Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostocka " konka"

 

   Pan Michał na przykład doskonale pamięta białostocka " konkę " ,czyli konny tramwaj kursujący po białostockich ulicach przed pierwszą wojna światową . Toteż przy okazji rozważań o możliwościach uruchomienia w Białymstoku komunikacji tramwajowej - sądzę -że kożystając własnie z relacji jednego z najstarszych białostockich inzynierów uzupełnionej przekazami z zachowanych dokumentów - warto przypomniec dzieje legendarnej  "konki".

   Otóż projekt " konno żelazno dorogi"  w Białymstoku powstał w roku 1893 .Przedstawił go ówczesnej Radzie Miejskiej " mieszczanin" Feldzer . Z tym też przedsiebiorcą władze miejskie zawarły umowę na budowę czterech linii drogi żelaznej. Umowa zobowiązywała wykonawcę do poniesienia pełnych kosztów budowy z wyposażenia oraz ewentualnego ryzyka gdyby całe przedsiewnięcie nie  przyniosło spodziewanych zysków . Po czterdziestu latach eksploatacji linie tramwajowe w wagonami ,końmy i zajezdnią miały stac sie własnościa miasta. Budowa całej sieci trwała 2 lata ,a uruchomienie jej nastapiło w roku 1895.

   Pierwsza linia zwana "Dworcową" -prowadziła od dworca warszawsko -petersburskiej kolei obecną ulica Kolejową ( Nowoszosową) przez stary ( nieistniejacy juz) most nad torami i ulica Dabrowskiego do ulicy Lipowej. 

   Druga linia - " Dworcowo Prudzka" zaczynała sie też przy dworcu, lecz z drugiej strony orów i przebiegała ulicą Staroszosową ( Obecnie św. Rocha) , Lipową przez Rynek Kościuszki ( wtedy były to ulice Tykocka i bazarowa) , dalej Kilinskiego ( dawniej Niemiecka) Instytucka (czyli Pałacową) , Warszawską ( Aleksandrowską) ,Swiętojanską (Prudzką) do domu  barona von Druzena w pobkiżu Zwierzyńca.

   Trzecia linia -  biegła ulica Sienkiewicza ( Nikołajewską ) do kolei Poleskiej, czyli okolice dzisiejszego dworca Białystok Fabryczny.

   Czwarta linia - zwana " Zwierzyniecką" brała poczatek od domu barona von Druzena i jechało sie nią przez zwierzyniecki las az do terenów rekreacyjnych do tzw. " bufetów" . Zakezdnia znajdowała się przy ulicy Prudzkiej ( Świetojańskiej) na terenie , gdzie dziś stoja budynki szpitala im. Śniadeckiego .

   Jak wspomina mój szanowny rozmówca z jadacego tramwaju mozna było wyskoczyć po jakis sprawunek do położonego przy linii sklepiku , następnie tramwaj dogonić i dalej nim jechać. Ów  pojazd mógł bowiem rozwijać nie wiekszą szybkośc niż 12 wiorst , czyli okoła 13  km na godzinę.

   Kursowały dwa typy wagonów, jednokonne i dwukonne, które w zależności od pogody i pory roku były kryte dachem lub odkryte.. Zdarzało się ze na krętych odcinkach drogi i prowadzących pod górkę trzeba było przyprzęgać dodatkowe konie.

   Linie tramwajowe obowiazywał regulamin zatwierdzony przez Radę Miejską. Dotyczył on oprócz opłat i spraw porządkowych również fasonów ubiorów stangretów i konduktorów oraz czasu kursowania : w dzien powszedni od godz. 7 do 23 , w świeta od 8 do 22 . Opłaty za przejazd wynowsiły 5 kopiejek w klasie I i 3 kopiejki  w klasie II zas ucząca sie młodzież płaciła 3 kopiejki niezaleznie od klasy. Bezpłatnie mogli podróżować tylko policjanci i dzieci do lat sześciu . 

