewizyjnych montażowniach zaczynała się ciężka praca. 

  Po każdym Sylwestrze skacowany kraj musiał się dowiedzieć z prasy, dziennika i kroniki, że było pięknie, godnie, elegancko, radośnie i optymistycznie. Pokazywano urywki balów, pierwszych sekretarzy całujących włókniarki i konfetti wirujące na tle czerwonych transparentów zamaskowanych krepiną, głoszących, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.


S.E

Pożar kina Ton i remont z poślizgiem

 

    28 kwietnia 1956 r. tuż po godzinie 11 wybuchł pożar w kinie Ton. Zgromadzony na Rynku Kościuszki tłum obserwował, jak spod dachówek wydobywają się kłęby czarnego dymu. Akcja strażaków nie należała do udanych.

  Kino Świat otwarte zostało 23 lutego 1935 r. Właściwie to otwierany był uroczyście Dom Katolicki, o którym pisano, że został „zbudowany według wymagań nowoczesnej techniki, posiada wielką, z łatwością mogącą pomieścić 2000 osób salę, kino, bibliotekę itp.” Inicjatorem jego powstania był ksiądz dziekan Aleksander Chodyko. 

  Tych wrażeń nie poskąpiła też późniejsza historia kina. Oto jedno z takich wydarzeń. W piątkowy wieczór 27 kwietnia 1956 r. widzowie wychodzący z ostatniego seansu w kinie Ton nie przypuszczali, że na następną wizytę w kinie będą musieli długo poczekać. W Tonie wyświetlano w tych dniach film pod ekscytującym tytułem „Małżeństwo w mroku”, dozwolony dla widzów dorosłych. Kierownictwo kina spodziewało się, że sobotnie i niedzielne seanse będą frekwencyjnym sukcesem. Dodatkowo w niedzielę na poranek dla dzieci przygotowano projekcję filmu „W cyrku”.

  Kino Ton cieszyło się wśród białostoczan popularnością nie tylko ze względu na atrakcyjny repertuar, ale i też ze względu na świeżo ukończony remont. Duża, wygodna sala odpowiadała ówczesnym wymogom. Ale wszystkie te plany poszły w niwecz. Oto bowiem w sobotę tuż po godzinie 11 „na ulicach Białegostoku dały się słyszeć sygnały pędzących wozów straży pożarnych”. Paliło się kino Ton. 

  Zgromadzony na Rynku Kościuszki tłum obserwował jak spod dachówek wydobywają się kłęby czarnego dymu. Strażacy przystąpili do akcji, która jak zgodnie komentowano, nie należała do udanych. Oto relacja z jej przebiegu. „Bieganina, krzyki, panika. Gdzie hydranty? Strażacy z długimi wężami na ramionach szukają wody. Na placu przed kinem zaczęły pracować motory dwóch beczkowozów. Kilku ludzi w hełmach dostało się na dach. Po chwili strumień wody spływa po dachówkach.

  Tymczasem pod dachówkami, z których fontanną spływa woda, zaczęły pokazywać się języki ognia. Trzeba było raczej zrywać dachówki i gasić ogień w zarodku. Woda w beczkowozach skończyła się szybko i strażacy musieli opuścić dach. 

  Tymczasem ogień rozprzestrzeniał się na dobre. Sporo czasu upłynęło zanim podłączone do hydrantów na ulicy węże przeniosły wodę na palący się budynek kina. Hydrantów trzeba było bowiem szukać (dziwne, że miejscowa zawodowa straż pożarna nie wie gdzie są one rozmieszczone), to znów wiązania wężów nie pasowały, trzeba było wymieniać. W końcu z kilku węży trysnęła woda i po kilkunastu minutach ogień zaczął się zmniejszać”.

  Winą za tak źle prowadzoną akcję nie obarczano strażaków bezpośrednio biorących udział przy gaszeniu pożaru. Wręcz przeciwnie, podkreślano ich odwagę i ofiarność. Cała krytyka skupiła się na dowództwie. Pisano, że w odróżnieniu od szeregowych strażaków „przeciwstawieniem byli oficerowie, których bardzo dużo kręciło się w galowych mundurach, nikt właściwie nie kierował poważnie akcją, a okrzyki przeszkadzały na pewno tylko strażakom”. Pożar zniszczył cały dach budynku. Jako przyczynę podano zwarcie instalacji elektryczne. Kino oczywiście zostało zamknięte.

  Gdy opadły emocje związane z pożarem, to wkrótce zastąpiły je nowe. Tym razem dotyczyły koniecznego ponownego remontu. Mimowolnym bohaterem tego seansu okazał się dyrektor Okręgowego Zarządu Kin w Białymstoku Ireneusz Krcal. Opinia publiczna, co zrozumiałe, interesowała się tą sprawą. 

  Kilka tygodni po pożarze, gdy budynek kina straszył spalonym dachem i okopconymi ścianami, poproszono o wyjaśnienia właśnie dyrektora Krcala. „Dyrektor OZK ob. Krcal wyjaśnił, że odremontowanie kina powierzone zostało Białostockiemu Przemysłowemu Zjednoczeniu Budowlanemu”. Dalej Krcal opowiadał o terminach, umowach, dokumentacjach. Chwalił, że nowy dach na budynku „zrobiony będzie z materiałów ognioodpornych, a mianowicie z żelbetonu. Zapewni to bezpieczeństwo przed pożarami”. 

  No i na koniec obywatel dyrektor złożył polityczną deklarację, że kino otwarte zostanie na święto 22 lipca. Ale pod koniec maja na rzekomej budowie nie było żadnych robotników, a dziennikarz Gazety Białostockiej zanotował „pustki, jedynie drzwi otwarte na rozcież”. Okazało się, że wszystkie plany i terminy zostały przez Krcala wyssane z palca. Przedsiębiorstwo budowlane wcale nie przygotowywało żadnych dokumentacji. Ba, nie miało nawet podpisanych umów.

  Krytyka postępowania dyrektora Zarządu Kin przyniosła efekty. W czerwcu prace remontowe w kinie ruszyły. O lipcowym terminie ich zakończenia dyplomatycznie milczano. Zapewniano natomiast, że Ton uruchomiony zostanie we wrześniu. Pod koniec czerwca pisano, że „wewnątrz sali kinowej widnieje las rusztowań, które spełniać będą rolę drabiny przy montowaniu całkowicie nowego dachu gmachu”. 

  Przy okazji remontu postanowiono usprawnić wyjścia z sali kinowej. Dotychczasowe „studzienki wyjściowe” zastąpiono „szerokimi dogodnymi wyjściami, które będą na jednym poziomie z terenem zewnętrznym”. Ale największą zapowiadaną nowością miało być zamontowanie panoramicznego ekranu. W związku z tym trzeba było przebudować scenę. O tej technicznej nowinie opowiadał oczywiście dyrektor Krcal. 

  Asekuracyjnie jednak stwierdzał, że taki ekran miał już być zamontowany w kinie Pokój, jednak „z ekranami panoramicznymi na razie głucho. Ekranów takich dotychczas nie produkujemy w kraju, lecz importujemy”, a to całą sprawę kierowało na niezależne już od Krcala tory - rozdzielniki, dewizy - słowem wielka polityka.

  Tymczasem nadszedł wrzesień. To zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami miał być termin uruchomienia kina. 24 września niezawodny dyrektor OZK stwierdził, że kino zostanie otwarte, ale w pierwszych dniach października. Gazeta Białostocka informowała, że „dyrektor Okręgowego Zarządu Kin ob. Krcal, poinformował nas, że prace przy remoncie kina Ton przebiegają zgodnie z harmonogramem i zakończone zostaną w tym miesiącu. Odremontowane po pożarze kino Ton rozpocznie wyświetlanie filmów w pierwszych dniach października. W tej chwili przystąpiono do wykonywania elewacji zewnętrznych kina”.

  Wreszcie 24 października 1956 r. ukazał się komunikat: „Jak nas informuje Dyrektor Okręgowego Zarządu Kin w najbliższą niedzielę odbędzie się otwarcie po kilkumiesięcznym remoncie kina Ton. Pierwszym filmem jaki zobaczymy po przerwie na ekranie tego kina będzie ciekawy film produkcji włoskiej pt. „Zakochani z Villa Borghese”. 

  Tym razem poślizgu już nie było. 28 października, o godzinie 16 białostoccy kinomani zasiedli wygodnie w fotelach i oglądali nakręcony w 1953 r. film Vittorio de Sica z Gerardem Philipe`m w roli głównej. Wszyscy byli pod dużym wrażeniem i filmu, i że remont szczęśliwie udało się zakończyć. O panoramicznym ekranie nikt już nie wspominał.


Andrzej Lechowski

Białostocka Loża mniej masońska

   Do tej pory niemal nie było wątpliwości: kamienicę przy ul. Kilińskiego 16 zbudowali Prusacy, by urządzać w niej spotkania loży masońskiej. Białostocki historyk dotarł jednak do informacji, które burzą ten mit.

  Pierwsze posiedzenie loży masońskiej odbyło się kilka dni przed tym zanim zaczęto myśleć o postawieniu tu budynku. Do tej pory przyjmowano, że dom ten został oddany do użytku w momencie rozpoczęcia działalności loży - mówi Wiesław Wróbel, białostocki historyk. Wiadomo, że masoni inaugurowali swoją działalność 2 lutego 1806 roku. Natomiast z odnalezionych przez Wiesława Wróbla informacji wynika, że dopiero 9 lutego Samuel Chrystian Hoenigke podpisał kontrakt na dzierżawę posesji kościelnej, na której zamierzał postawić własny dom .  

  Przypuszczam, że budowa trwała prawdopodobnie do 1807 roku. W tamtych czasach był to chyba największy budynek mieszkalny w mieście. W drugiej połowie XIX wieku wyliczano, że na parterze było siedem pokoi, dwie wielkie sale, dwie kuchnie i trzy korytarze. Jeszcze więcej pomieszczeń mieściło się na drugim piętrze. Tam pokoi było aż jedenaście - opowiada historyk.

  Przypuszcza, że jeśli w tym budynku spotykali się masoni, to mogli to robić dopiero po 1818 roku, kiedy nastąpiło odrodzenie wolnomularstwa w Białymstoku. Właściciel domu nie był uczestnikiem spotkania inauguracyjnego. W 1807 roku, wraz z odejściem - lubujących się w tajnych stowarzyszeniach - Prusaków i przejęciu miasta przez Rosjan, loża umarła śmiercią naturalną.

  Nie wiadomo nawet, czy Hoenigke zdołał dokończyć budowę domu. Kiedy rozpoczynał inwestycję był wysokim pruskim urzędnikiem z pieniędzmi i wpływami. Gdy w 1807 r. przyszli Rosjanie, musiał się zadowolić posadą nauczyciela języka niemieckiego w miejscowym gimnazjum. Nic więc dziwnego, że nie było go stać na dokończenie oraz utrzymanie tak wystawnego domu i szybko popadł w długi. Kamienica została więc wystawiona na licytację. Znalazła nowego właściciela.

