Postaw mi kawę na buycoffee.to

Opowieści z Siennego Rynku

 

   Eugeniusz Cudowski wychował się przy Siennym Rynku. Pamięta dobrze wartkie życie w rejonie ulic Suchej, Pięknej, Młyńskiej, Śledziowej, Sportowej (dawna Malinowskiego), Targowej (Rabinackiej), Mińskiej i oczywiście arterii Mazowieckiej. 

  Senior rodu Bronisław Jachimowicz (dziadek pana Eugeniusza) miał pod swoją pieczą piętro i częściowo parter w rogowej kamienicy Zaleskiego, z adresem Sienny Rynek 7, ale z wyjściem i na ul. Malinowskiego. Mówiło się, że to kamienica rogowa, z poddaszem, zabudowanym podwórzem, dobrze utrzymana. Bronisław był znanym białostockim szewcem, zatrudniał kilku pomocników, w czasie obu okupacji również z grona osób „spalonych”, maskujących swą prawdziwą tożsamość.

 Było wśród nich nawet dwóch Żydów. Ignacy Kotłowski po wojnie profesorował na jednej z uczelni warszawskich i w 1968 roku został zmuszony do opuszczenia Polski, osiadł wraz z rodziną w USA. Raz pojawił się w wolnym już Białymstoku, zachował wdzięczność dla wybawcy.

  W opisywanej kamienicy mieszkali: dziadek Jachimowicz z żoną (i jej mamą), dwie córki (Janina wyszła za Cudowskiego, a jej siostra za Maszewskiego) oraz syn. Rodzina się powiększyła wraz z narodzinami wnucząt do 13 osób. Ponadto z gościnności Jachimowiczów korzystali przybywający na jarmarki, przed św. Jana spali pokotem w salonie.

  Za „pierwszego Sowieta” wprowadzili się oficerowie, tu jedli i pili samogon. Pan Bronisław wyposażył ich w buty, czym zaskarbił sobie wdzięczność komandirów i zyskał ochronę.

  Pewnego dnia do zakładu wtargnęli prości sołdaci, jeden z nich przymierzył buty z cholewami i uciekł zadowolony z nabytku. Dziadek ruszył w pogoń, krzyki usłyszał jeden z oficerów, ten po schwytaniu złodzieja tak energicznie zaczął wymierzać mu wyciorem sprawiedliwość, że dziadek Jachimowicz ledwie uratował złodzieja od niechybnej śmierci. Za Niemca przy Neue Markt 7 zamieszkało też dwóch oficerów. I ci zagustowali w samogonie. Mieli radio, więc gospodarze słuchali (z głową pod kocem) wiadomości z Londynu. Niemcy wyjechali, radio zostało, co umożliwiało i po wojnie łapanie zakazanych fal.

  Bronisław Jachimowicz chyba opacznie zrozumiał założenia nowego ustroju. Zaczął z nową energią rozwijać po wyzwoleniu prywatną inicjatywę, otworzył nawet sklep ze sprzętem techniczno-radiowym, zamieniony w pierwszy w Białymstoku komis. A w zakładzie szewskim zatrudnił aż dziesięciu robotników.

  Takich burżuazyjnych zwyczajów władza, nazywająca się ludową, nie zamierza tolerować i doprowadziła do powołania przy Siennym Rynku 7 Spółdzielni „Współpraca”, przeniesionej następnie na Antoniuk. Urzędnicy dobili i mniejsze zakłady Bronisława Jachimowicza przy ul. Suchej (potem Warszawskiej) oraz Żelaznej. Ich właściciel przeżył rewizję funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, kilka tygodni śledztwa na powiatówce przy ul. Wołodyjowskiego i trzy miesiące w więzieniu przy ul. Kopernika. Do spółdzielni nie wrócił, zmarł w 1956 roku nie doczekawszy się pomyślniejszych wiatrów historii.

  Młody Eugeniusz chodził do przedszkola przy ul. Grottgera (po drodze można było wygrzebać z ziemi granat) i Szkoły Podstawowej nr 9 przy ul. Kijowskiej. Teorii uczył się z książek, życia na Siennym Rynku. To były właściwie trzy rynki: główny przy ul. Suchej (tu stały furmanki z galanterią gospodarczą i produktami żywnościowymi, a o postępie cywilizacyjnym zaświadczała duża ubikacja zwana po swojemu sraczem), poboczny przy ul. Młynowej (konie, bydło) i bardziej ekskluzywny przy ul. Pięknej (królowały ciuchy).