  Linie tramwajowe Feldzera nigdy jednak nie przeszły na własnośc miasta, co miało nastapić zgodnie z umowa w roku 1933. Podczas I wojny światowej większość urządzen została zniszczona, a nieco później z ulicy Lipowej usunięto szyny , nawierzchnię zaś pokryto kostką. Długo jeszcze bodajże do lat 60 - tkwiły fragmenty szyn tramwajowych w nawierzchni ulic Warszawskiej i Kilinskiego ,ale i te z czasem też pokrył asfalt i kostka. 

   Wprawdzie w roku 1922 próbowano odtworzyć w miescie tramwajowa komunikację oczywiście juz elektryczna. Powstało  Towarzystwo Tramwajów w Białymstoku kontrolowane przez przedsiembiorców belgijskich ,opracowano szczegółowe projekty przebiegu tras, a nawet regulaminy dla pasażerów. Ustalono też termin wygaśnięcia kontraktu na 31 grudnia 1960 roku. kiedy całe przedsiębiorstwo tramwajowe z instalacjami miało przejśc na własnośc miasta. Ale inwestycja ta w latach miedzywojennych jednak nie doszła do skutku i Białystok z nieznanych dotąd powodów tramwaju elektrycznego nie doczekał sie.

   Po wojnie znów próbowano wrócić do dawnych projektów rozwiazania komunikacji miejskiej przy pomocy tramwajów. Zwycieżył pogląd ,że tak nowoczesnemu miastu jakim miał byc Białystok tradycyjne tramwaje pasowac nie będa. Komunikacja samochodowa ewentualnie trolejbusowa miała wystarczać. A jak z tą komunikacją jest dziś i jak ma być powinno - najwięcej  mogą powiedzieć mieszkańcy 300 - tysięcznego miasta 


Henryk Wilk

Błyskotliwa kariera i upadek Abrama Kukawki

    W drugiej połowie lat 30. stara gwardia z chanajkowskiej ferajny , pamiętająca jeszcze Białystok czasów cara Mikołaja II, mocno się wyszczerbiła. Jedni szubrawcy trafili na cmentarz, inni, po licznych odsiadkach i utracie zdrowia w więzieniu przeszli na zasłużoną emeryturę, a byli i tacy, co przed wymiarem sprawiedliwości, albo dintojrą ze strony swoich kompanów, schronili się za granicą.

  Ich umiejętności próbowali zając młodzi złodzieje z dużymi ambicjami. Niektórym nawet to się powiodło. Od  1936 r. w kronikach kryminalnych białostockich gazet głośno było zwłaszcza o Abramie Kukawce z ulicy Brukowej. Skończył właśnie 16 lat, a miał już na swoim koncie ze dwie dziesiątki oczyszczonych strychów i trzy krótkie wyroki.

  Kukawka wybrał bowiem karierę pajęczarza.  Spec od strychowych kradzieży miał stałą ekipę pomagierów. Byli to Jankiel Winnik, ociężały umysłowo, ale za to silny w rękach złodziejaszek z ul. Sienkiewicza i małolat Rubin Siedlecki.

  Trójka ta grasowała po mieście długo i bezkarnie. Niepozorny Rubin przeprowadzał rozpoznanie terenu, wyszukując domy, w których szykowało się wielkie pranie. W czasie roboty do jego zadań należało pilnowanie schodów wiodących na strych. Głupawy Winnik potrafił jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę, a potem dźwigał ciężkie tobołki z bielizną i pościelą.   Szef Kukawka wnosił do spółki fachową wiedzę i doświadczenie w posługiwaniu się szpyrekami, czyli wytrychami. Z szajką współpracowała paserka Bejla Kleinsztein, która kupowała, co prawda za grosze, każdy szmaciany fant.  Nawet najdłuższy fart musi się jednak złodziejowi skończyć. Przekonał się o tym Kukawka, i to dwukrotnie. Najpierw, w pewną majową noc, maszerując ul. Dąbrowskiego, wpadł razem z małym Rubinem w ręce starszego posterunkowego Grzegorzewskiego. Policjant zainteresował się wypchanym workiem, który dźwigali.