  Zanim to nastąpiło w budynku mogło odbyć się kilka masońskich spotkań. Pewnym jest, że tuż przed śmiercią, w latach 1820-22, Samuel Chrystian Hoenigke należał do kilku różnych lóż masońskich - podkreśla historyk.


Tomasz Mikulicz 

W kawiarence przy ul. Mazowieckiej

    Gwarny i tłoczny plac targowy oraz miła i przytulna kawiarenka – to dwa szczególnie ulubione miejsca przedwojennych białostockich złodziejaszków, oszustów, sutenerów i awanturników. 

  Na rynku przy ul. Mazowieckiej, tuż obok hali targowej istniał prawdziwy Kercelak warszawski. Jakich tam nie spotykano typów i czego tam nie sprzedawano i nie kupowano!  Na przykład zubożały ziemianin oferował swoje medale, zdobyte w obronie ojczyzny. Jakiś emeryt wyniósł na sprzedaż miedziane rondle. Obok nich tęga paniusia szukała nabywcy na swój sfatygowany żakiet. Zaś nerwowy jegomość próbował opchnąć zdarte już dobrze buty konduktorki.

  Oczywiście między tą całą publicznością uwijali się złodziejaszkowie i osobnicy o dosyć mętnym wyglądzie. U nich można było kupić zegarki, zapalniczki, sztuki materiału, a w razie potrzeby całkiem znośne palta czy marynarki. Na białostockim Kercelaku spotykała się cała chanajkowska bieda, no i przestępcy. Można było ujrzeć człowieka, który dla ratowania głodującej rodziny, zdejmował na mrozie paltot i sprzedawał go za 3 zł. Nędznie odziana panienka handlowała książkami, po 15 – 20 groszy za sztukę.

  Rzecz jasna nie uświadczyło się tutaj raczej głównych białostockich macherów od kradzieży i przekrętów, ale bywali ich pomniejsi pomagierzy. Trzeba było trzymać rękę na pulsie. Nawet biedny rynek mógł przyjąć kradziony towar.

   Kiedy ktoś przypadkiem zaszedł do którejś z białostockich kawiarenek, mógł zobaczyć taki widok: na ladzie dwie cytryny, dwa śledzie, kilka kwaszonych ogórków i parę plasterków kiełbasy. W lokalu pustawo. Jak właściciel takiego interesu mógł wiązać koniec z końcem?

To pytanie wcale na miejscu. Z czego właściwie żyli owi kawiarniani handlowcy? Przecież musieli płacić podatki, uiszczać komorne za lokal, światło, gaz? Gdy przyjrzał się im przedwojenny dziennikarz, stwierdził, że na pewno nie głodują. Każdy z nich bowiem wyglądał solidnie, niektórzy nawet ze sporymi brzuchami. A i personel takiej kawiarenki nie przypominał wychudzonych szkieletów.

  Tymczasem wiele z owych niepozornych kawiarenek było po prostu miejscem handlowania alkoholem z nielegalnego wyszynku. Dochód był z tego duży. Oczywiście musieli dopisywać konsumenci. Ale od czego była ferajna chłopaków, nie tylko z Chanajek, ale i z Piasków, Wygody czy Antoniuka.

  Poza tym atrakcją kawiarenek były też kelnerki, których moralność pozostawiała wiele do życzenia. Były one magnesem dla klienta, zarówno złodzieja, jak też porządnego ojca rodziny, który od czasu do czasu też lubił się zabawić. Jeśli zaś któraś z panienek okazywała się oporna i nie chciała umilić czas hojnemu biesiadnikowi, wylatywała momentalnie na bruk. Na jej miejsce właściciel przyjmował następną Marysię czy Stasię.

  Władze dostrzegały problem w istnieniu owych, podejrzanych przybytków. Wprowadzono nawet przymusowe badanie lekarskie kelnerek.  Walka z takimi kawiarenkami była niestety trudna. Co pewien czas odbywały się co prawda przed sądem rozprawy za potajemny wyszynk, niekiedy skrzywdzona kelnerka występowała ze skargą przeciwko właścicielowi lokalu o złe traktowanie. Ujawniała przy tym jego machlojki, paserstwo i powiązania z miejscowymi opryszkami, ale to niewiele dawało.

  Chciwość, chęć wzbogacenia się brały górę. Kawiarenki istniały nadal. A i pojawiały się nowe zarówno w śródmieściu, jak i na peryferiach. Bazar też działał nadal. A wszędzie tam można było spotkać typków astralnych, czyli spod ciemnej gwiazdy.


Włodzimierz Jarmolik 

Białostockie "Whitechapel"

    Chanajki solidnie pracowały na swoją reputację w mieście. Tak to jest, że wszystkie większe miasta miały od zamierzchłych czasów swoją „dzielnicę cudów”, siedlisko biedy, występku i zepsucia. 

  Były one może nie tak okropne, jak ta średniowieczna, którą w powieści „Katedra Marii Panny w Paryżu” odmalował francuski pisarz Wiktor Hugo, ale coś w tym duchu. Popatrzmy tylko na początki XX stulecia. W Paryżu oszałamiał wszystkich apaszowski Montmartre, w Londynie ponury Whitechapel, a w Nowym Jorku nieobliczalny Chinetown. Moskwę reprezentowała chachrajska Chitrowka, zaś Warszawę szemrane Nalewki. 

  A nasz Białystok z tamtych czasów? Chociaż wielokrotnie mniejszy od wzmiankowanych powyżej metropolii, także szczycił się podobnym „cudotwórczym” kawałkiem miasta. Były to żydowskie Chanajki, położone blisko zamożnego śródmieścia, ale różniące się od niego lichą zabudową i ubogimi choć zdeterminowanymi do życia mieszkańcami.

  Na niezbyt rozległym obszarze Chanajek  gnieździły się tysiące rodzin żydowskich robotników, chałupników i sklepikarzy, duża rzesza bezrobotnych i żebraków, moc dziewek upadłych oraz gromada zdeklarowanych złodziei i oszustów, czyli tzw. ferajna. Zasięg tej mrocznej dzielnicy nie był do końca jasny. Można go jednak jakoś zakreślić. Mieściła się z pewnością między ul. Lipową i Młynową z jednej strony i rozciągała się do ul. Sukiennej i Głuchej z drugiej. Przecinały ją trzy ważne arterie: Sosnowa, Surażska i Krakowska.

  Słynna była zwłaszcza ta ostatnia, w czasach carskich zwana Moesowską, siedlisko miejscowej rozpusty. Od Krakowskiej odchodziły lub leżały w pobliżu takie niebezpieczne ulice i zaułki, jak Marmurowa, Brukowa, Siedlecka, Orlańska, Cicha czy Piesza.

Białostockie 

  Poprzez ul. Odeską i Malinowskiego wpływy Chanajek sięgały pobliskich centrów handlowych - Rynku Siennego i Rynku Rybnego, zaś ulicą św. Rocha można było dotrzeć na nieodległy Dworzec Centralny.

  A teraz garść cytatów z przedwojennej prasy, dających wyobrażenie o chanajkowskiej rzeczywistości. „Na Chanajkach zamieszkuje proletariat i biedota oraz niziny społeczne i męty miejskie. Czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas, wyczekujących od dawna pracy i zmiany na lepsze. Chanajki nienawidzą bogatych i sytych. Nienawidzą burżujów, fabrykantów, kupców, kamieniczników, urzędników państwowych i policji. Brudne domki i odrapane kamienice - nędza Chanajek jest ponura i straszna”. 

  Swoje zdanie o wyglądzie Chanajek wyraził także w 1938 r. architekt białostocki Ignacy Tłoczek: „Własnym oczom nie uwierzy Europejczyk, przeskakując kolorowe ścieki w przepaścistych rynsztokach, przez które przerzucono mostki w dbałości o dobro mieszkańców, omijając w pośpiechu koszmarne obrazy pokrzywionych domów, bud i ruder, którym za komin służyła rura blaszana, płotów o wysokości do 4 m, kramików, których towar po inwentarze zmieściłby się w ręcznym koszyku, działek zabudowanych tak ciasno, że za podwórze służy ulica. Cała ta „urbanistyka” nabiera specjalnego kolorytu, gdy pod wieczór wyległe na ulice mrowie ludzi obsiądzie progi domów i rynsztoki, tamując wąskie przejścia między rynsztokiem a budynkiem zwane chodnikami. Obrazy tak ponure swoją obcością, tak potworną nędzą, tak sromotnym zaniedbaniem”.

  Przedwojenne Chanajki znane były jednak przede wszystkim z dokonań tamtejszych złodziei, oszustów i sutenerów. Była to owa sławetna ferajna, rządząca się swoimi prawami i niedająca wytchnąć białostoczanom. Dziennikarze zawsze mieli co pisać. 


Włodzimierz Jarmolik

Święta i po świętach

    Miasto poddawało się świątecznej magii. Zauważono jednak, że mimo iż ruch w sklepach był spory, to "każdy liczył się z groszem, kupując najtańsze gatunki". Nie mogli za to uskarżać się na brak kupujących sprzedawcy ryb. Co bardziej przedsiębiorczy sprzedawcy zawiązywali spółdzielnie. 

  Jedną z nich, ze względu na jej nazwę, śmiało możemy uznać za prekursorkę tak dziś popularnych lokalnych smaków. Nazywała się Narew. Jej sklep, w którym zawsze była świeża ryba, znajdował się na Rybnym Rynku. Nieopodal, bo na Legionowej była kolejna kooperatywa obdarzona nie budzącą wątpliwości nazwą Ryba. Łowienie klienta szło znakomicie też Zelmanowi Grodzieńskiemu. Do jego sklepu, na rynku w kamienicy Frejdkiesów pod 25, drzwi się nie zamykały. Nie gorzej w te przedświąteczne dni wiodło się Hirszowi Szczupakowi. 

  Już sam szyld na jego sklepie: "Szczupak - Ryby" był fascynujący. A sklep był przy samym Rynku Siennym, na Suchej. Pomimo skromniejszego portfela zaopatrywano się i w trunki. Popularnością cieszyły się miody pitne. Bezkonkurencyjny w ich sprzedaży był Gerszon Poźniak, właściciel firmy Naturel przy Rynku Kościuszki.

  A święta bez śledzia? Niemożliwe! Tradycja białostocka powiada, że najwięcej śledziowych sklepów było w ratuszu, a to nieprawda. Owszem były w nim dwa sklepiki, jeden Cwasa drugi Gwirca. Prawdziwe zagłębie śledziowe było na Kupieckiej (Malmeda). Ale przed świętami to i na rynku można było kupić solonego śledzika prosto z beczki.

  Święta to prezenty pod choinką. Zawsze z nimi sprawa była niełatwa. Mógł o tym coś powiedzieć właściciel eleganckiego sklepu Bon Ton, Michel Kadłubowski. Przed świętami, właśnie do Bon Tonu na Lipową pod 1 wpadł znany w mieście redaktor Antoni Faranowski. 