  Z czasem zwierzęta wyprowadzono na Wygodę (za cmentarz prawosławny), a w rejonie Siennego Rynku przybyło sklepików i kramów, pojawiła się mała gastronomia. Rynki stanowiły wygodę dla białostoczan po przystępnej cenie i raj dla żulików, wydrwigroszów, meneli, marzących o sielankowym życiu na kredyt, z pomocą frajerów.

  Przy ul. Młyńskiej władze miejskie zamierzały postawić coś większego, ale podczas wykopów natrafiono na trumny. Mój rozmówca zapamiętał otwartą trumnę ze zwłokami dziewczynki ubranej w białą sukienkę.

  Pamięta i galerię typków z Siennego Rynku. Chyba najbardziej charakterystyczny był sprzedawca terpentyny, oliwy, smarów i gwoździ, regularnie szlifujący bruki. Od tego biznesu podupadł na psychice, szewcy dla zgrywu ubierali go od czasu do czasu w dziwne czapki z piórami.

  Z kolei Wacuś grał namiętnie na mandolinie, a że nie szkodził nikomu, to karmiono go, podtrzymywano przy życiu.

  Pewnego razu wybuchła wielka afera. Przy ul. Targowej stał murowany kiosk ze smarami i olejami, taka namiastka CPN-u. Ktoś zapowiedział na ścianie wielkimi literami z użyciem czarnej farby: Stalinowi oberwiemy wąsy i utniemy uszy .

  Ale się zakotłowało, rynek wypełnili ubecy i milicjanci. Sprawca chyba nie został schwytany, zbrodniczy wódz ocalił wąsy i uszy, ale wkrótce uwolnił świat od swej podłej osoby.

  I ostatnie na dziś wspomnienie pana Eugeniusza. O psie Szariku. Nie z czołgu 102, ale zostawionego przez „wyzwolicieli” latem 1944 roku. Zasłużył się dla Armii Czerwonej, wyciągając z pola walk rannych żołnierzy. Duży, silny, a spokojnej natury. Kiedy berbeć Genio wypełzł na czworakach z pokoju na betonową klatkę schodową i zmierzał do samozagłady (strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pokoziołkował w dół), to Szarik położył się na drodze i zablokował dalszy marsz. Tak do poprzednich wyczynów dodał i uratowanie mego rozmówcy.


Adam Czesław Dobroński

Rynek przy ulicy Bema

   "Tłum, przepychanie, głośne pokrzykiwanie, kolorowe stragany, skrzynki, worki, zapach mokrego owsa, piwa, końskiego łajna, kiszonej kapusty..."

 "Targowisko w centrum Białegostoku nie wyróżnia się niczym spośród innych. Chociaż podobno można tu taniej kupić samowar prosto z Tuły, parę dorodnych prosiaków, srebrną monetę, złoty pierścionek z najprawdziwszymi brylantami. Ale nie jest to takie pewne. Wszystko tu sprzedasz, wszystko tu kupisz! 

  To zawołanie, które należy do tradycji handlu, ułatwiając uczciwym ludziom życie - wykorzystują nieuczciwi dla swoich interesów. Jak świat światem, na bazarach zawsze pojawiali się oszuści, handlarze bez uprawnień, paserzy, złodzieje..."

Tak opisywał nasze targowisko 19 czerwca 1977 roku Artur Rutkiewicz w branżowym tygodniku milicji i SB "W służbie narodu".  

Artykuł ten  ciekawie opisał na lamach naszej lokalnej prasy pan Mieczysław Skrodzki, który był wówczas kierownikiem, czyli komendantem I komisariatu przy ul. Lipowej.

  "W Białymstoku było wówczas pięć komisariatów, ten przy Lipowej należał do najbardziej obciążonych" - opowiada - "Obejmował całe centrum, jedną trzecią miasta. I do tego jeszcze targowisko. Specyfika tego miejsca powodowała, że zbierała się tu i cała śmietanka kombinatorów, cwaniaków, którzy tylko czyhali na naiwnych klientów. Nie brakowało więc zgłoszeń na komisariacie. Skończyłem akurat studia, miałem tytuł magistra i stopień kapitana, komendant wojewódzki zaproponował mi to stanowisko. Pracowałem tu sześć lat, nikt tyle nie wytrzymał "- uśmiechał się dumnie w materiale Pan  Mieczysław .

