Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rewolwer i melonik

   Posiadanie broni w II RP było stosunkowo łatwe. Pozwolenie wydawał starosta po zasięgnięciu opinii policji.Ta jednak z reguły nie stawiała żadnych przeszkód. Tak więc gdy otrzymało się stosowne zaświadczenie, można było bez obaw kupić sobie wymarzonego colta lub browninga.

  Inną sprawą było to, że pozostałością po wojnie była masa broni, której mimo specjalnej ustawy wydanej w 1919 roku, nie zalegalizowano i pozostawała ona w dyspozycji wielu osób, które o zaświadczenie starosty nawet się nie starały.

 Z kupieniem broni nie było też wielkiego kłopotu. W Białymstoku około 1930 roku istniały trzy sklepy oferujące szeroką gamę rozmaitych kalibrów. Największą popularnością cieszył się Magazyn Broni Stanisława Homana przy Rynku Kościuszki 5, czyli w dawnym klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Sam Homan był znanym działaczem samorządowym oraz radnym miejskim w latach 1919 – 1927. Drugi, też dobrze zaopatrzony sklep prowadził Jan Gołębiewski przy Sienkiewicza 29. Ostatni, mniej znany, znajdował się przy Kraszewskiego 17 A i należał do Chileckiego.

  Ta łatwa dostępność do broni spowodowała to, że w mieście mnożyły się incydenty związane z jej użyciem. Wiele z nich było szeroko komentowanych i trudno oprzeć się wrażeniu, że panowała w związku z tym wyraźna obawa i poczucie zagrożenia. Odczucie to potęgowało to, że celem ataków bywały też znane w mieście osobistości.

  Tak było 2 czerwca 1924 roku, gdy około godziny 10 rano w mieszkaniu znanego przemysłowca Oswalda Tryllinga przy Warszawskiej 7 rozległ się trzask tłuczonego szkła. Okazało się, że ktoś z zewnątrz strzelał do balkonowych drzwi w tej okazałej kamienicy. Szczęściem nikogo w tym czasie nie było w pobliżu. Z notatki policyjnej dowiedzieć się natomiast możemy, że była to „zabłąkana kula”. Można by przypuszczać, że ot tak, nie wiedzieć czemu wpadła do tryllingowych apartamentów.

  Podobne zajście miało miejsce 8 kwietnia 1925 roku, a jego mimowolnymi uczestnikami byli Wincenty Hermanowski, znany aptekarz i późniejszy prezydent miasta oraz Teofil Morelowski, dziennikarz i działacz polityczny.  Obaj panowie spotkali się wieczorem w lokalu Chrześcijańskiej Demokracji, której byli członkami, przy Rynku Kościuszki 7. W trakcie ich rozmowy z rynku padł strzał. Kula przebiła podwójne balkonowe szyby, „rozsypując odłamki szkła po całym lokalu”, a następnie „przeleciawszy między głowami prezesa Hermanowskiego i sekretarza Morelowskiego, poczem odbijając się od pieca zupełnie spłaszczona, upadła na podłogę”. I tu szczęśliwie nie było ofiar.

  W związku z tym incydentem dociekano, czy był to „zamach zbrodniczy z zemsty, czy względów politycznych”. Hermanowski był przekonany, że był to zamach na Morelowskiego. Policja nie ustaliła jednak żadnych okoliczności powodów oraz nie ujęła sprawcy.

  W mieście mnożyły się również zwykłe bandyckie napady. Nie było tygodnia, aby w prasowych kronikach policyjnych nie podawano informacji o zbójeckich porachunkach i wyczynach z użyciem broni palnej. 

  Wśród tego towarzystwa nierzadko znajdowali się też szaleńcy. Ot choćby w styczniu 1934 roku jeden z mieszkańców ulicy Piasta po wypiciu większej ilości wódki wpadł w alkoholowy szał. Z rewolwerem w dłoni wtargnął na jedną z posesji przy ulicy Glinianej. Najpierw strasząc bronią rozpędził bawiące się na podwórzu dzieci, a potem będąc już w mieszkaniu, pobił znajdujące się w nim osoby i krzycząc, że wszystkich zabije, zaczął na oślep strzelać. I znowu szczęśliwie nikogo nie trafił, co przypisać można tylko jego upojeniu.

  Bandytyzm paraliżował Białystok. Strach powstrzymywał okolicznych włościan przed przyjeżdżaniem do miasta na targowiska, gdyż w drodze powrotnej często stawali się ofiarami czyhających na nich bandytów. Jedna z głośniejszych tragedii rozegrała się w marcu 1925 roku na skrzyżowaniu szosy Baranowickiej i Michałowskiej. 