  Za jego zawartość pochodzącą ze strychu przy ul. Legionowej, Sąd Grodzki skazał Kukawkę na sześć miesięcy więzienia, a jego pomocnika na dom poprawczy w zawieszeniu.  Przed pójściem do paki Kukawce jeszcze raz powineła się noga. Postanowił wyprawić swoim kompanom ucztę pożegnalną, wszelako nie mając gotówki sprzedał stadko kur, niestety cudzych. Sędzia nie docenił gestu złodzieja i dołożył mu następne osiem  miesięcy. Winnik, który także maczał palce w kradzieży, dzięki opinii psychiatry sądowego wywinął się od kary. Wiosną 1938 r. Abram Kukawka znowu pojawił się na białostockim bruku. Zbliżała się chrześcijańska Wielkanoc  i żydowskie święto Pesach. W wielu mieszkaniach trwało pranie, strychy pęczniały od suszących się na sznurach prześcieradeł i pokrowców.

  Na to  pajęczarze czekali cały rok. Triumfalny pochód Kukawki wraz z Winnikiem rozpoczął się od strychu przy ul. Zalewnej , potem złodzieje obeszli kolejno: Młynową, Sosnową i Polną. Nocne wizyty składali po kilka razy. Początkowo sprawców kradzieży nie udawało się wykryć. Doświadczony Kukawka starannie zacierał  ślady. W końcu agenci z Wydziału Śledczego skojarzyli spustoszenie na białostockich poddaszach z wypuszczonym na wolność pajęczarzem z Brukowej. Pod obserwację wzięli ulicę i sąsiednie zaułki. Do akcji ruszyli konfidenci.

  Szybko okazało się, że Kukawka bywał ostatnio nader często u Bejli Kleinsztein, paserki z ul. Cichej. Przeprowadzona rewizja przyniosła rezultaty. Pod łóżkiem Kleinszteinowej  policjanci znaleźli bieliznę ze strychu przy ul. Polnej. Madame Bejla nie zamierzała kryć swoich zaopatrzeniowców. Kukawka i Winnik znaleźli się w areszcie, a wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali się do wszystkiego. W kwietniu 1938 r. zapadł wyrok.

  Abram Kukawka jako szef pajęczarzy dostał 2 lata więzienia. Jego pomagier Winnik miał spędzić za kratkami 3 miesiące. Tym razem opinia psychiatry nie pomogła.


Włodzimierz Jarmolik

Białostoczanie zdemolowali kino

   W styczniu 1927 r. doszło do konfliktu medialnego. Sprawcą całego i co istotne niejednego trzęsienia ziemi był redaktor Izrael Sztejnsapir. W założonym w 1926 r. dzienniku „Jidysze Kurier” bezpardonowo walczył z mentorem białostockiego dziennikarstwa, Pejsachem Kapłanem i z jego gazetą „Dos Naje Łebn”.

  Sposobność do stoczenia decydującej batalii nadarzyła się 3 stycznia 1927 r. Na ten zimowy poniedziałek, zapowiedziana została premiera „najlepszego, najdroższego, największego” filmu „Ben Hur” w kinie Apollo przy Sienkiewicza 22. Jego dyrektorem był Beniamin Wajnsztat, krewny Kapłana.

  Sztejnsapir szybko skalkulował. Jeden atak, dwie ofiary, i przypuścił szturm. Na łamach „Jidysze Kuriera” podniósł larum, że Wajnsztat w Apollo wyświetla „misjonarski film”, który został wyklęty przez lwowski rabinat. Ekranizacja powieści Lewisa Wallace`a w opinii rabinów, przytaczanej przez Sztejnsapira, obrażała godność Żydów. Raniła ich uczucia religijne.