  "Milicjanci pojawiali się systematycznie na bazarze. Na takie patrole chodził często starszy sierżant Zdzisław Zinówko ."

"Mój kolega, świetnie sobie radził, wyłapywał podejrzanych. Miał dobrego nosa, zatrzymuje dajmy na to jakiegoś gościa, przesłuchuje go, a tu się okazuje, że facet ma na sumieniu wiele sprawek."

  W artykule dzielnicowy jest pokazany w akcji. Przyznaje, że rynek Bema to dla niego najtwardszy orzech do zgryzienia ,ale oczywiście radzi sobie dobrze. Przez dwa lata odkąd jest tu dzielnicowym, ujął na gorącym uczynku kilkunastu złodziei i paserów. 

Chwalił się dziennikarzowi - "...spostrzegłem na bazarze mężczyznę, który sprzedawał gwintownice. Przypomniałem sobie, że takie gwintownice zginęły podczas włamania do piwnicy przy Lipowej. Zatrzymałem więc faceta i zaprowadziłem do komisariatu. Przyznał się do kilkudziesięciu włamań, wydał wspólników. Odnaleźliśmy u nich skradzione towary: narzędzia, wózki dziecinne, rowery, części do pojazdów, warte to było około 100 tysięcy złotych."

  Taki był Rynek Bema - każdy czerpał  z bycia  na nim  jakąś satyswakcję - jak  Alicja po dwóch  stronach jednego lustra .


Afrykańskie upały w Białymstoku

    W 1945 r. powstał Państwowy Instytut Hydrologiczno-Meteorologiczny, który w 1946 r. powołał do życia oddział w Białymstoku. Nie rzecz jednak w strukturach organizacyjnych. Najważniejsze jest to, że od 100 lat dla obszaru Polski zbierane i analizowane są rozmaite dane klimatyczne. O letnich upałach pisała też prasa. 

    W 1928 r. spragnieni ochłody białostoczanie ciągnęli tłumnie na plaże. Najbliższa była na Skorupach, nad Dolistówką. Amatorzy większej wody szli do Jurowiec lub do Ignatek. Elegancki Białystok spotykał się w Supraślu. Szczególnie rojno robiło się w tym miasteczku w niedziele. 

  O tych białostockich kąpielach rozpisywała się ówczesna prasa, bo i było o czym. Sensacją obyczajową na supraskiej plaży, stał się pewien znany kupiec z ulicy Kilińskiego, niejaki B. Otóż przedsiębiorca ów, w obecności przebywających na plaży kobiet, „pod wpływem upałów, dostawał bzika. Rozbierał się do naga i w stroju adamowym, bez listku figowego, latał po plaży, rżał jak źrebak i urządzał rozmaite kawały”. Część plażowiczów obserwowała te wyczyny z rozbawieniem, lecz większość była oburzona. Szczególnie ostro protestowały matki, które musiały zakrywać oczy swoich latorośli. 

  W kolejną upalną niedzielę, 15 lipca, B., rozochocony zainteresowaniem z poprzedniego tygodnia, już od rana pląsał po plaży wydając z siebie przedziwne kwiki. Tego już było za wiele. Towarzystwo plażowiczów miało dość tych ekstrawagancji. „Młodzież urzędnicza” postanowiła zatem ręcznie wytłumaczyć nagusowi niestosowność jego zachowania. 

   Nie mniejszą sensację w równie upalne lato 1931 r.  wzbudziły „trzy syreny” przebywające na letnisku w Krasnem. Do urokliwego leśnego jeziorka Komosa prowadziła malownicza droga przez las. W pewien sierpniowy poranek 1931 r. wspomniane „trzy niewiasty, znane w tutejszych (tzn. białostockich) sferach towarzyskich”, chcąc zażyć kąpieli udały się w kierunku jeziora. Jak na „syreny” przystało panie wybrały się kompletnie nagie. Traf chciał, że w przeciwnym kierunku, do Supraśla, do pracy jechał posterunkowy. 