  Był naczelnym i wydawcą "Echa Białostockiego". Redakcja mieściła się na Kupieckiej (Malmeda) też pod 1. Faranowski kupił pośpiesznie damski sweter za 18 zł. Umówił się, że gdyby sweter nie spodobał się osobie, dla której był przeznaczony, to będzie można go bez kłopotu zamienić na inny. I tak się faktycznie stało. 

  Tuż po świętach zjawiła się w Bon Tonie pani Faranowska, która powołując się na mężowskie ustalenia zechciała zamienić sweterek na lepszy. Jako, że upatrzony przez nią kosztował 25 zł, to Kadłubowski grzecznie poprosił o dopłatę. To wyprowadziło Faranowską z równowagi. "Ach tak? To my tę sprawę inaczej załatwimy!", krzyknęła. Następnego dnia w "Echu" ukazał się kąśliwy artykuł, w którym Bon Ton nazwano Bon Kant. Opisano, jak to nie znającemu się na rzeczy mężczyźnie "wtryniono towar zleżały, stary, nadający się tylko do wyrzucenia". A Kadłubowski zażądał za wymianę sweterka 25 procent poprzedniej kwoty. Właściciel Bon Tonu, gdy to przeczytał, ogarnięty furią pobiegł do redakcji. Przecież o wierutne bzdury, krzyczał.   Skonsternowany Faranowski wysłuchał kupca, po czym zadzwonił do żony. Okazało się, że redaktorowa owszem biegle rozróżnia falbanki od żabocików, niekoniecznie zaś widzi różnicę pomiędzy 25 procentami lub złotymi. Ot i całe nieporozumienie. Panowie szybko więc zawarli kolejny układ. Następnego więc dnia, na łamach "Echa" ukazały się przeprosiny skierowane do Kadłubowskiego. W ten sposób święte zasady bon tonu zostały uratowane.


Andrzej Lechowski 

Złodzieje kieszonkowcy okradali wiernych

    Kościół parafialny pod wezwaniem św. Rocha bardzo chętnie odwiedzali międzywojenni złodzieje. Zarówno miejscowi, jak i przyjezdni. Pod koniec września 1922 roku weszła do niego młoda kobieta i zatrzymała się przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej. Wokół nie było nikogo. Wzięła więc pręt przeznaczony do gaszenia świec i zaczęła nim zdejmować wota wiszące koło ołtarza. Zobaczył to jednak szklarz, który wymieniał właśnie szybę w jednej z bocznych naw. Zszedł z drabiny i zatrzymał złodziejkę. Na komisariacie okazało się, że nosi ona nazwisko Nowak i przyjechała na gościnne występy aż z Sosnowca.

  Było wielu złodziei, którzy tak samo jak i dzisiaj nie obawiali się zbytnio gniewu Bożego i często szukali łupu w religijnych przybytkach. Byli tacy, co wręcz specjalizowali się w obrabianiu kościołów, cerkwi czy synagog.

  Na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku należał do nich poznaniak Józef Dakowski. Jego występy kościelne znała cała Polska. Na początku 1923 roku zawitał on również do Białegostoku. Oto relacja z tego pobytu zamieszczona w lokalnej prasie: "W nocy z 25 na 26 stycznia dokonano w kościele parafialnym kradzieży za pomocą podrobionego klucza do drzwi zakrystii. Niewiadomy świętokradca wtargnął do świątyni i zabrał z cyberium szczerozłoty kielich (z którego wysypał komunikanty) oraz parę innych cennych przedmiotów, łącznej wartości 2 miliony marek".

  Ekspozytura Urzędu Śledczego szybko schwytała bezczelnego złodziejaszka. Okazał się nim oczywiście Dakowski. Być może policji pomogły informacje z miejscowego światka przestępczego, który nie pragnął mieć na swoim terenie obcych rzezimieszków.

  Jesienią 1926 roku kościół św. Rocha znowu odwiedził bezbożny złodziejaszek. Tym razem nie był to jednak doświadczony klawisznik, ale zwykły włamywacz, któremu wystarczył łom, żeby wyrwać z zawiasów drzwi do zakrystii. Łupem złodzieja padły liczne wota z bocznych ołtarzy. Były to m. in. złote obrączki i, kolczyki, sznury korali czy złoty zegarek.

  Policja znowu miała robotę. Poszukiwania przestępcy trwały raptem dziesięć dni. Okazał się nim młodzieniec o nazwisku Władysław Prago, pochodzący z pobliskiego Grodna, który zapragnął odwiedzić, niebezinteresownie, stolicę województwa. Wkrótce za swój występek skazany został przez białostocki sąd pokoju na pół roku więzienia.

  Zbyt łagodny wyrok wydany na Prago nie usatysfakcjonował prokuratora. Wniósł natychmiast apelację do Sądu Okręgowego. Dowodził, że winowajca już trzy razy wcześniej popełnił podobne przestępstwo. Poza tym nie jest to jakiś zwykły, biedny wieśniak, kradnący dla przeżycia, ale całkiem dobrze wykształcony synalek z mieszczańskiej rodziny. Wiosną 1927 roku Sąd Okręgowy uznał racje prokuratora i podwyższył wyrok do dwóch lat.

  Ktoś może odnieść wrażenie, że białostocki kościół parafialny odwiedzali tylko złodzieje zamiejscowi. Rzeczywiście tak były częste. Podobnie jak specjaliści od dewocjonaliów wyprawiali się do Brześcia, Grodna czy Łomży. Ci ostatni potrafili jednak też popracować u siebie. Lepiej przygotowywali robotę, stąd też rzadziej wpadali.

  Oto jeden z przykładów na działalność miejscowych świętokradców. W roku 1928 z kościoła św. Rocha zginęła skarbonka z zawartością około 300 zł. Wywiad w miejscowym światku przestępczym nic nie dał. Nawet najbardziej pracowici donosiciele nie puszczali pary z gęby. Bardziej bali się swoich kolesiów niż policyjnej niełaski. I tak autor skoku na zasobną skarbonkę nie został odkryty.

  Jeszcze częściej niż kościół św. Rocha okradane były białostockie synagogi. Tutaj też działali specjaliści spoza miasta.


Włodzimierz Jarmolik

Górka przy św. Rocha: Narty i sanki w centrum

    Zbigniew Mazurkiewicz przysłał wspomnienia z dzieciństwa, które spędzał w rejonie ul. św. Rocha i obecnego placu Niepodległości. 

  Już w pierwszej połowie grudnia czekało się na śnieg. Kiedy warstwa puchu miała kilkanaście centymetrów pojawiali się na wzgórzu (górce) św. Rocha narciarze. Niezbyt liczni, jako że narty kosztowały sporo, ich posiadacze uważali się za elitę. 

  To oni przecierali trasy dla późniejszych amatorów białego szaleństwa. Miałem krótkie jesionowe narty zrobione przez stolarza, otrzymane w spadku po stryjecznym bracie i też otwierałem sezon. Narty były przypinane skórzanymi paskami do butów i słabo trzymały nogę. "Kandahary" ze sprężynami to znacznie późniejszy wynalazek.

  Po ubiciu nartami torów zjazdowych na górce pojawiali się saneczkarze. Sanki posiadał prawie każdy i wielu po szkole czym prędzej biegło na górkę. Sprzęt to był różny, od klasycznych drewnianych (nie daj Boże dziecięce, z oparciem), wykutych przez kowala z kątowników, czy pospawanych z rurek u ślusarza. Były nawet bawarskie z wielkimi rogami.

  Kiedy śnieg na stoku zaczynał przypominać lód, zaczynały się zjazdy na byle czym: kawałkach tektury, kaflach, tornistrach, cegłach (zjeżdżających w ten sposób przeganiano, bo "ceglarze" psuli lód). Byle szybko i w miarę bezpiecznie. 

  Zjeżdżano też na butach, ale to wymagało umiejętności akrobatycznych. Przy dużej liczbie zjeżdżających, krzyżujących się torach oraz oblodzeniu, kolizje były nieuniknione, a w ich następstwie krzyki i nawet bójki. Gorzej, gdy zjeżdżając na brzuchu trafiało się w któreś z licznie rosnących drzew. Ale poważnych wypadków nie było zbyt wiele (św. Roch czuwał!), za to połamanych sanek sporo.

  Łyżwy też były od sasa i od lasa: holenderki z zakręconymi wysoko przodami, figurówki z zakręconym przodem i ostrymi ząbkami, turfy z przodem spiczastym. Mocowano je do butów na dwa sposoby. Pierwszy po białostocku zwał się na płastynki (na Mazowszu mówiono - na cycki), czyli do obcasa z przykręconą lub przybitą blaszką i dziurą w środku (przednie szczęki przykręcano kluczem). Mocno, wygodnie. 

  Drugi sposób był bardziej elegancki, szczęki (obejmy) dokręcano z przodu i z tyłu do podeszwy i obcasa. Dziewczynom to wystarczało, chłopakom czasem puszczał obcas i leciało się na maskę mimo, że dodatkowo przywiązano łyżwy do buta paskami. Zjazd z całej górki wymagał mistrzostwa, prędkości były wielkie, przeszkadzających dużo, tor daleki od ideału. 

   A jechało się hen, aż do schronu (bunkra) przy ul. Dąbrowskiego, przypominającego słup ogłoszeniowy. W ogóle otoczenie wyglądało inaczej, nie było budynków na górze, za to u podnóża górki stał odsunięty od ulicy dom z zabudowaniami gospodarczymi (stajnia i stodoła), a przed nim czyhały na "alpejczyków" resztki fundamentów porośniętych chwastami i krzakami.

   Można było próbować zjazdów narciarskich również ze wzgórza św. Marii Magdaleny, szukając ścieżek do zjazdu między nagrobkami nieużywanego cmentarza prawosławnego. Zazwyczaj radość trwała krótko (i słusznie), bo do akcji wkraczał mieszkaniec pobliskiego domu. Na łyżwach jeżdżono ponadto na zamarzniętym bagienku przy ulicy św. Rocha , albo na małym stawku (stawiku), zasypanym później pod boisko gimnazjum przy ul. Stołecznej.

  Na wiosnę, kiedy lody już puszczały, popularne były tam "rejsy" na krze. Stawiało się na krę dwie cegiełki i odpychając kijem można było przepłynąć z jednego brzegu na drugi. Oczywiście, że zdarzały się lodowate kąpiele. Latem w soboty i niedziele organizowano tu tańce na tzw. płaszczadce (podeście). Grała orkiestra, kobiety wchodziły bez opłat, podpitych i awanturujących się wrzucano do stawu dla otrzeźwienia. Od czasu do czasu przyjeżdżało wesołe miasteczko z karuzelą napędzaną mięśniami osiłków, którzy po wyrobieniu normy mogli zażyć bezpłatnej przejażdżki.

  Śniegu z ulic w zasadzie nie usuwano. Chodniki musieli czyścić dozorcy napominani przez obywateli milicjantów. Tak po prawdzie, to dozorcy mieli wpisany obowiązek odśnieżania i połowy jezdni, ale w praktyce nawet Lipowa pokrywała się ubitym śniegiem. Na to tylko czekali łyżwiarze, by za sankami zrobić okazyjny kurs na Sienny Rynek. 

