Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kasztanowce duma Białegostoku

   W Europie drzewo to po raz pierwszy podziwiano w 1576 r. w cesarskich ogrodach Wiednia. Sprowadzono je tam ze Stambułu. W Polsce pojawiło się jako ozdoba magnackich rezydencji na początku XVIII wieku.

  Branicki nie mógł przegapić nadciągającej mody. Najpierw w 1737 r. doniesiono mu, że w pewnej wsi "pod Janowem" niejaki szlachcic Trojanowski ma "małe drzewka kasztanowe" Hetman natychmiast polecił ich zakupienie. Ale jednocześnie dowiedział się, że mąż jego siostry Krystyny, podskarbi nadworny litewski Józef Sapieha, w swoich dobrach w Boćkach też ma już kasztanowce.

  Natychmiast Branicki wysłał do szwagra swego zaufanego podstolego halickiego Józefa Kurdwanowskiego, aby ten "przymówił się" o drzewka. Ale wyszły z tego przymawiania, jak to często pomiędzy szwagrami bywa, nici. W związku z tym jeszcze w tym samym 1737 r. wysłannicy Branickiego kupili w Gdańsku 150 drzewek. 

  Posadzono je w ogrodzie, tworząc szpaler zakończony malowaną perspektywą. Zaczynał się on za pawilonem włoskim, czyli tym, który stoi dziś na pograniczu boisk za akademikiem medyków (o zgrozo, ponoć są plany, aby tam budować kolejne budynki. Niech ręka boska broni!). Widzący ten szpaler znany osiemnastowieczny podróżnik Fryderyk Schulz pisał, że to aleja, "nad którą piękniejszej nie przypominam sobie, abym widział". 

  Inne kasztanowce zasadzono przy jednej z białostockich ulic. Może była to ulica Warszawska, wówczas zwana Neustadt (Nowe Miasto). Na starych fotografiach widać na niej szpaler kasztanowców. Czyżby to była tradycja sadzenia tych drzew właśnie tu? Rozmiłował się w kasztanowcach Jan Klemens. W 1748 r. w Królewcu zakupił ich kolejną partię.

  Tak to lata temu w białostockim krajobrazie, ku jego ozdobie, a za sprawą Jana Klemensa Branickiego, pojawiły się te wspaniałe drzewa. Na wiosnę towarzyszą maturzystom, jesienią są największymi przyjaciółmi przedszkolaków.

  Nikt przez całe dziesięciolecia nie myślał, że... No właśnie. W 1916 r. Białystok okupowali już Niemcy. W skutek ich rabunkowej gospodarki w mieście zaczął szerzyć się głód. Rozpoczęto reglamentowanie żywności, w tym pieczywa.

  Mieszkańcom wydano kartki na chleb. Wyliczono, że dzienna porcja wynosić powinna około pół kilograma na głowę, czy raczej na gardło. Początkowo stać było okupanta na pewne zbytki. W swej "hojności" przewidział nawet przydział specjalnej mąki na macę. Wkrótce wszystkie te plany prysły jak bańka mydlana. Po prostu nie starczało, wywożonej do Niemiec, mąki. Wymyślono więc, że do chleba dodać można mielone otręby, sieczkę i słomę, a nawet siekane buraki. Wypieczony z tego bochenek wyglądem i konsystencją przypominał cegłę!

  Jesienią 1916 r. z białostockich kasztanowców zaczęły sypać się kasztany. Takiej nadarzającej się okazji skrupulatni Niemcy przegapić nie mogli. Natychmiast wydali więc stosowny okólnik, w którym stwierdzono, że "pod karą grzywny nie wolno niszczyć kasztanów". I dalej komendant miasta rozkazywał. "Wszyscy, którzy są właścicielami drzew kasztanowych lub kasztany znajdą" (!) są zobowiązani dostarczyć je do punktu skupu. Wyznaczono go w gmachu monopolu spirytusowego na rogu Warszawskiej i św. Wojciecha, wówczas Monopolowej. 

  Za każdy dostarczony kilogram kasztanów płacono niewielką kwotę. Następnie kasztany suszono, mielono i... już była mąka. Białostoccy piekarze nazwali tę kasztanówkę "substancją chlebotwórczą". Mieszano ją z niewielką ilością prawdziwej mąki, dodawano sieczki, słomy i chleb był gotowy (?).