  Wobec tego Wajnsztat, w „Dos Naje Łebn”, odpowiedział, że rozpowszechniany przez niego film z wielkim powodzeniem grany jest od 8 miesięcy w Nowym Jorku. Od 6 miesięcy berlińska publiczność wali do kin jak w dym, a londyńczycy oglądają ekranizację od 4 miesięcy i jakoś nikt o protestach rabinów nie słyszał.

  Dalej swoje trzy grosze dorzucił Pejsach Kapłan, kpiąc z zaściankowej moralności i braku wyrobienia kulturalnego red. Jidysze Kuriera. Tymczasem premiera „Ben Hura” w Białymstoku (trzy seanse!) stała się niebywałym sukcesem. Następnego dnia znów był komplet widzów. Sztejnsapir kipiał ze złości, ale i nie próżnował.

  Minęło kilka dni i w warszawskim „Kurierze Czerwonym” ukazał się artykuł zatytułowany „Zdemolowanie kina w Białymstoku”. Czy to z inspiracji Sztejnsapira, czy z własnej fantazji warszawski dziennikarz pisał, że białostocki rabinat potępił „Ben Hura”. I zwrócił się do Wajnsztata z kategorycznym apelem o natychmiastowe zdjęcie filmu z afisza. A dalej warszawski żurnalista to już pędził na grzbiecie dziennikarskiej kaczki. Opisywał, jak to tłum białostoczan zdemolował kino i obił Wajnsztata na kwaśne jabłko. Temat z miejsca podchwyciły żydowskie gazety w całej Polsce.

  Łódzka Freie Press wielkimi literami na pierwszej stronie obwieszczała „Ein Skandal! Des Lichtspielhauses Apollo demolierte!” W tym samym duchu opisywał całe zajście krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Sztejsapir początkowo zacierał ręce. Wydawało się, że Kapłan i jego krewniak załatwieni są raz na zawsze. A tu tymczasem na wszystkich seansach dzień w dzień były komplety widzów.

  Na publiczności wielkie wrażenie robiła tytułowa kreacja Romano Navaro. Filmowi towarzyszyła też opinia, że to „najgenialniejsza realizacja, największy triumf kinematografii”. W towarzyskich rozmowach powtarzano sobie, że budżet filmu zamknął się niewyobrażalną kwotą 4 milionów dolarów. Z podziwem mówiono, że do jego realizacji zaangażowano 100 tysięcy statystów. Ku wielkiej radości widzów dyrekcja Apolla wprowadziła nadprogram, w którym występowała niezwykle popularna i lubiana w Białymstoku pieśniarka i tancerka, Katia Masłowa. Jednym słowem, znów sukces! Tymczasem prasowa afera zdążyła już wyjść poza granice.

  W jednym z berlińskich dzienników opisano, jakie to straszne zajścia były w Białymstoku, jak rozwścieczeni białostoczanie, nie chcąc dopuścić do wyświetlania obrazoburczego filmu, spalili taśmę. Od niej zajął się gmach kina i też spłonął. Sam Wajnsztat, ciężko poparzony, ledwo uszedł z życiem. I nie wiadomo kto, gdzie i co pisałby o Białymstoku. Niestety już się nie dowiemy dokąd pognałaby białostocko-warszawsko-berlińska dziennikarska kaczka.

  10 stycznia 1927 r. Wajnsztatowi wygasła bowiem licencja na projekcję „Ben Hura”. W ten właśnie poniedziałkowy wieczór, „nieodwołalnie po raz ostatni, po 8 dniach rekordowego powodzenie” publiczność zasiadła w wygodnych fotelach kina Apollo. Najpierw zaśpiewała Katia Masłowa, a później rozpoczął się ostatni seans.

  A nasi bohaterowie? „Jidysze Kurier” wkrótce upadł. Sztejnsapir został zastępcą redaktora Kapłana w „Dos Naje Łebn”. W 1931 r. pokłócili się tak, że i ta gazeta upadła. Ale to już inna historia.


Andrzej Lechowski  

Translate