  Gospodarzom takie czepianie się zbytnio nie przeszkadzało, natomiast dorożkarze chwytali za bat i można było oberwać. Chyba, że korzystano z długiego haka z drutu i wtedy bat okazywał się za krótki. Najbardziej ryzykujący doczepiali się do nielicznych ciężarówek i czuli "ten pęd". Było to o tyle niebezpieczne, że po wytarciu się części śniegu można było trafić na czysty bruk, zrobić efektowną wywrotkę i wpaść pod nadjeżdżający samochód. Odnotowano niestety kilka śmiertelnych wypadków.

  Do szkoły chodziłem na Lipową "pod cycki" (kariatydy), czyli do piętnastki. Kierownikiem był pan Płoński, który uczył w wyższych klasach matematyki. Pierwsze klasy prowadziła nieco już starsza pani, zwana "Ciucią". Różnie tłumaczono sobie to osobliwe określenie, chyba jednak zawiniła niezbyt dobrze dopasowana proteza, bo jej użytkowniczka niekiedy popluwała na przepytywanego delikwenta.

  Wybitnym uczniem Zbigniew nie był, chociaż z literatury uchodził za otrzaskanego. Można powiedzieć, że połykał książki z domowej kilkutysięcznej biblioteczki, a także z wypożyczalni Caritasu mieszczącej się na dole budynku plebanii św. Rocha. Oczytanie skutkowało występami na akademiach szkolnych, ale tylko do czasu. 

  W klasie piątej wychowawstwo objęła pani delegowana ze Związku Młodzieży Polskiej. W trosce o właściwe, czyli socjalistyczne wychowanie, chciała wszystkich uczniów zapisać do ZMP. Zamiar towarzyszka wychowawczyni spełniła z jednym wyjątkiem, odmówił autor tych wspomnień, solidaryzując się z rodzicami, którzy niewiele lat wcześniej wrócili z gułagów sowieckich. 

  Od tej pory otrzymywał permanentnie dwóje z przedmiotów uczonych przez aktywistkę, z nauki o konstytucji i z języka polskiego, musiał nawet powtarzać klasę piątą. Na podwórzu szkolnym grało się piłką (rzucaną) w "dwa ognie", także w ramach lekcji z gimnastyki (namiastka sali gimnastycznej znajdowała przy szkole nr 18 przy ul. św. Rocha; tu obecnie skrzyżowanie). 

  Na przerwach zaś grało się w cymbergaja, najlepiej na stolikach nauczycielskich, bo blaty ławek były skośne i miały otwór na kałamarz. Młodszym wypada wyjaśnić, że była to gra typu piłkarskiego dla dwóch zawodników, a kiwało się przeciwnika i strzelało gole, uderzając grzebykiem, kawałkiem linijki etc. w monetę, czyli w swego gracza.

  Tradycyjnie też grano w ściankę, czyli w szponki. Każdy szanujący się chłopiec nosił w kieszeni nawet kilkanaście monet różnego pochodzenia: polskich przedwojennych, carskich miedzianych, sowieckich mosiężnych, pruskich żelaznych fenigów itp. Należało odbić monetę od ściany tak, by spadła jak najbliżej leżącej już na ziemi. Jeśli zawodnik sięgnął rozsuniętymi palcami dłoni (stąd szponki) od swojej do cudzej monet, to ta druga przechodziła na jego własność. W przypadkach wątpliwych zagrożony utratą monety miał prawo wydmuchać ją spod palca przeciwnika.

  Grało się też w noża, opierając ostrze scyzoryka o kolejne części ciała, zaczynając od palca, a kończąc na czole. Dziewczyny grały w klasy, albo puszczały w ruch skakanki. Po szkole grało się w policjantów i złodziei z okrzykiem "bakaman" (co to znaczyło?). Do chowania służyły słupki cegieł z rozbiórki zburzonych kamienic, wykorzystywane do budowy osiedla ZOR przy Lipowej, między Częstochowską a Nowym Światem. 

  Siarka z zapałek nadała się znakomicie do strzelania z rurek i kluczy, a nabojami mogły być wyszukiwane w gruzach kołki plastykowe. Z fasonem czyniono huk z użyciem korkowców kupowanych (czasami rodzice miewali chwile słabości) podczas odpustu na św. Rocha. Zbigniew jeździł też na rowerze, niestety krótko, bo z zamkniętego na słowo honoru chlewka ukradziono koła. Skończyły się te wszystkie zabawy wieku chłopięcego, kiedy przyszło wydorośleć i podjąć edukację w Męskim Liceum Ogólnokształcącym.


Adam Czesław Dobroński 

Niemiecka wieża obserwacyjna na wieży kościoła św. Rocha

    Jeszcze kilka lat temu mogłam wskazać, gdzie była ulica Alta. Rosła tam wierzba, którą mama posadziła z gałązki zerwanej na ołtarzyku w Boże Ciało. Po tej wierzbie poznawałam miejsce po naszym podwórzu. Ale teraz już nie wiem, za bardzo tam się wszystko zmieniło - mówi Zofia Kownacka-Bobrow.

  Wojna przerwała nasze szczęśliwe dzieciństwo. 1 września 1939 roku już nie poszliśmy do szkoły, skończyły się beztroskie zabawy i wędrówki po mieście. Po 17 września, kiedy weszli Sowieci, nauka była, ale już zupełnie inna, na wzór dziesięciolatki z rosyjskim programem.

  Na wiosnę w 1940 roku miałam przystępować do I komunii. Dla dzieci i rodziców to zawsze jest wielkie przeżycie i czekają na tę uroczystość. Ale wszystko się zmieniło. Oczywiście żadnej religii nie było. Przychodziły dziewczynki z gimnazjum i po cichu uczyły nas katechizmu. Mama gdzieś zdobyła materiał i uszyła mi białą sukienkę. Tylko butów białych nie dostała, poszłam w czerwonych pantofelkach. Trochę to dziwnie wyglądało. W kościele też nie było jakiejś specjalnej uroczystości, kryliśmy się po kątach.

  Za okupacji niemieckiej w ogóle się nie uczyliśmy. W szkole przy Wiatrakowej Niemcy urządzili siedzibę gestapo. A na wieży kościoła św. Rocha znajdowała się niemiecka wieża obserwacyjna. Strach, bieda. Mama pracowała w fabryce na Jurowieckiej. Z okien widać było getto. Przychodziła z fabryki zmęczona i bardzo przybita. Opowiadała o ciężkim życiu Żydów, a szczególnie o strasznych chwilach, kiedy wybuchło powstanie w getcie.

  Nasza ulica Alta nie została specjalnie zniszczona. Nie trafiła tam żadna bomba. Ale śródmieście to była jedna wielka ruina. Ulice Lipowa, Kościuszki zasypane gruzami. Któregoś dnia, pamiętam ktoś krzyknął, że pali się kościół św. Rocha. Łunę ognia było widać z daleka. Pobiegliśmy oczywiście zobaczyć, nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, potem rodzice nas złajali. To palił się szpital przy Krakowskiej. Kościół ocalał.

  No i pamiętam też doskonale moment zakończenia wojny. Był maj, umówiłyśmy się z koleżankami na łące, zbierałyśmy kaczeńce, piękne rosły przy Wierzbowej. Naraz rozległa się strzelanina. W strachu rzuciłyśmy się uciekać do domu. Bo jedna myśl, że znowu front. A tu się okazało, strzelano na wiwat, pokonano wreszcie Niemców, koniec okupacji.

  Zaraz po wyzwoleniu Białegostoku poszliśmy do szkoły. Krzesła, taborety przynieśliśmy do klas sami, z domów. Takie były początki nauki. Ale wszyscy szli z ochotą, tęskniliśmy za szkołą. 

  Mieliśmy ogromne zaległości, część uczyło się na tajnych kompletach. Ja nie chodziłam, więc moim marzeniem było, żeby znowu usiąść w szkolnej ławce. Uczniowie byli w różnym wieku, na różnym poziomie. Zrobiono więc egzamin, aby przydzielić do poszczególnych klas. I ja, nie zapomnę tego nigdy, napisałam warzywa przez ż, a ogród przez u zwykłe. 

  Za to uczyłam się potem bardzo gorliwie i sama zostałam nauczycielką nauczania początkowego. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli. Moja ukochana wychowawczyni pani Borowcowa, pani Alfreda Romanowska, która potem przeszła do Liceum Pedagogicznego - do dziś widzę ich szlachetne twarze.

  Chodzili z nami wysokie chłopaki, przerośnięte, ale wszyscy z wielkim szacunkiem odnosili się do nauczycieli. Żeby który coś odburknął czy nie posłuchał, było nie do pomyślenia. Jak pani zwracała uwagę, to z pokorą głowa w dół spuszczona i żadnego słowa przeciw. Ja też tak zostałam wychowana. Rodzice powtarzali: jeżeli nauczycielka ma do ciebie zastrzeżenie, to jest to twoja wina.

  Bieda była, wszystkiego brakowało. Mój pierwszy zeszyt składał się z kartonu. Tata pociął pudełko na kawałki, wywiercił w tych grubych kartkach dziurki, przewiązał sznurkiem i w takim zeszycie pisałam. Książek brakowało przez dłuższy czas. Jeszcze i później, jak poszłam do Liceum Pedagogicznego, to uczyliśmy się do większości przedmiotów z notatek. Nauczyciele dyktowali, a my zapisywaliśmy. Albo chodziliśmy do biblioteki i na miejscu w czytelni korzystaliśmy z książek.

  Lata 1949/1951, kiedy uczyłam się w Liceum Pedagogicznym to był paskudny czas stalinowskich represji. Ale mieliśmy dobrych kochanych nauczycieli, którzy wyciągali nas z różnych opresji.   Liceum mieściło się przy ul. Mickiewicza, w budynku obecnego wydziału prawa, przed wojną było tam gimnazjum im. księżnej Jabłonowskiej.

  Pamiętam, spędzono nas do auli. Odbywała się masówka, działacze ZMP za stołem i zaczęło się wyczytywanie nazwisk tych, co się narazili władzy i ustrojowi. Podpaść można było za wszystko, wystarczyło zażartować nieodpowiednio. Jedna z dziewczyn powiedziała nieopatrznie, że jak była z klasą na wykopkach na czynie społecznym, to widziała, że do kombajnu wsypywano piach. Sabotaż! Za coś takiego groziło wyrzucenie ze szkoły.

  Do ZMP należeli wszyscy z naszej klasy. Ja też się zapisałam, nie sposób było się wyłamywać, to było źle widziane, od razu takiego ucznia traktowano jak czarną owcę. Na zebraniu zapytałam zadziornie: "A kiedy wreszcie dostaniemy legitymacje?, może się na coś przydadzą, przynajmniej będziemy mogli do kina chodzić na zniżkowe bilety". Afera wybuchła z tego straszna. Jak śmiałam tak powiedzieć? Zetempowcy się oburzyli, gotowi byli urządzać nade mną sąd za niewłaściwą postawę polityczną. Dyrektor Mer się za mną wstawił. Szlachetny człowiek, świetny pedagog. Krzyczał nieraz: "Ja też inaczej myślę, jak i wy, ale trzymajcie te języki za zębami, jak chcecie skończyć szkołę". 