  Powracających wieczorem z Białegostoku z targu braci Anisiuków i towarzyszącą im żonę rzeźnika z Michałowa Klatową zatrzymał „gardłowo rzucony rozkaz: stój, dawaj pieniądze, z wozu zleź”. Gdy przerażeni podróżni zeszli z furmanki, jeden z braci krzyknął: „pomocy!”. To sprowokowało napastnika. Strzelił. Ciężko ranił Anisiuka i śmiertelnie trafił kobietę.

  Policja wszczęła energiczne śledztwo. Szybko ustaliła, że napastnikiem był niejaki Antoni Kowalski, mieszkaniec Dziesięcin, znany policji z kradzieży i napadów w Białymstoku. Przebiegły bandyta „ukrył się jednak zręcznie” i dopiero po ponad pół roku policjanci zauważyli, że wieczorem pewnego wrześniowego dnia zjawił się w rodzinnym domu na Dziesięcinach. W trakcie próby ucieczki jeden z policjantów zastrzelił bandytę.

  Często broń była też narzędziem samobójczym. Tragedia taka wydarzyła się w rodzinie znanego w mieście przemysłowca branży drzewnej Mozesa Szlachtera w jego domu przy Św. Rocha 14. 25 sierpnia 1925 roku pod nieobecność rodziny 19-letni syn Szlachtera, Naftali w chwili załamania psychicznego za pomocą ojcowskiego browninga strzelił sobie w głowę. 

  Powodem tego desperackiego czynu miały być „niekorzystne transakcje i operacje finansowe”. Przypadki użycia broni dla wyrównania rozmaitych porachunków były na porządku dziennym. Ledwo przebrzmiało echo samobójstwa Szlachtera, to na początku września tegoż roku na Dojlidach w trakcie sprzeczki dwóch tamtejszych mieszkańców, jeden z nich nagle „wyjął z kieszeni rewolwer i strzelił dwukrotnie”, raniąc swego przeciwnika, po czym zbiegł.

  Nasilające się zbrodnicze incydenty zmusiły władze do ostrej reakcji. Policja zaostrzyła kontrole. Dodatkowo uznano, że traktowane dotąd za nieszkodliwe małokalibrowe flowery, których posiadanie nie było ograniczane żadnymi pozwoleniami i zakazami, „są bronią niebezpieczną”. 

  Tak więc w sierpniu 1925 roku ministerstwo spraw wewnętrznych objęło i ten rodzaj broni pozwoleniami, zaznaczając jednocześnie, że „prawo posiadania broni nie jest równoznacznem z prawem używania jej i strzelania na drogach, miejscach publicznych, lub miejscach gdzie spowodować może nieszczęśliwe wypadki”.


Andrzej Lechowski

Julian Tuwim w Białymstoku

   Rodzina  Adeli  Krukowskiej, matki Juliana Tuwima , przed I wojną światową mieszkała właśnie w Białymstoku.

  Nie od rzeczy jest też wspomnieć, że Julian Tuwim biegle znał esperanto! To kolejna nić wiążąca poetę z naszym miastem.

  On sam przyjechał tu dopiero w 1927 roku. Był już uznaną sławą. O grupie skamandrytów wiedzieli przecież wszyscy. Byli oni bowiem ulubieńcami kawiarni i salonów. Ich wiersze słychać było wszędzie. Przyjazd Tuwima do Białegostoku był więc wydarzeniem. Jak zwykle przy tego formatu gwieździe najodpowiedniejszym miejscem na zorganizowanie spotkania był teatr Palace.

Na jego widowni mogło bowiem zasiąść blisko 800 widzów. Za tak dużą salą przemawiało również to, że zapowiedziano tylko jeden występ Tuwima.

  Odbyć się miał we wtorek, 17 maja o godzinie 20. Organizatorzy zapowiadali, że sławny gość odczyta „wiersze liryczne, miłosne, groteskowe i satyryczne. Parodie literackie. Fragmenty poematu Skrzydlaty Złoczyńca. Utwory niedrukowane. Tłumaczenia poetów rosyjskich m. in. wyjątki ze Słowa o pułku Igora, Jeźdźca miedzianego Puszkina, Baumonta, Briusowa, Sołoguba i Obłoku w spodniach Majakowskiego”.

  Licząc na sukces kasowy, podkręcono w górę ceny biletów. Najtańsze były po 70 groszy. Na inne imprezy w Palace najtańsze bilety szły po 20-25 groszy.

