Postaw mi kawę na buycoffee.to

Książka adresowa przestępczego Białegostoku

   Przedwojenny Białystok nie miał rzecz jasna osobnej książki adresowej miejscowych opryszków. A mógłby ją całkiem łatwo mieć. Wystarczyło uważnie czytać kronikę kryminalną w codziennych gazetach. Dziennik Białostocki, Echo Białostockie czy Ostatnie Wiadomości dostarczały bardzo dokładne namiary na wszelkiej maści osobników popadających permanentnie w konflikt z prawem.

  Można je było znaleźć zwłaszcza w stałych rubrykach. Takich jak: „Kradzieże”, „Sądowe kratki” czy „Z kroniki policyjnej”. Był tam podawany dokładny adres zatrzymanego przestępcy. Często jego wiek. Zdarzały się wzmianki o wykonywanym zawodzie i stanie cywilnym. A zwłaszcza, co ciekawe, opis poprzednich wpadek i wyroków. Takich adresów uzbierałoby się w dwudziestoleciu międzywojennym może nawet z pół tysiąca. Przypomnimy tutaj tylko kilka z nich. Najbardziej zasłużonych na niezbyt dobrze ułożonym bruku białostockim.

  Wśród doliniarzy pamiętających jeszcze czasy carskie wyróżniał się Szmul Zawiński. W grudniowym numerze Gazety Białostockiej z 1913 r. można znaleźć następującą notatkę: „W niedzielę, 14 ub. miesiąca w tramwaju został aresztowany 16-letni Szmul Zawiński, w chwili, gdy usiłował wyciągnąć portmonetkę u Stanisława Gumowicza”. W niepodległym Białymstoku ten kieszonkowy spryciarz również nie próżnował. 

  Zyskał nawet wzbudzającą respekt ksywkę „Złota Rączka”. W połowie lat 20. mieszkał przy ul. Suraskiej 42. Stąd wyprawiał się na okoliczne bazary i przystanki autobusowe. Od czasu do czasu trafiał za kratki. W kronice kryminalnej pojawiał się pod różnymi adresami, przy nieistniejących już dzisiaj ulicach Chanajek: Piesza 1, Orlańska 6 czy Krótka 2. W 1935 r. sędzia Korab-Karpowicz orzekł roczny wyrok. A chciałby, jak stwierdził, wlepić najwyższą dla złodzieja karę - 7,5 roku.

  Taki wyrok nie minął inną „gwiazdę” z białostockiego światka przestępczego -Jana Piłaszewicza. Był to młodzian niezwykle wszechstronny. Zaczął jako kilkunastolatek okradając podchmielonych restauracje hotelu Ritz. Też startował z ul. Suraskiej. W połowie lat 30. był nie tylko wprawnym doliniarzem, nożownikiem, ale i lipkarzem (włamanie do mieszkania przez okno). Grasował w mieście i w okolicy. Ciągnęły go zwłaszcza jarmarki i odpusty. 

  Po małżeństwie ze znaną awanturnicą Zofią Moroz zmienił adres. Teraz szukająca go policja odwiedzała dom przy ul. Piłsudskiego 45 (Lipowa). Mieściła się tam znana melina. W lutym 1938 r. Jan Moroz (Piłaszewicz dla zmyłki posługiwał się nazwiskiem żony) stanął przed Sadem Okręgowym. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył mu 6 paragrafów z kodeksu karnego. Łączny wyrok - 7,5 roku więzienia.

  Równie wcześnie wystartował w złodziejskim fachu Mejer Krynicki. Mieszkał przy ul. Zielonej 23, później przemianowanej na Zamenhofa. Ponieważ nie zbywało mu na ambicji, postanowił pójść w ślady słynnego w całej II RP kasiarza, Stanisława Cichockiego, czyli Szpicbródki. Oczywiście nie podkopywał się pod duże banki, ale na prowincji pruł kasy aż miło. Zaliczył banki w Brześciu Litewskim i Wołpie. W latach 1933-43 wraz ze wspólnikiem Aronem Chazanem (Brukowa 22) penetrował kasy w białostockich kantorach i biurach. Okradł rzeźnię miejską, Księgarnię Nauczycielską i młyn elektryczny Jana Karnego przy ul. Mazowieckiej 69. Wpadł i doczekał się solidnej odsiadki.

  Wiele adresów przedwojennych opryszków białostockich można wydobyć z gazetowych wzmianek. Tylko w kartotece ówczesnej Ekspozytury Urzędu Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 było ich pewno więcej. Do tego ze zdjęciami i odciskami palców. A na koniec jeszcze jeden adres - więzienie przy Szosie Baranowickiej. Znany powszechnie „szary dom” z celami dla tysiąca lokatorów.