  Ileż razy nadstawiał głowę za nasze młodzieńcze wybryki. Albo cudowny matematyk - profesor Batorski, który doprowadził nas do matury. Na ustnym egzaminie zdarzało się, że potrafił złapać rękę biednego abiturienta przy tablicy i sam raz dwa wzór wyprowadził.

  Na staż nauczycielski wysłano mnie do Czyżewa. Po roku wróciłam do Białegostoku i podjęłam pracę w SP 5 przy Pałacowej (teraz jest tu NFZ). Kierownikiem był pan Wincenty Pawłowski, wspaniały człowiek, wspaniali nauczyciele. To tam dopiero uczyłam się zawodu. Pani Milewska, pani Budzisz, polonistka Lechowa. To była przedwojenna klasa we wszystkim. W zachowaniu, postawie, ubiorze, geście. Potem kilka lat uczyłam w SP 18 i ponad 20 lat w 29 - mojej ukochanej szkole, a ostatni rok przed emeryturą w SP 11.

  A kiedy zniknęła ulica Alta? W 1951 roku, jak wychodziłam za mąż, to jeszcze tam mieszkałam. Gdzieś w latach 1954-1955, gdy ruszyła budowa osiedla na Antoniuku. Rodzice i ciocia dostali mieszkanie przy ulicy Broniewskiego. Ulica Alta poszła pod bloki, nie zostało po niej śladu. Żałowałam potem, że nie sprawdziłam strychu. Myślę, że tam na każdym strychu znajdowały się ciekawe rzeczy.

  Wszystkie domy wyburzono. Ludzie najpierw się cieszyli, myśleli, że bloki to będzie raj. Moi rodzice też byli zadowoleni, bo wygodnie, ciepło, nie trzeba węgla nosić, łazienka. Ale tęsknili bardzo za swoją ulicą. Za tym klimatem, atmosferą, pogaduszkami na ławeczkach przed domem. 

  Ojciec póki dał rady, to szedł przynajmniej dwa razy w tygodniu na Rynek Kościuszki. Tam z kolegami zbierali się pograć w karty, porozmawiać. Zachodziłam do mamy, pytałam, gdzie tata. "A, na tołkuczkę poszedł" - odpowiadała. Tak mówiono z żydowskiego na te spotkania,

Jeszcze kilka lat temu mogłam wskazać, gdzie znajdowała się nasza posesja. Mama kiedyś wstawiła do wody gałązkę wierzby zabraną z ołtarzyków na Boże Ciało, taki był zwyczaj. I z tej gałązki wyrosło drzewko na podwórzu. Ale teraz to już nie wiem, za bardzo się tam zmieniło.


Alicja Zielińska

Kochali zupę migdałową i choinki po sufit. Jak świętowano w II RP ?

   Święta, które obchodzili nasi przodkowie niecałe 100 lat temu, przebiegały nieco inaczej (chociaż do tej pory zachowały się pewne elementy). Jak więc wyglądał okres bożonarodzeniowy w 20-leciu międzywojennym? Przyjrzyjmy się czasom naszych pradziadków i prababć. 

  Polacy w 20-leciu międzywojennym mieli wiele powodów do radości (w końcu mogli żyć w odzyskanej ojczyźnie), ale i sporo powodów do zmartwień. Niemal od początku swojego istnienia II RP walczyła z problemami ekonomicznymi (a do początku lat 20. jeszcze z epidemią hiszpanki). 

  Później zaś wielki kryzys nie oszczędził jej mieszkańców. Mimo to zawsze czasem skromniej, a czasem wystawniej, obchodzono wówczas święta Bożego Narodzenia. W końcu dzień narodzin Jezusa to dla chrześcijan (a więc większości wyznaniowej w II RP) jeden z najważniejszych dni w roku. Jak więc nasi przodkowie przygotowywali się do tych dni? Co znalazło się na wigilijnych stołach naszych prababć i co w tym czasie robili panowie pradziadkowie?

  Na początek przyjrzyjmy się choince (najczęściej świerk, znacznie rzadziej jodła). W końcu świąteczne drzewko to obecnie nieodłączny element świąt. W 20-leciu międzywojennym nie było to takie oczywiste. W niektórych regionach Polski choinki były dosyć powszechne (przede wszystkim w zachodniej i centralnej części). Z kolei na południe kraju przywędrowały dopiero po II wojnie światowej. Tam częściej można było zobaczyć podłaźniczkę, czyli czubek jodły, świerku lub sosnową gałąź wieszaną pod sufitem. Ewentualnie drzewko zastępowano odświętnie ubranym wieńcem iglastym, w którym na środku znajdowała się miska z makiem.

  Na choinkach wieszano również jabłka, orzechy i słodycze, a także świeczki (które nie były jednak dobrym pomysłem ze względu na ryzyko pożarów) oraz tzw. anielskie włosy. Większość ozdób była jednak wykonywana własnoręcznie przez domowników. Ich przygotowanie wiązało się nie tylko z tradycją i dobrą zabawą, ale było podyktowane względami ekonomicznymi. W końcu nie każdego było stać na kosztowne dekoracje.

  W 20-leciu międzywojennym uważano, że "kuchnia" to domena kobiet. Panowie tuż przed świętami raczyli się swoim towarzystwem spotkaniach świątecznych nazywanych "śledzikami". Nie brakowało na nich tradycyjnych świątecznych dań, a także alkoholu. Czasem były to jednorazowe wieczory. Zdarzało się jednak, że mężczyźni spędzali na "śledziku" kilka dni, aby "nie przeszkadzać gospodyniom domowym", krzątającym się w kuchni kobietom. Musiały przygotować potrawy nie tylko na wigilijną wieczerzę, ale i resztę świąt. Pamiętajmy, że wówczas nie było gotowych produktów. Wszystko (i to dosłownie) trzeba było zrobić własnoręcznie. W samo Boże Narodzenie bowiem nie można było nic robić w kuchni — nawet pokroić bochenka chleba.

  Obecnie przyjęło się, że tradycyjną rybą na świątecznych stole jest karp. W 20-leciu międzywojennym faktycznie pojawiała się w kuchni, ale była kojarzona z kuchnią żydowską. Polskie gospodynie domowe preferowały przede wszystkim potrawy sandacza i szczupaka. A karp, jeżeli w ogóle się pojawiał to w formie tzw. karpia po polsku, czyli rybę w słodkim sosie z dodatkiem piernika, piwa, rodzynek i miodu.

  Jak pisała Aleksandra Zaprutko-Janicka, w książce "365 obiadów. Praktyczna książka kucharska" Maria Gruszecka już w 1930 r. wymieniła karpia wśród wigilijnych przysmaków. Oprócz niego na kolację proponowała m.in. barszcz z uszkami, zupę migdałową, paszteciki z ryby, jarmuż z kasztanami, groszek zielony z grzankami, pieczonego szczupaka, sandacza z jajkami, kluski ze śliwkami, kruche pierożki, leguminę makową, a także budyń z szodonem.

  Po wigilijnej wieczerzy (oczywiście z obowiązkowym dzieleniem się opłatkiem) w gronie rodziny cała familia udawała się do kościoła na pasterkę. A po powrocie wszyscy raczyli się ciepłą zupą i wspólnym kolędowaniem.

  A co na pozostałe dni? W Boże Narodzenie i w św. Szczepana delektowano się już mięsem, w tym flakami z pulpecikami oraz klasycznym rosołem z makaronem i barszczem z kołdunami.

  Warto też wspomnieć o służbie, która w bogatych domach w miastach zostawała na święta w posiadłościach, w których pracowała na co dzień. Służące również ciężko pracowały przy domowych porządkach i świątecznym gotowaniu. Ich pracodawcy z reguły wręczali im dodatkowe gratyfikacje finansowe i prezenty.

  Boże Narodzenie było czasem poświęconym rodzinie. To z krewnymi wspólnie kolędowano i jedzono najpierw świąteczne śniadanie, a potem obiad. Był to bardzo uroczysty czas. W drugi dzień świąt zaś atmosfera stawała się nieco luźniejsza.

  26 grudnia, czyli w dzień św. Szczepana również udawano się na mszę, podczas której wierni obrzucali się symbolicznie poświęconym wcześniej owsem. Później zaś czas im mijał na kolędowaniu w gronie rodziny i przyjaciół. W drugi dzień świąt częściej wychodzono w odwiedziny. Była to więc wyjątkowa okazja do spotkań.


Boże Narodzenie po polsku. Od II RP do stanu wojennego

    Święta Bożego Narodzenia są mocno zakorzenione w polskiej tradycji i dziś wyglądają zupełnie inaczej niż 100 lat temu. W czasie wojen i zaraz po nich celebracje były skromne i trudne do zorganizowania, ale zawsze pamiętano o przełamaniu się opłatkiem i udekorowaniu świątecznego drzewka. Oto wybrane lata, które pokazują, jak na przestrzeni ostatniego wieku wyglądało Boże Narodzenie w Polsce.

 Po 123 latach nieobecności na mapie Polska stała się niepodległym państwem, ale zmagała się z ogromnym głodem i biedą. Dla setek tysięcy Polaków wojna była wyniszczająca – często zmuszała ich do opuszczenia swoich domostw. Trudno było nawet o iglaste drzewko, ponieważ stan polskich lasów po I Wojnie Światowej był opłakany.

   Na wsi ludzie starali się gotować z tego, co udało im się wyhodować – z ziemniaków, buraków i brukwi. Jeżeli ktoś miał szczęście i upolował dzika lub sarnę, mógł wykorzystać ich mięso i podroby. Popularnością cieszyła się konina i pieczone gołębie, a rarytasem na wigilijnym stole były jabłka, orzechy i pierniki.

  W stolicy stanęła jednak wielka choinka przy placu Wareckim (dzisiejszy plac Powstańców Warszawy), a prezenty finansowane z publicznych zbiórek rozdawano sierotom wojennym i biednym dzieciom. Na choinkach wieszano wyłącznie polskie dekoracje, ponieważ szklane bombki były uważane za niemiecki wymysł.

  Święta Bożego Narodzenia w czasie II Wojny Światowej były smutne, ale Polacy starali się godnie je przeżyć. Od listopada 1939 r. wprowadzono kartki na cukier, chleb i mięso. Ceny ryb były wysokie, a śledzi brakowało, dlatego wykorzystywano małe rybki, jak np. stynki.

  Z zup popularnością cieszyły się barszcz czerwony oraz grzybowa, do której przyrządzenia wykorzystywano zaledwie kilka suszonych grzybów. Jedną z potraw wigilijnych była suszenina, czyli suszone owoce gotowane z kilkoma łyżkami cukru i zagęszczane mąką ziemniaczaną. Główne danie stanowiły gotowane ziemniaki z surową cebulą i smażone placki.