Ci zaś, którzy chcieli dobrze słyszeć i widzieć poetę musieli zapłacić aż 4 złote. Jeszcze w przeddzień poetyckiego występu zapewniano, że „wieczór autorski znakomitego poety Juliana Tuwima w Białymstoku wywołał tak olbrzymie zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodzieży, że bilety są rozchwytywane”.

  I gdy wszystko zapowiadało się wspaniale, to we wtorkowy wieczór nastąpiło ogromne rozczarowanie. Na widowni Palace zasiadło zaledwie 25-30 osób. Mimo frekwencyjnego blamażu „słuchacze wynieśli z tego wieczora autorskiego najlepsze wrażenie”. Recenzent dodawał, że „wierszy czytane przez p. Tuwima, ich treść, rytm, liryzm i ekspresja wybitnie świadczyli, iż mamy do czynienia z poetą z Bożej łaski”. Cóż więc się stało.

  Przyczyną klęski, bo tak trzeba określić to, co wydarzyło się w Palace była nieprzewidziana, a może zbagatelizowana konkurencja. W pobliskim bowiem kinie Apollo, przy ulicy Sienkiewicza 20, tego samego dnia, o tej samej godzinie i też z jednym występem prezentowała się grupa artystów warszawskiej operetki.

  W pierwszej części swego występu prezentowali „szlagier w jednym akcie” pod intrygującym tytułem „Ona ma coś!” Gdzież tam Tuwimowi równać się z tak ekscytującym dziełem. W drugiej części występu warszawiacy zapowiadali „humor, śpiew i tańce”. Ta część wieczoru miała też atrakcyjny tytuł: „Nóżki na stół!” W finale tego popisu wykonywano brawurowy numer Felek Pompka.

  To dopiero były prawdziwe atrakcje. Rechocząca publika czuła, że ociera się o wielką sztukę z nie mniej wielkiego świata. Miała w pogardzie poetyckie westchnienia liryczne czy wysublimowane groteski układane dla kawiarnianych snobów.

  Tę kolizję białostockich upodobań na linii Palace – Apollo skwitowano jadowicie. „Są to gusty i gusteczki: jednemu smakują lody malinowe inny woli prosiaka w sosie chrzanowym… Kto lubi wiersze liryczne znanego poety, a kto Nóżki na stół”… Może to właśnie w ten majowy, niezbyt udany wieczór, Julian Tuwim wyrobił sobie melancholijny stosunek do Białegostoku.

  Określił go dokładnie podczas swojego kolejnego pobytu w mieście w lutym 1935 roku. Tym razem publiczność nie zawiodła. Przybyłego na zaproszenie Koła Miłośników Historii Literatury i Sztuki poetę witano i podziwiano tłumnie. Ale i tym razem coś musiało pójść melancholijnie.

  Po wieczorze Jan Glinka prezes Koła, a jednocześnie wybitny białostocki historyk, postanowił, czując się w obowiązku gospodarza, towarzyszyć Tuwimowi w nocnej wędrówce po mieście.

Czasu mieli sporo, bo pociąg do Warszawy odchodził dopiero o 2. w nocy. Panowie zasiedli więc w Ritzu. Dosyć szybko skonstatowali, że jest tu nudno i pusto.

  Przeszli więc do pobliskiego Cafe-Clubu, który mieścił się w Pałacyku Gościnnym przy Kilińskiego. Tu zastali „gaszenie świateł”.

  Markotni poszli więc na Rynek Kościuszki do popularnego Akwarium. Tu, jak zauważył Glinka siedziało „parę smętnych postaci”.

Widząc to wszystko Tuwim, może też pamiętając pustki w Palace przed siedmiu laty, zwrócił się do Glinki z pytaniem „Wie pan, co to jest melancholia?” i nie czekając na odpowiedź dokończył „To, gdy w lokalu jest więcej personelu niż gości”.


 Andrzej Lechowski

Złote ruble i futro z jedwabną podszewką

   Złodziejowi, który włamał się późną nocą 3 kwietnia 1919 roku do mieszkania T. Bucholca przy ul.Skorupskiej 40, szło głównie o ubrania i bieliznę. Wtedy, w nędzy powojennej, to był towar wielce pożądany. Białostoczanie w tym czasie chodzili mocno obdarci.   Przemysł tekstylny dopiero odbudowywał swoją, wcześniejszą potęgę. Więcej możliwości na zakup potrzebnej garderoby zapewniał zakamarek ze starszyzną mieszczący się tuż przy Rynku Siennym. Głównymi jego zaopatrzeniowcami byli oczywiście miejscowi fachowcy od złomu i wytrycha. Największe zapotrzebowanie klientów, zwłaszcza przyjezdnych włościan było na palta.