Włodzimierz Jarmolik

Urząd Skarbowy w przedwojennym Białymstoku zżerała korupcja

    Nikt nie lubi płacić podatków. Tak było od zawsze. Białostocki handlarz skórami, 46-letni Aron Lejba Kamieniec z ul. Wilczej też za nimi nie przepadał. Żeby jak najmniej oddawać fiskusowi zaczął fałszować księgi rachunkowe. A to z kolei nie spodobało się II Urzędowi Skarbowemu w Białymstoku.

  W 1935 r. inspektorzy podatkowi zwrócili uwagę na niezbyt wiarygodne zeznania kupca Kamieńca. Przyjrzeli się uważniej jego dochodom. 

  W styczniu 1936 r., korzystając ze swoich uprawnień przeprowadzili w domu przy ul. Wilczej 13 skrupulatną rewizję. Zajęli liczną korespondencję, różne kwity i faktury oraz kilka notatników z handlową buchalterią. Te ostatnie były dla Kamieńca szczególnie kompromitujące. Wynikało z nich, że w 1935 r. zarobił ponad 500 tys. zł, natomiast deklaracje podatkowe za ten okres opiewały tylko na sumę 160 tysięcy. Szykowała się ewidentna sprawa karna. Zaniepokojony mocno handlarz skórami podjął kroki ratunkowe.

  Przede wszystkim trzeba było odzyskać z II Urzędu Skarbowego trefne notesy. W tym celu Kamieniec zawarł bliższą znajomość z Henrykiem Zebinem, właścicielem biura próśb i podań i Szmulem Chajkowskim, obrotnym handlowcem, którzy mieli mieć rozległe znajomości w sferach finansowych. Zainwestował kilkaset złotych. Wyraził się jasno: zarekwirowane banknoty trzeba podmienić albo w ostateczności wykraść. Ruszyła machina korupcyjna. 

   Obaj zaangażowani przez Kamieńca pośrednicy szybko znaleźli interesownych podwykonawców. Byli to Jan Sobotko i Leon Biernacki, pracownicy skarbówki. Ci przyjęli stosowną łapówkę i szukali dalej pomagierów w swojej firmie. 

  Chętnym okazał się Jan Grochowski. Za 50 zł skontaktował zainteresowanych z Zenonem Ginterem, mającym bezpośredni dostęp do groźnych dla Kamieńca papierów. Propozycja była bardzo konkretna – 600 zł za ich podmiankę. Ponad 3-miesięczna pensja urzędnicza. Płacił oczywiście Kamieniec. I w tym momencie wszystko się rypło. O sprawie zaczęto szeptać na korytarzach urzędu skarbowego. Ginter odmówił udziału w machlojce. Wkrótce do akcji wkroczyli agenci Wydziału Śledczego z ul. Warszawskiej.

  Na początku lipca Aron Kamieniec i wszyscy jego pomagierzy trafili do aresztu. Dochodzenie trwało kilka miesięcy. 27 października w gmachu Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza odbyła się rozprawa, która wzbudziła duże emocje w całym mieście. W sali sądowej mogło zmieścić się niestety tylko 60 osób. Stawiły się rodziny, znajomi kupcy i zwyczajna w takich wypadkach gawiedź.

  Podczas przesłuchania wszyscy oskarżeni, poza Kamieńcem przyznali się do winy. Kupiec natomiast szedł w zaparte. Twierdził, że chciał jedynie pomóc urzędnikom skarbowym. Wycofane notesy, po przetłumaczeniu na język polski, zamierzał zwrócić. 

  Prokurator Frich był jednak innego zdania i domagał się wysokiego wyroku. Nie pomogły mowy obrończe mecenasa Gruszkiewicza i adwokata warszawskiego Goldsztejna. Aron Lejba Kamieniec zainkasował 2,5 roku więzienia. Zabin, Chajkowski, Sobotko, Biernacki i Grochowski dostali od roku do 2 lat. Pod koniec listopada kupiec Kamieniec został zwolniony z więzienia do czasu uprawomocnienia się wyroku. Kaucja wyniosła 10 tys. złotych.

  Nie tylko powyższa sprawa bulwersowała w tym czasie opinię publiczną w Białymstoku. Na początku grudnia zakończył się proces Josela Glikfelda, jednego z najbogatszych kupców w mieście, właściciela wielu nieruchomości. Był oskarżony o grube machinacje dewizowe i nielegalny wywóz dolarów za granicę. Sąd skazał go na 1,5 roku pobytu za kratkami i 50 tys. zł grzywny. Łagodny wyrok motywowano wiekiem Glikfelda złym stanem zdrowia i dotychczasową niekaralnością.


Włodzimierz Jarmolik

Hipodrom ,garaż, kładka i skrzynka sanitarna

 

     W lutym 1931 roku Białystok obiegła wieść, że kroi się szansa wybudowania w mieście toru wyścigów konnych. To wcale nie była jakaś ekstrawagancja, tym bardziej, że gonitwy wierzchowców należały do jednej z bardziej popularnych rozrywek. Ba, mogły być i często były dobrym źródłem dochodów. Białystok w tej konnej sprawie wyraźnie odstawał. Najbliższy tor wyścigowy znajdował się w Grajewie. I właśnie stamtąd od prezesa Towarzystwa Wyścigów Konnych, hrabiego Hilarego Bnińskiego wyszła propozycja założenia białostockiego toru. 