  Nie było cukierków, jedynie pierniki, do których zamiast miodu dodawano marchew. Ludzie zbierali się potajemnie w domach i nie chodzili na pasterki, bo ze względów bezpieczeństwa ich nie odprawiano.

  W rok po śmierci Stalina komuniści nadal toczyli otwartą wojnę z Kościołem, a Polacy świętowali Boże Narodzenie mniej więcej tak, jak zawsze, choć zdecydowanie skromniej. W 1953 roku zniesiono obowiązujący od końca wojny kartkowy system reglamentacji żywności, ale produkty z górnej półki kosztowały krocie i mało osób mogło sobie na nie pozwolić. Do tego tańszych rzeczy nagminnie brakowało.

  Braki w zaopatrzeniu były uciążliwe, a interwencyjne dostawy nie zapełniały ani sklepowych półek, ani świątecznych stołów. Pożądane były cytrusy, które sprzedawano na sztuki, jeśli tylko się pojawiły, choć ich ceny były zaporowe – 1 kg cytryn kosztował 800 zł, a pomarańczy dwa razy tyle. Średnia pensja miesięczna statystycznego Polaka wynosiła wtedy nieco więcej niż 500 zł.

  1970 był rokiem zamieszek i strajków, w których śmierć poniosło ponad 40 Polaków. Społeczeństwo zbuntowało się po tym, jak komunistyczna władza urzędowo ogłosiła podwyżkę cen żywności o ponad 20 procent. PZPR ogromne niedobory mięsa starała się przykryć promocją białego sera.

  W sklepach pojawiała się szynka, ale mało osób było na nią stać. Obsesją wszystkich stały się cytrusy, których listopadowe dostawy z Kuby były szumnie obwieszczane przez władzę jako wyraz jej dobroci i troski o obywateli. To wtedy uznanie znalazła skórka cytrusów, którą suszono i jako rarytas dodawano do makowców i innych świątecznych ciast.

  W stanie wojennym znów powróciły kartki żywnościowe – w lutym 1981 roku wprowadzono je na mięso, a dwa miesiące później na wędliny, konserwy, mąkę, ryż, kaszę oraz masło. Problem stanowiły ceny suszonych grzybów – jeśli ktoś ich sam nie uzbierał i nie ususzył, to były towarem tylko dla bogaczy.

O łamańcach z makiem czy bakaliach tylko się marzyło, ponieważ były horrendalnie drogie. Starano się jednak skompletować 12 potraw wigilijnych, licząc oddzielnie chleb, zupę, kompot, zakąskę, kapustę, ciasto czy kartofle.

   W tym czasie kwitł handel podziemny, przede wszystkim mięsem. Chłopi po kryjomu przywozili podroby i mięso do miasta, jednak ich ceny również nie należały do niskich. Dla większości Polaków przygotowania do świąt były w 1981 roku kolejkowym koszmarem, który i tak nie sprawiał, że na wigilijnym stole pojawiało się wiele produktów i potraw.


Bryk

Festyn święta i orkiestra dęta

    23 grudnia przed białostocką farą rozpoczęto sprzedaż choinek. Ale i tu paskarskie ceny odstraszyły nabywców. Uczciwi kupcy narzekali, że "ze względu na złą pogodę i brak gotówki w handlu przedświątecznym bardzo słabo".

   Na Boże Narodzenie 1926 r. nowością w Białymstoku było zorganizowanie charytatywnego Wielkiego Kiermaszu Gwiazdkowego. Odbył się on 4 i 5 grudnia w Pasażu Warnholtza, czyli w słynnym domu ze szklanym dachem przy Lipowej 6.Ceny były przystępne, a towar " w wielkim wyborze - jak również prezenta gwiazdkowe". Kiermasz miał atrakcyjną oprawę artystyczną.

  W holu pasażu występowała orkiestra 42. pułku piechoty i był też "bufet na miejscu". Przedświąteczną spekulację próbowano powstrzymywać wszelkimi sposobami. W połowie grudnia 1927 r. Stowarzyszenie Kupców Polskich ustaliło "nowe zniżkowe cenniki" na towary kolonialne i spożywcze. 

  Jednocześnie ostrzegano o karaniu sprzedawców, którzy nie zastosują się do nowych cen. Sposobem na zwiększenie obrotów było też wydłużenie czasu otwarcia sklepów. Działały na niego reklamowe chwyty, a miejscowi kupcy byli w tym dobrzy. Oto próbki. "Boże Narodzenie i Taky". Co to takiego? Ano depilacja Anno Domini 27.

  Tłumaczono, że święta to "czas kiedy panie muszą być piękne. W tym celu na twarzy, ramionach i nogach nie powinno być zbytecznych włosków". Zapewniał to krem Taky. Po takym kremie, święta i bez cukru były, że ho, ho. 

  W 1928 r. Związki Kupców, polski i żydowski zwróciły się do Inspektora Pracy z prośbą, aby wzorem lat ubiegłych w ostatnich przedświątecznych tygodniach, zezwolił na wydłużenie czasu otwarcia sklepów. Ku zaskoczeniu sprzedawców i klientów inspektor prośbę odrzucił. Kupcy byli oburzeni. 

  Nie dość, że kryzys to jeszcze niespodziewana blokada. Stowarzyszenie Kupców Polskich podjęło interwencję w Warszawie. Ministerstwo przedłużyło godziny otwarcia białostockich sklepów do godziny 21. I jak co roku wszyscy prześcigali się w złapaniu klienta. 

Znany księgarz Albin Brzostowski ogłaszał, że "najtaniej sprzedaje błyskotki, ozdoby choinkowe, karty świąteczne i książki na gwiazdkę". 

  Ale wszystkich przebiła reklama przedstawicielstwa Towarzystwa Pepege mieszczącego się przy Sienkiewicza 12. Jako, że Boże Narodzenie było "po wodzie" ogłosiło ono, że "najpraktyczniejszy podarek gwiazdkowy - kalosze i śniegowce Pepege" Święty Mikołaj pewnie też je nosił.

   A.L

Na co byłoby Cię stać przed wojną?

    Wiele mówi się dziś o jakości życia przed wojną. Przyjrzyjmy się, jak wyglądały ceny i zarobki w Polsce w drugiej połowie lat 30. XX wieku. Na co mógł sobie pozwolić zwykły zjadacz chleba?

  Na początku trzeba zaznaczyć, że różnice w dochodach między różnymi branżami, a nawet wewnątrz jednej grupy zawodowej, były w przedwojennej Polsce olbrzymie. Jak w każdym społeczeństwie istnieli też krezusi, którzy zarabiali po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, ale stanowili zupełnie odrębną kategorię, a w tym artykule zajmiemy się dochodami przeciętnych rodzin mieszkających w miastach. 

  Zaczynając od lepiej sytuowanych, należy powiedzieć, ile zarabiali wyżsi urzędnicy państwowi, żołnierze i dyrektorzy. Rozpiętość jest tutaj znacząca. Marszałek Śmigły-Rydz zarabiał 3000 zł miesięcznie, generałowie między 1000 zł a 2000 zł, a pułkownicy, tacy jak przesiadujący wiecznie w kawiarniach i restauracjach Bolesław Wieniawa-Długoszowski, między 632 zł a 713 zł, w zależności od tego, czy mieli rodzinę. Sędziowie stanowili jedną z zamożniejszych grup zawodowych II RP. 

  Pensja sędziego wynosiła ok. 1000 zł, dyrektor szkoły mógł zaś liczyć na wynagrodzenie w wysokości od 450 do 700 zł. Dobrze żyło się profesorom zwyczajnym i nadzwyczajnym, których uposażenie wynosiło odpowiednio 1000 i 750 zł. Rodziny, których miesięczny budżet wynosił 750 zł, należały do majętnych i w dalszej części artykułu właśnie taki dochód będziemy traktowali jako przykładowy w odniesieniu do zamożniejszych mieszkańców kraju.

  Drugą grupę pod względem dochodów stanowili urzędnicy średniego szczebla, pracownicy umysłowi oraz robotnicy wykwalifikowani. I tak nauczyciel zarabiał między 160 zł a 260 zł, przy czym medianą było 210 zł. Na podobne uposażenie mógł liczyć maszynista pociągu, ale również i listonosz, który otrzymywał blisko 200 zł. Lepiej opłacani byli komisarze policji, którzy inkasowali co miesiąc 335 zł.

  Podobnie wynagradzano też niższych stopniem naukowców – pensje adiunktów zamykały się w przedziale od 250 zł do 355 zł, uposażenia asystentów wynosiły zaś powyżej 160 zł. Nauczyciele i urzędnicy mogli przy tym liczyć na dziesiątki różnych dodatków i dopłat ze względu na piastowane funkcje i miejsce zamieszkania, dzięki czemu wysokość ich realnych zarobków wzrastała. Kolejna przykładowa rodzina będzie zatem utrzymywana przez urzędnika państwowego średniego szczebla o dochodzie około 350 zł miesięcznie.

  Bodaj największa rozpiętość wynagrodzeń panowała wśród robotników. Pensje wypłacano im w systemie tygodniowym, ich wysokość wahała się zatem w zależności ilości pracy i liczby dni roboczych w danym miesiącu. Do tego pobory w tej grupie społecznej różniły się znacząco ze względu na kwalifikacje. Jeżeli robotnik był specjalistą, mógł zarabiać naprawdę sporo, lecz jeśli jedynym jego atutem były mięśnie, to nie miał co liczyć na wysokie uposażenie.

  Bywali tacy robotnicy, zwłaszcza z branży poligraficznej, którzy otrzymywali po 260 zł, a nawet 400 zł miesięcznie. Górnicy zarabiali na podobnym poziomie, przeciętnie jednak wykwalifikowany robotnik mógł liczyć na blisko 200 zł miesięcznie. Jeżeli brakowało mu umiejętności, wtedy jego tygodniówki wynosiły nawet 25–30 zł, co dawało łącznie niecałe 130 zł. W najgorszej sytuacji byli robotnicy sezonowi i służba domowa. Gospodynie otrzymywały niekiedy miesięcznie całe 21 zł. Jako trzecią reprezentatywną rodzinę weźmy zatem robotnika z żoną i dziećmi, którzy utrzymywali się za około 160 zł.

  Górnicy należeli do najlepiej opłacanych robotników, ale również oni mieli powody do niezadowolenia. Przedwojenne statystyki nie uwzględniały dwóch dużych grup: drobnych przedsiębiorców oraz chłopów (a trzeba pamiętać, że większość mieszkańców Polski żyła na wsi). Ich zarobki bywały niezwykle rozstrzelone i wiązały się z indywidualnymi możliwościami. I tak na przykład właściciel jatki w Warszawie mógł być człowiekiem znacznie bardziej majętnym niż profesor akademicki, choć cieszył się nieskończenie mniejszym prestiżem.