  Tak to historia czasem wykręca piruety. Branicki sprowadził kasztanowce dla fanaberii, nie myśląc przecież, że z tej "mąki" będzie jakikolwiek chleb. A nam pozostało tylko dbać o te piękne, historyczne w Białymstoku drzewa.


Andrzej Lechowski

Miś Białostocki

   Z napisu wykonanego ołówkiem na odwrocie zdjęcia wiadomo tylko jedno, scena ta miała miejsce w Białymstoku 17 maja 1959 r. Z kolei tło wskazuje na park, a może i na Zwierzyniec. Głosuję za tą drugą wersją, bo przecież misie najlepiej czują się w gęstwinach leśnych.

  Chłopczyk ma minę, która wyrażała w pierwszej kolejności strach, w drugiej dopiero domieszkę radości. W dodatku nie wiadomo, czy była to radość z powodu kontaktu z olbrzymem, czy siedzenia na rowerku, o jakim marzyli chłopaki z Białegostoku i przedmieść.

  Była nadto ceniona spółdzielnia (inwalidów), produkująca masowo misie i to chwalebnie, bo na eksport, czyli za waluty obce. A jeden z moich sąsiadów sam taki eksport prowadził. W tym jednak przypadku pluszowy miś jego syna służył do przemycania zaszytych w środku złotych pierścionków i bransoletek, przewożonych zza "zaprzyjaźnionej granicy". Zasłużoną popularnością cieszyły się ponadto bajki z misiem w roli głównej, niekoniecznie dla grzecznych dziatek.

  Mieszkający w innych miastach musieli jechać do Zakopanego, by na deptaku lub przy stacji kolejki szynowej na Gubałówce zrobić sobie zdjęcie z misiem. Białostoczanie mogli czuć się uprzywilejowani, bo to miś przyjeżdżał do nich. Towarzyszył mu fotograf , były też deficytowe rekwizyty. Najczęściej ponoć ten misiek polował na ofiary w okolicach kina Pokój.

  Pan Marek wyznał mi, że był wtedy zakochany po uszy w dziewoi pięknej jak cudzoziemska księżniczka. Był maj, pachniały bzy, ptaszki kwiliły, zachęcając do moszczenia gniazdka. Ta sielanka miała jednak dramatycznie słaby punkt, pan Marek był za przeproszeniem goły jak święty turecki. A miś dysponował perfekcyjne opracowanymi, na poły dzikimi metodami. 

  Podszedł cichutko z tyłu, zarzucił znienacka swe kończyny górne (znaczy się ręce z łapami) na szyję Marka i księżniczki, przycisnął swawolnie. Pstryk i jest pamiątka. Pozostawał drobiazg, skąd wziąć pieniądze na wykupienie zdjęcia. I tak grasował pan miś z panem foto-artystą na pryncypialnej ulicy w centrum miasta.

  Mógł to być zwiastunek nowych czasów, bo po polskim (gomułkowskim) październiku zaczęła się ożywiać prywatna inicjatywa. 


Adam Czesław Dobroński

Przedwyborcze strajki w restauracjach

   Gdy przychodzi tak zwany rok wyborczy, to wraz z oczekiwaniami na zmiany rosną, co oczywiste, apetyty. Jedni tylko rozmyślają, oddając się błogim marzeniom, inni natomiast, którzy czują własną siłę, podejmują bardziej radykalne działania, wśród których strajk wydaje się im najskuteczniejszym orężem. Nie patrzy się wówczas na żadne realia. Najważniejsze jest hasło - walczyć!

   W 1919 roku białostoczanie mogli przeczytać skierowany do Polaków apel Herberta Hoovera, który w latach 1929 - 1933 był prezydentem USA, ale wcześniej zaangażowany był w pomoc humanitarną tak potrzebną Polsce po odzyskaniu niepodległości. Po zakończeniu wojny światowej był odpowiedzialny za sprawy wyżywienia w wyniszczonej wojną Europie.

  Apel miał jednoznaczny tytuł - "Do pracy", a dalej Hoover nie pozostawiał najmniejszych złudzeń pisząc, że "rok nadchodzący będzie dla całego świata rokiem ściągania pasa. (…) Polscy obywatele stają teraz wobec pytania, czy mają cierpliwość do wywiązania się z tych olbrzymich zadań bez posunięcia się ku krańcowemu radykalizmowi względnie reakcji". Jednocześnie przestrzegał, że "żaden rząd nie może posunąć się do bezwzględnego radykalizmu i potem wrócić do równowagi, nie stwarzając najokropniejszej nędzy".