  Zdumiał się,  gdy niespodziewanie ujrzał przed sobą tak powabne widoki. Szybko jednak otrząsnął się z estetycznych doznań. Z  groźną, marsową miną zwrócił się do trzech gracji: –„ Fe, wstyd! Że też panie tak bez garderoby. Czy tu kraj Papuasów?” Na to one, kokieteryjnie udając zażenowanie, odparły „nie spodziewałyśmy się, że spotkamy kogoś”. Policjant nieczuły na niewieście wdzięki przystąpił do spisania notatki służbowej. Gdy już opisał całe zjawisko, zafrasował się. Co robić dalej? Przecież nie będzie wędrował przez las z trzema nagimi kobietami. Było to niemożliwe ze względu na powagę munduru. Kazał więc im pozostać na miejscu, a sam pojechał do Krasnego, skąd niebawem przywiózł im ubrania. Niestety incydent ten miał swój finał w sądzie, gdzie amatorki porannej kąpieli odpowiadać musiały za „obrazę moralności publicznej”. 

  Nie wszystkich białostoczan stać było na letnie wyjazdy. A tu, na domiar złego, rok w rok fale upałów nawiedzały Białystok. Tak też było i w 1936 r.  W mieście wobec tego rozpowszechnił się obyczaj opalania się na balkonach. Obrońcy moralności grzmieli. „Tam i sam daje się zauważyć na balkonach korzystające z promieni słonecznych, piękności białostockie w szatach jak najbardziej przypominających strój prababki Ewy. A na ulicy Jurowieckiej przechodnie oglądają istną nimfę plażującą na balkonie wcale bez szat, jak mamcia ją przed 30 laty urodziła”. Znawcy tematu opalonych niewieścich ciał zauważyli, że „pięknym nimfom prażącym swe kształty w gorących promieniach słońca sprzykrzyła się monotonia opalenizny”. 

  Do Białegostoku z Ameryki dotarła w 1936 r. moda opalania się w desenie. Na plażach pojawili się sprzedawcy papierowych wycinanek. W tekturowych pudłach nosili istny „ogród zoologiczny – małpki, ptaszki, owady et cetera”.   Popularne były też kwiaty i afrykańskie palmy. Amatorki nowej mody rozchwytywały tę menażerię, przyklejając ją sobie na ramionach i plecach. Co bardziej odważne plażowiczki naklejały owe wycinanki od swego frontu, marząc zapewne o tym ileż to pożądliwych spojrzeń przyciągną ich dekolty opalone w kwiaty i motyle.  

  Upalne lata były też normą powojenną. Ot choćby w 1959 r. Przełom maja i czerwca był jeszcze w normie. Ale w lipcu rozpoczęły się w całej Polsce afrykańskie upały. 

  W połowie miesiąca w Białymstoku temperatura w cieniu dochodziła do 36 stopni. Nasilały się wszystkie tragiczne następstwa takiej pogody – zasłabnięcia, utonięcia i pożary lasów. Mnóstwo pracy mieli drogowcy. Informowano, że „na skutek upałów topią się asfaltowe, a jeszcze bardziej smołowe szosy. Najgorzej jest na trasie Żednia – Michałowo, do Zabłudowa i do Moniek”. 

  Żeby zapobiec rozpuszczeniu szos „samochody Rejonu Eksploatacji Dróg Publicznych, tak jak w zimie jeżdżą tu i posypują drogi dużą ilością piasku”.  Relacje z Białegostoku opanowanego tropikalnym upałem przypominały komunikaty z klęsk żywiołowych. Gazeta Białostocka 13 lipca informowała: „W sobotę zanotowano u nas temperaturę 36 stopni w cieniu, w niedzielę do godziny 15 – 35 stopni w cieniu. W słońcu temperatura sięgała 52 stopnie. Białostoczanie, którzy z ciekawości chcieli zobaczyć ile mamy ciepła, z niemałym zdumieniem skonstatowali, że kończą się termometry”. Wykupywali ze sklepów wszystkie zapasy napojów tak, że wkrótce do picia została tylko woda z kranu. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Kto mógł wyjeżdżał do popularnych podmiejskich miejscowości nad wodę. Ci co pozostali w mieście po prostu nie wychodzili z domów. Już wówczas pojawiały się opinie o ocieplaniu klimatu, a ekstremalne temperatury podobnie jak i obecnie były tematem numer jeden.

Andrzej Lechowski  

Translate