  Większość ludzi nie posiadała mieszkań na własność. Z zasady żyło się w lokalach wynajmowanych w kamienicach, gdzie płaciło się czynsz łącznie z sumą za wynajmem. Były to kwoty bardzo różne i ustalane indywidualnie – mogły wynosić 30 zł, mogły i 100 zł, oczywiście w zależności od standardu, liczby pokoi, lokalizacji etc. Robotnicy mogli sobie pozwolić jedynie na ciasne mieszkanie, być może nawet w suterenie, czasem wręcz dzielone z innymi rodzinami, co wcale nie było rzadko spotykane.

  Nauczyciel czy urzędnik mógł już wynająć lokum trzy- lub czteropokojowe, a rodzinę profesora akademickiego było stać przy pomyślnych wiatrach, by wynająć wielopokojowe mieszkanie w reprezentacyjnej części miasta lub nawet kupić willę w kolonii Staszica na warszawskiej Ochocie, co oznaczało wydatek rzędu 50 tys. zł. Kamienicznicy natomiast mogli liczyć swoje dochody w grubych tysiącach.

  Ceny żywności, jakie można dziś znaleźć w zestawieniach statystycznych, bywają złudne, gdyż wiele produktów zmieniało znacząco swoją wartość w zależności od regionu kraju. Ponadto zakupy w delikatesach były oczywiście odpowiednio droższe niż na targowisku. Wedle danych z 1939 roku dla Warszawy kilogram mąki pszennej kosztował średnio 49 gr, ziemniaków – 10 gr, wołowiny – 1,53 zł, wieprzowiny – 1,52 zł, a słoniny – 1,58 zł. Za kilogram masła trzeba było zapłacić 3,98 zł, a za kilogram jaj (ok. 15 sztuk) – 1,51 zł. Litr mleka sprzedawano za 26 gr.

  Uderzają szczególnie wysokie ceny tłuszczu zwierzęcego i mięsa. Jego spożywanie było przywilejem, na który wielu nie mogło sobie pozwolić. W domu nauczyciela i urzędnika mogło gościć na stołach dość często, ale już w mieszkaniach robotniczych rzadko, a czasami wręcz bardzo rzadko. W najbiedniejszych rodzinach widywano je najwyżej raz na rok.

  Posiłek poza domem mógł kosztować kilka groszy w budach na bazarze na placu Kercelego, ale w hotelu Victoria za danie obiadowe, na przykład za kaczkę po polsku, szczupaka albo kotlet drobiowy, trzeba było zapłacić powyżej 3 zł. Obiad dla dwóch osób składający się z dwóch zup, dwóch dań głównych i butelki wódki oznaczał wydatek rzędu 20–25 zł, czyli niemalże jedną piątą budżetu ubogiej rodziny robotniczej. Była to kwota trudna do przyjęcia także dla przeciętnego urzędnika. Oczywiście istniały również tańsze restauracje, które nie były prostymi budami z wyszynkiem i w których można było zjeść cały duży obiad w dwie osoby za 2–3 zł.

  Poza jedzeniem trzeba było się ubrać, umyć i oporządzić i w tym zakresie ceny również były bardzo zróżnicowane, a istniejące statystyki dosyć ogólne. W 1937 roku mydło do prania kosztowało 1,30 zł za kilogram, kostka mydła toaletowego – 1 zł, a ręcznik bawełniany – 2 zł. Biała męska koszula oznaczała już wydatek 9,5 zł, a męskie półbuty – 24,66 zł. Ceny bardziej wytwornych ubrań było znacznie wyższe. Sukienki mogły kosztować zarówno 15 zł, jak i 150 zł, a nawet więcej. Podobnie garnitury czy buty, tym bardziej że często były szyte na miarę przez krawców i szewców, którzy dyktowali własne, wysokie ceny.

  Życie i praca w mieście często wymagały dojazdów. A najważniejszy był oczywiście transport publiczny. Za przejechanie kilometra tramwajem płaciło się w stolicy 15 gr, za dwa kilometry – 20 gr, a za trzy kilometry – 25 gr. Bilet miesięczny kosztował od 15 zł do 22 zł w zależności od liczby linii, którymi można było dzięki niemu jeździć. Okazuje się zatem, że nawet jeśli zarabiało się te 350 złotych miesięcznie, to opłaty za czynsz, transport i ubrania stanowiły znaczącą część budżetu. Nic zatem dziwnego, że automobile były poza zasięgiem zdecydowanej większości mieszkańców kraju.

  Ceny samochodów zaczynały się na poziomie 3800 zł (Fiat 500), a średnio zawierały się w przedziale od 4500 zł do 6000 zł (Polski Fiat, Skoda, Opel). Tatry, lancie, fiaty 1500 czy vauxhalle kosztowały od 7000 w górę. Do tego dochodziły jeszcze koszty utrzymania i paliwa – za litr benzyny trzeba było zapłacić 68 gr. Wyprawa z Warszawy nad morze przy ówczesnych niedoskonałych silnikach mogła okazać się nie lada wydatkiem, na który mogli sobie pozwolić tylko nieliczni, nawet jeśli posiadali te najtańsze samochody.

   Do najtańszych rozrywek należało kino, na które mógł sobie pozwolić prawie każdy – bilet na seans kosztował do 40 gr, a wejściówki do teatru były niewiele droższe. Ale już kupno radioodbiornika wymagało wydatku rzędu 200 zł, co było poza zasięgiem większości mieszkańców kraju.

  Podobnie niedostępne były wycieczki, zwłaszcza zagraniczne. Sporym wydatkiem były już ceny biletów lotniczych: z Okęcia do Paryża leciało się za 300 zł, do Amsterdamu za 233 zł, do Berlina za 133 zł, do Lwowa za 50 zł. Do tego trzeba oczywiście doliczyć hotel i wyżywienie na miejscu. Podróże z rodzimym biurem podróży Orbis też nie były tanie: wyprawa po fiordach Norwegii to koszt wysokości 850–1350 zł.

  Bardziej przystępne były wycieczki krajowe. Na dwutygodniowy urlop w Zakopanem można było pojechać już za 80 zł od osoby. W przypadku stancji albo wyjazdu w mniej turystyczny rejon kraju, jak Polesie, koszt był jeszcze niższy. Rodzina urzędnicza mogła sobie pozwolić na wakacje w kraju, a nawet na zagraniczną wycieczkę do jednego z tańszych państw, na przykład do Jugosławii, co kosztowało od 330 zł do 500 zł. Profesor mógł natomiast zabrać bliskich za granicę w ciekawsze miejsca.

  Po powyższym zestawieniu widać, że biedniejsi mieszkańcy kraju mogli sobie pozwolić na znacznie mniej niż współcześnie. Byli skazani na kupowanie dóbr gorszej jakości, a możliwości korzystania z jakichkolwiek rozrywek i przyjemności mieli bardzo ograniczone. De facto rodzina robotnicza nie mogła sobie pozwolić na nic innego poza przeżyciem. A mówimy tu o osobach pracujących, podczas gdy w przedwojennej Polsce żyły jeszcze całe rzesze bezrobotnych.


Paweł Rzewuski

To w Białymstoku powstał pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy

    Eksperyment, który obserwował cały kraj. W 1956 r. w Białymstoku otwarto pierwszy polski sklep samoobsługowy. Powstał przy ul. Lipowej i cieszył się ogromną popularnością. Był "efekciarski", ale i wygodny. "Sklep wzorowano na istniejących już podobnych placówkach w Związku Radzieckim, Czechosłowacji, na Węgrzech, a nawet we Francji czy Szwecji. Największą zagadką było to, jak zareagują na tę nowość klienci" - czytamy w książce białostockiego historyka Andrzeja Lechowskiego "Sekrety Białegostoku. Część 2". Innowacyjny sklep miał być eksperymentem - jeśli spodobałby się mieszkańcom, takich punktów miało powstać więcej.

  "Sam" przy ul. Lipowej (obok Kina Pokój) miał zostać otwarty 1 maja 1956 r., ale nastąpiło opóźnienie. Ostatecznie, pierwsi klienci zjawili się tam 8 maja o godz. 14:00. Jak podała "Gazeta Białostocka" - "urządzenie sklepu, nadzwyczaj estetyczne, podobało się wszystkim. Nawet najwybredniejszy mieszkaniec Białegostoku będzie musiał przyznać, że do takiego sklepu przyjemnie jest wejść".

  To byla rewolucja - nie tyle technologiczna, co obyczajowa. Mieszkańcy Białegostoku musieli zmienic sposób myślenia o zakupach. Przy wejsciu do sklepu czekały wiklinowe koszyki. Po wzięciu jednego z nich, wystarczyło wybrać i zapakować do niego produkty z półki, zapłacić za nie przy kasie, a następnie przełożyć je do własnej torby. Dziś nie wydaje się to jakkolwiek nadzwyczajne, ale w latach 50-tych XX wieku - robiło wrażenie.

  W nowopowstałym sklepie przy ul. Lipowej, do wyboru były "różnego rodzaju artykuły spożywcze, jak soki, octy, cukier, pieczywo, kasze, mąki, olej, masło, dżemy, zapachy do ciast, zupy w kostkach, wina, różnego rodzaju konserwy rybne i mięsne" - informowała o asortymencie "Gazeta Białostocka". Była też przestrzeń z "różnego rodzaju drobiazgami, gdzie można kupić i żyletki do golenia, i 5 papierosów, i inne rzeczy".

  W sklepie mogło przebywać jednocześnie 20 kupujących, "aby nie było zbytniego zamieszania i każdy mógł swobodnie wybrać odpowiedni towar" - uzasadniał Antoni Maziewski, kierownik "Samu". Białostocki sklep samoobsługowy okazał się dużym sukcesem. Każdego dnia odwiedzało go ponad tys. klientów, a dzienny utarg wynosił ok. 16 tys. zł, a w soboty nawet 25 tys. zł. Dobre wyniki nie przeszły bez echa, bo 19 maja 1956 r. do Białegostoku zawitała ekipa Polskiej Kroniki Filmowej, która przeprowadziła nagrania dot. innowacyjnej usługi.

  Nie obyło się jednak bez kontrowersji. Sklep spotkał się z ostrą krytyką mieszkańców, gdy 26 czerwca 1956 r. nie dostarczono do niego pieczywa. Winny okazał się woźnica konnego furgonu z jedzeniem, który... zaspał do pracy. Później w "Samie" wykryto manko (niedobór pieniędzy w kasie w stosunku do stanu wynikającego z ewidencji, przyp. red.) w wys. 17 tys. zł za co ostatecznie zwolniono kierownika sklepu i jego zastępcę. W międzyczasie dochodziło również do drobnych kradzieży.

  Historia pierwszego w Polsce sklepu samoobsługowego zakończyła się w latach 90-tych ub.w. Po punkcie nie ma już śladu, a jego miejsce zajęły inne sklepy


bia24.pl

Telewizja pomnikiem Tysiąclecia Państwa

   We wrześniu 1960 roku Gazeta Białostocka na pierwszej stronie stawiała pytanie: Czy w 1960 roku będzie telewizja w Białymstoku? Pisano, że „nie ulega żadnej wątpliwości, że wszystkie czynniki poprą tę inicjatywę, gdyż jest ona słuszna i zmierza do dalszego rozwoju kulturalnego Białostocczyzny”.