  Tak przykrego, popołudniowego, majowego dnia 1923 roku pani Grynberg nie spodziewała się. Mieszkała przy ul. Sienkiewicza 39. Akurat zajmowała się pitraszeniem w kuchni, a gdy weszła na chwilę do przedpokoju, spostrzegła z przerażeniem, że wieszak ze znajdującą się tam całą rodzinną garderobą został całkowicie ogołocony. Zeznając później przed policjantem oceniła swoją stratę na 1 milion ówczesnych marek polskich.

  Kiedy w październikowy wieczór tego samego roku Michał Szuszyński z Białegostoczku wszedł do stajni też omal nie zemdlał. Nie było w niej konia, uprzęży i wiszącego na kołku palta. Gniadego szybko odzyskał, a po skradzione wierzchnie okrycie musiał zgłosić się na komisariat.

  W komisariacie siedział już Maciej Paniucho z ul. Kozłowej, który próbował przy Siennym Rynku sprzedać skradzione palto, na czym przyłapał go agent policyjny. Szczęście miał również Józef Mazur, któremu gwizdnięto palto w mroźnym styczniu 1924 roku. Było ono prawie nowe, warte 25 mln marek. Szloma Frydenberg, sprawca tej kradzieży, nie zdążył nawet wynieść towaru na sprzedaż. Policja nakryła go z różnymi fantami w mieszkaniu przy ul. Składowej.

  Szczególny pociąg do konfekcji męskiej i damskiej miał niejaki Stefan Kornholf z ul. Baranowickiej. Zagarniał ją z prywatnych mieszkań, jak i sklepów, biur i urzędów. Kiedy jednak połakomił się na kostium damski w sklepie Jenty Benbaum przy Rynku Kościuszki 8, został nakryty przez ekspedientkę. Ucieczka nic nie dała. Wkrótce trafił za kratki.

  Przedpokoje, gdzie zwykle pozostawiano grubszą odzież, stanowiły pole do popisu dla sprytnych szpringowców. Wchodzili tam pod byle pretekstem, jako omyłkowi goście, roznosiciele gazet, komiwojażerzy z walizeczką tanich perfum, krawatów czy lepu na muchy. Rzut oka na wieszaki i wiadomo już było, co można przy okazji wynieść za drzwi i schować do specjalnego worka.

  W ten sposób w maju 1925 roku stracił swoje palto Maldryk Morgolis z ul. Fabrycznej 13, a nieco później Kazimierz Ryniejski ze Skorupskiej. Ten był bardzo poszkodowany, bowiem w kieszeniach jego palta, jak zeznał później, znajdowało się 15 złotych rubli i pozłacany medalion z łańcuszkiem. Czy była to prawda, kto wie?

  Nieźle trafił natomiast złodziejaszek, który w styczniu 1935 roku puknął lekko w niezamknięte drzwi do mieszkania Mojżesza Duńczyka przy ul. Sienkiewicza 41. Według relacji zamieszczonej w kronice kryminalnej „Dziennika Białostockiego” z przedpokoju zniknęło futro karakułowe, długie, z czarną, jedwabną podszewką i dużym futrzanym kołnierzem ze srebrnego lisa – warte, bagatelka 3500 zł.

  Paltowego pecha zaliczyli również w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku Ajzyk Kobyliński z ul. Różańskiej i Izaak Motylski z ul. Warszawskiej. Do pierwszego zawitał jakiś niepozorny Żyd w celu wynajmu pokoju. Kiedy gospodarz na chwilę pozostawił go samego, ten natychmiast zniknął, a wraz z nim wyparował z wieszaka całkiem zdatny kożuszek i do niego jeszcze dwa srebrne lichtarze.

  Z kolei pana Motylskiego odwiedził starszawy żebrak, prosząc o wsparcie. Kiedy ten wyszedł z przedpokoju po jakąś drobną monetę, mężczyzna zabrał z wieszaka kurtkę wartą 30 zł.

  Dziwna natomiast była kradzież, której dokonała niejaka Anna Falkiewicz, zawodowa żebraczka. Zimą 1927 roku w domu przy ul. Orzeszkowej, w jej rękach, a później torbie znalazła się pstrokatą spódniczka. Jej właścicielem okazał się, ku zaskoczeniu, mężczyzna – Michał Daniłowicz.


Włodzimierz Jarmolik

Translate