  Ale kto by przejmował się takim czarnowidztwem. Białostocką kontrą do tego apelu był między innymi strajk kucharzy miejscowych restauracji. Żądania były jak najbardziej słuszne, ale czy realne? W połowie sierpnia 1919 roku zrzeszeni we własnym związku kucharze wystąpili do restauratorów z żądaniem tygodniowych podwyżek wynagrodzenia o 150 - 200 marek. Dodatkowo żądali 6 marek za każdą dodatkową godzinę pracy i trzymiesięcznego trybu wypowiadania umów.

  Restauratorzy nie mogli spełnić tych warunków. W efekcie tej patowej sytuacji po Białymstoku zaczęła krążyć grupa delegatów związkowych składająca się z kucharzy, "którzy sami nigdzie nie pracują" i "zabierała z kuchen restauracyjnych kucharzy". Oburzenie restauratorów i konsumentów było ogromne. No bo jak to? Ktoś czekał na zamówionego sznycla, a tu zamiast niego dostawał komunikat, że kucharz "zabrany" i jest strajk. Sami kucharze też zaczęli kręcić nosami na taką formę protestu, bo jako stały dodatek do pensji otrzymywali codziennie "śniadanie, obiad i wieczerzę", ale jak zastrajkowali, to kto to miał im przyrządzić?

  Wkrótce jednak sytuacja została opanowana, choć i w następnych latach strajki personelu w białostockich lokalach gastronomicznych zdarzały się często. Przyczyny były najczęściej takie same.

  Ale to co wydarzyło się w zimie 1936 roku, przekroczyło wszelkie normy. Białystok aż kipiał z oburzenia dowiedziawszy się o praktykach stosowanych w bufetach na dworcu kolejowym. Prowadzenie tych lokali było intratnym interesem. Potencjalni dzierżawcy bili się o podpisanie umowy, a następnie, gdy już ją mieli, to chcieli szybko osiągnąć maksymalne zyski przypuszczając, że kolejna umowa będzie podpisana z innym kandydatem.

  Bywało więc w tych bufetach różnie, ale to co wyprawiał dzierżawiący je Józef Dyrlacz, przekroczyło normy przyzwoitości. Jak pisano "w stosunku do swoich pracownic stosuje niesłychany wprost wyzysk". Kobiety zatrudnione w jego bufetach pracowały po 12 - 13 godzin na dobę za 1 złotówkę dziennie. Uważano, że Dyrlacz wykorzystuje wysokie bezrobocie panujące w mieście, a na skargi i prośby miał jedną odpowiedź - "nie podoba się? - won!" Tu nawet strajki nic by nie pomogły. W tak dramatycznej sytuacji pozostawało jedynie współczuć .

  Ale gdy w tym samym 1936 roku wybuchł w Białymstoku strajk w Cafe - Lux, to wzbudził tylko żarty. Można też zapisać go w annałach miejskiej anegdoty. Cafe - Lux była popularną cukiernią, którą w maju 1927 roku otworzyła Estera Sztejn. Lokal znajdował się w nieistniejącym już dziś budynku przy Sienkiewicza 38. Jak twierdzono, urządzony był "na modłę europejską". Jedną z jego atrakcji były nader przystojne kelnerki. Wieczorami trudno było znaleźć tu wolny stolik. Całe miasto wiedziało, że w Luxie odbywają się "randes - vous miejscowej inteligencji".

  Oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. I tu trudno było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy szybkich wrażeń zgrywali się w popularne oczko.

  I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 roku, gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że znacznie spadły ostatnio koszty utrzymania. 

  Kolejny mówca podniecał słuchaczy, krzycząc, że gdy ceny chleba, cukru, soli, węgla spadają, to należy stanowczo żądać obniżki opłat za grę w karty w Luxie! Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale "bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy" i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu.

 Ale szybciej zareagowała opinia publiczna. Kpiono sobie z karciarzy, a jeden z miejscowych publicystów w kabaretowej manierze napisał, że "chodzą słuchy po mieście, że w tych dniach zastrajkować mają wszystkie parkany białostockie. Tłem strajku jest podobno fakt, że parkany są oburzone na swoich właścicieli z racji zupełnego zaniedbania. Nadto mają wnieść rezolucję domagającą się u władz, ażeby zechciały wniknąć w ich aż nazbyt widoczną niedolę, na co wskazuje sam wygląd parkanów. Po strajku z Luxu będzie to drugi z rzędu oryginalny strajk". 


Andrzej Lechowski 

Translate