  W toczącej się ze zmiennym natężeniem dyskusji pojawiła się też pierwsza propozycja lokalizacji rozgłośni radiowej i ośrodka telewizyjnego. Zakładano, że zostanie on wybudowany na terenie planowanego Parku Centralnego, z którego założeniem niezbyt się spieszono. Wieża przekaźnikowa ulokowana miała być na wzgórzu Św. Marii Magdaleny. 

  O szczegółach informowała Gazeta Białostocka. „Przyszły gmach nowej rozgłośni i stacji telewizyjnej stanie na tak zwanym wzgórzu Magdaleny [Maria i święta jakoś w oficjalnym organie KW PZPR nie były dobrze widziane] przy ulicy Sosnowej. W planie urbanistycznym miasta w okolicach tych przewiduje się budowę wielkiego parku centralnego. Gmach rozgłośni byłby więc centralnym punktem przyszłego parku. 

  Tak usytuowany maszt stacji przekaźnikowej nie szpeciłby miasta, lecz przeciwnie, wnosiłby oryginalny akcent architektoniczny. Za lokalizacją masztu na tym terenie przemawia fakt, że góra Magdaleny jest wzniesieniem, które w naturalny sposób podwyższy maszt o 11 metrów. Jak wiadomo dla telewizji nie jest to fakt bez znaczenia”.

  Oprócz rewolucyjnie odkrywczego stwierdzenia, że góra jest wzniesieniem, pomysłodawcy ani jednym słowem nie zająknęli się o stojącej na wzgórzu Św. Marii Magdaleny cerkiewce. 

  Zauważano jednak, że ten śmiały pomysł może okazać się problematyczny. Otóż „lokalizację uzgodnić trzeba z pracownią plastyków w Warszawie, bo wykonanie projektu zagospodarowania parku zlecono nie wiadomo z jakich względów właśnie tej pracowni. Zachodzi więc obawa, że projektanci mogą się nie zgodzić na lokalizację budynku rozgłośni. Przypuszczalnie nie będą mieli oni zastrzeżeń jeżeli chodzi o budowę masztu telewizyjnego na wzgórzu Magdaleny. Maszt ten w przyszłości będzie przecież ozdobą parku centralnego”.

  Można już to sobie wyobrazić, patrząc choćby na perspektywę Placu Teatralnego zamkniętą jednym z najładniejszych gmachów w Białymstoku, czyli Teatrem Dramatycznym, za którym stoi szkaradny maszt. 

  Na początku września 1958 roku powstał w Białymstoku społeczny komitet, którego zadaniem było zrealizowanie tych śmiałych projektów. Władze centralne zapowiedziały bowiem, że budowa ośrodka w Białymstoku ma ruszyć dopiero w 1970 roku, ale gdy zostaną zebrane fundusze miejscowe nad tą odległą datą można by podyskutować. 

  Wówczas też możliwym byłoby przekazanie do Białegostoku niezbędnego sprzętu. Tak więc wszystko znalazło się w rękach komitetu. W tej sprawie z płomienną deklaracją wystąpił przewodniczący Prezydium MRN Jerzy Krochmalski. Zapewniał, że w budżecie miasta znajdzie milion złotych. Koszt budowy szacowano na 11 milionów. 

  Nie zważając więc na dziesięciomilionowy deficyt Krochmalski perorował, że „sprawa telewizji i nowej rozgłośni jest nam bardzo bliska. Chcielibyśmy, aby nasze miasto na równi z innymi ośrodkami w kraju mogło korzystać z tej zdobyczy cywilizacji i kultury”. Sam też deklarował, że „osobiście zobowiązuje się do aktywnej pracy w społecznym komitecie budowy”.

  Ulegając entuzjazmowi przewodniczącego Krochmalskiego podchwycono hasło głoszące, że „budynek rozgłośni i stacja telewizyjna pomnikiem Tysiąclecia Państwa w naszym mieście”. To już wpisywało się w pezetpeerowską taktykę przygotowania starcia obchodów jubileuszu Chrztu Polski z oficjalną doktryną Tysiąclecia. 

  Myślano prosto. Może być 1000 szkół na Tysiąclecie, może być Osiedle Tysiąclecia, to może być i jeszcze telewizja. Apel Krochmalskiego o szukanie brakujących do uczczenia tysiąclecia 10 milionów spotkał się z umiarkowanym odzewem. Jako jedyna zadeklarowała wpłatę 50 tysięcy złotych Spółdzielnia Inwalidów „Naprzód”. 

   

Andrzej Lechowski 

Kiedyś święta pachniały pomarańczami

   Dzisiaj święta Bożego Narodzenia to coraz częściej zatłoczone centra handlowe, amerykańskie kolędy i obwieszone światełkami domy. Nic dziwnego, że ludzie, zwłaszcza pokolenie dzieci dorastających w PRL-u, z rozrzewnieniem wspomina ich mniej komercyjną wersję. Skromną, rodzinną uroczystość pachnącą wystanymi w kolejkach pomarańczami.

  "Gdy sięgnę pamięcią wstecz, jeszcze przed '89 rokiem, tak mniej więcej do połowy lat 80., święta po pierwsze: były ze śniegiem, po drugie: czekało się na filmy Disneya, bo te filmy i jakiekolwiek ciekawe pozycje programowe były właśnie na święta. 

  Poza tym - były pomarańcze. W ciągu roku pomarańczy nie było. No i była prawdziwa polędwica. Ja smaku i zapachu tej prawdziwej polędwicy, którą kroiło się w takie cieniuteńkie, prawie przezroczyste plasterki - nigdy w życiu nie zapomnę" - powiedziała PAP Life Beata Tadla, dziennikarka i prezenterka "Faktów", która zadebiutowała ostatnio książką "Pokolenie '89 czyli dzieci PRL-u w wolnej Polsce".

  "Na pewno tamte święta były dla mnie magiczne i lepsze" - Agustin Egurrola wspomina święta z roku 89. "Po pierwsze byłem małym chłopcem, to były święta oczekiwane. Wtedy nic nie było, był to moment, kiedy dzieliliśmy się wszystkim, co mamy. Był to niezapomniany czas. Moja mama i dziadkowie, którzy stali w kolejkach, żeby te święta były wyjątkowe, pomarańcze - wtedy to wszystko miało inny wydźwięk. W tamtych czasach nie byliśmy obsypani tym wszystkim, co teraz jest w zasięgu ręki" - mówi.

  Pomarańcze okazały się bezkonkurencyjne, jeśli chodzi o przywoływanie świątecznych wspomnień "dzieci PRL-u". Od nich zaczęła swoją opowieść również dziennikarka Beata Sadowska.

  "Święta pachniały oczywiście kubańskimi pomarańczami. Były lekko zielone i tylko na święta - a więc był to wielki rarytas. A w podstawówkach dostawało się wtedy paczki ze Związku Radzieckiego. Do dzisiaj pamiętam wyrób czekoladopodobny z wiewiórką na opakowaniu - to były cukierki z orzechami w takich strasznych plastikowych domkach. Jak ja je kochałam! Wysyłali nam je nasi przyjaciele i Wielki Brat ze Wschodu, aby nas przekonać, jak fajnie jest w Związku Radzieckim" - mówi dziennikarka.

 "  Pamiętam też niezłomną wiarę w Mikołaja i to, że on przychodzi zawsze, kiedy ja śpię. Marzyłam, żeby choć raz się w tym momencie obudzić. Wtedy cieszyło wszystko, co było pod choinką. Niezależnie od tego, czy to były paczki słodyczy, które rodzice dostawali w pracy, czy pomarańcze, które wtedy lądowały pod choinką, czy chiński piórnik albo gra planszowa. Wszystko było wielkim rarytasem" - dodaje Beata Sadowska.

  Okazuje się, że czasem najważniejszy był nie tyle sam prezent, co możliwość spędzenia czasu z bliskimi.

  "Gdy byłem małym chłopcem mój ojciec pracował przy budowie linowych kolejek w Alpach. Był problem z samolotami i jego powrotem na święta. Pamiętam, że gdy dotarła do mnie wiadomość, że mój ojciec nie przyleci na Wigilię, tylko dopiero w pierwszy dzień świąt. Strasznie to przeżyłem, a w sumie okazało się, że ojciec stanął na głowie i na Wigilię dotarł. To były dla mnie najpiękniejsze święta. Już nie pamiętam, jakie wtedy były prezenty. Największym prezentem było to, że mój ojciec dotarł na Wigilię z daleka, wtedy wydawało mi się, że z drugiego końca świata. To wspomnienie wciąż jest żywe i ciepłe" - opowiada aktor, piosenkarz Piotr Polk.

  Dorota Zawadzka, pedagog i psycholog rozwojowy, która na antenie TVN jako "Superniania" uczy rodziców, jak mądrze wychowywać dzieci, także podkreśla, że czas poświęcony dziecku jest najlepszym prezentem, jaki może ono sobie wymarzyć.

  "Wielu rodziców dziwi się, że dzieci pisząc listy do świętego Mikołaja piszą: +chciałbym pójść z mamą i tatą do kina, do cyrku, na spacer, na basen...+ To nie są rzeczy materialne przecież. Myślę, że to, co możemy dać naszym dzieciom i będzie dla nich najlepsze, to nasz czas. Bo nie mamy dla nich czasu, dzieci rosną obok. Więc wszystkim życzę na święta dużo czasu dla własnych dzieci".

  "A święta w PRL-u to... pomarańcze. Wystane w kolejce przez rodziców. Zebranie się w domu nie było zgromadzeniem wokół telewizora. Pamiętam też zapach pasty do podłogi, zapach unikalny w tej chwili. Kilka lat temu kupiłam takie pudełko pasty do podłogi i w swoim domu pastuję teraz kawałek żywego drzewa, żeby wydobyć ten zapach i moje dzieci przychodzą i mówią: +tak pachnie czystością+. A dla mnie to zapach domu rodzinnego" - dodaje Dorota Zawadzka.

  Mimo całkowitej zmiany świątecznych dekoracji wspomnienia z PRL-u - nieraz absurdalne, innym razem trudne - stały się wartością, z której czerpie generacja opisana przez Beatę Tadlę jako pokolenie'89.

  "A dzisiaj wszystko jest. Dzisiaj pomarańcze są zawsze wtedy, kiedy mamy na nie ochotę. W każdym sklepie pachnie tak, jak kiedyś pachniało w Pewexie. Być może te dawne wspomnienia świąt - jak strasznie trzeba było się starać, kombinować, wystać w kolejkach, mama z siatami i koralami PRL-u, czyli papierem toaletowym - pozwalają mojemu pokoleniu szczerze cieszyć się z tego, co mamy obecnie" - mówi Beata Tadla.


dzieje.pl

Translate