  Była godna zastanowienia, bowiem Ministerstwo Rolnictwa, które nadzorowało wyścigi poinformowało, że w najbliższym czasie zamierza zlikwidować tory właśnie w Grajewie, Baranowiczach i w Kielcach. Bniński prosił więc białostocki magistrat o „poparcie finansowe jak również lokomocyjno-administracyjne”. Propozycją swą zainteresował też urząd wojewódzki. 

  Niestety rzeczywistość była skrzecząca. Białystok tonął w biedzie i częściej myślano tu o zamykaniu niż o otwieraniu czegokolwiek. Ale gdyby już wtedy był budżet obywatelski, to kto wie czy nie mielibyśmy dziś na zakończenie sezonu „Wielkiej białostockiej”, przy której pardubicka bladłaby z wrażenia.

  Innym historycznym pomysłem obywatelskim mogłaby być kładka – most łącząca dworzec kolejowy z ulicą św. Rocha. Ten „most żelazny urządzony za czasów rosyjskich” był wiecznym utrapieniem. Rosjanie wycofując się z Białegostoku w sierpniu 1915 roku zniszczyli go częściowo. Niemcy odremontowali most, ale prowizorycznie „drzewem i to na ukos”. Ten „ukos” znaczył tyle, że schody prowadzące z mostu wcale nie znajdowały się na osi ulicy św. Rocha.

  W 1925 roku władze kolejowe postanowiły doprowadzić kładkę do porządku. Elementy drewniane zastąpiono stalowymi, a „przy tem most zostaje wyrównany i wychodzi wprost na ul. Św. Rocha i przyjmuje kształt pierwotnego wyglądu”. Dziś nie jest specjalną ozdobą Białegostoku. A szkoda, bo przecież to po nim dostaje się do miasta duża część przyjeżdżających do nas podróżnych. Tu budżet obywatelski, ale kolejarski zarazem bardzo by się przydał.

  W tym samym 1925 roku powstały w Białymstoku niezwykle nowocześnie urządzone „auto – garaże”. To tak a`propos budowy parkingów i to zarówno tych wielopoziomowych jak i tych prozaicznych, ale przecież niezbędnych, osiedlowych. Jeszcze przed 1925 rokiem zauważono żywiołowy rozwój komunikacji samochodowej w mieście. Więcej w tym żywiole było jednak fascynacji niż rzeczywistości. Niemniej zabrano się energicznie za zrobienie czegoś z pożytkiem dla automobilistów. I tak 1 listopada 1925 roku przy Jurowieckiej 31 otwarto garaże.

  Nie były to żadne blaszaki, tylko solidna żelbetonowa budowla. Pisano, że „odpowiadają wymaganiom nowoczesnej techniki. Są tam poszczególne boksy z centralnym ogrzewaniem i oświetleniem elektrycznym. Mycie samochodów odbywa się w specjalnie na ten cel urządzonej hali. Są też pomieszczenia noclegowe dla przyjezdnych szoferów”. Zapowiadano, że już wkrótce uruchomione zostaną „warsztaty reparacyjne z działem montażowym i mechanicznym oraz wulkanizacja pod kierownictwem sił fachowych”.

  Przygotowywano się też do otwarcia sklepu z samochodowymi częściami zamiennymi. Najważniejszym jednak dodatkiem do garaży była „specjalnie ustawiona stacja benzynowa Tow. Galicja”. Całym tym motoryzacyjnym kombinatem zarządzała spółka, na której czele stali inżynier Mieczysław Berman i Abram Szapiro. Z tej dwójki to Berman był doświadczonym fachowcem, właścicielem firmy Autokaros, która zajmowała się między innymi produkcją karoserii samochodowych. Dzięki niemu garaże miejskie, bo tak potocznie je określano, szybko zyskały znakomitą opinię.

  Wymyślając propozycje do budżetu obywatelskiego należy jednak mocno zastanowić się, czy pomysł zostanie właściwie zrozumiany. Z tym pojawił się zabawny kłopot w 1921 roku. Oto przy magistracie, na rogu Warszawskiej i Pałacowej ustawiona została „skrzynka sanitarna”. Niestety sam nie wiem, bo nie udało mi się tej nazwy rozszyfrować, do czego ona konkretnie służyła. Być może chodziło tu o jakąś formę dobroczynności. Ale moja niewiedza jest całkowicie usprawiedliwiona, bo białostoczanie w 1921 roku też nie mieli pojęcia do czego tajemnicza skrzynka służy. Ale skoro już była, to uznali, że może służyć jako skrzynka pocztowa i nagminnie, pomimo magistrackich wyjaśnień, wrzucali do niej korespondencję.


Andrzej Lechowski

Translate