Postaw mi kawę na buycoffee.to

Cafe-Club - białostocki przytułek rozrywki towarzyskiej

    3 października 1934 roku w pałacyku gościnnym otwarta została kawiarnia Cafe-Club. Białostoczanie nazwali ją przytułkiem rozrywki towarzyskiej.Prasowym obyczajem w Białymstoku stały się środowe spotkania Prezydenta miasta z dziennikarzami. Odbywają się one na piętrze pałacyku gościnnego. Drodzy ich uczestnicy, nie wiecie zapewne, że jesteście mimo woli w okowach historii. To miejsce jest bowiem... Ale posłuchajcie.

  W sobotni wieczór 3 października 1934 roku, po długim remoncie, na piętrze pałacyku gościnnego otwarty został "przytułek rozrywki towarzyskiej" - Cafe-Club. Właściciel pałacyku, Hirsz Wider, wykonanie wystroju nowego lokalu zlecił znanemu białostockiemu architektowi Szymonowi Pappe. To on zaprojektował też stojący vis-a-vis okrąglak z Muzeum Wojska.

  Kawiarnia urządzona była z niezwykłym jak na Białystok luksusem. "Oryginalny nowoczesny styl, wewnętrzne urządzenie i umeblowanie lokalu, dokonane z poczuciem wielkiego smaku i artyzmu dekoracyjnego, miękkie tony barw, kwiaty i prawdziwe morze światła elektrycznego, rzucanego przez setki matowych lampjonów".

  Ci, co wówczas, w sobotę, pierwszy raz to zobaczyli, pełni zachwytu mówili "bombonierka - pudełeczko urządzone na modłę europejską". Na otwarcie Wider zaangażował jazzową orkiestrę grającą pod batutą M. Szabsaja. Po wykonaniu nieodzownych amerykańskich standardów jazz band grał do tańca.

  Nowością wśród białostockich kawiarni - i tu uwaga - był stolik prasowy, nazwany gniazdkiem prasożytów. Do grona dziennikarzy dopuszczani byli co ważniejsi białostoczanie i różni plotkarze, nazwani prasopasożytami. W gniazdku omawiano wszelkie miejscowe sensacyjki. Zanim ujrzały światło dzienne, to najpierw skomentowane zostały przez owych prasożytów. Drodzy żurnaliści, pamiętajcie, że to ja Wam odkryłem ten niezwykły przywilej! Na najbliższej środowej, prezydenckiej konferencji czujcie się jak u siebie, jesteście w gniazdku.

  Tymczasem w Clubie życie towarzyskie rozkwitało. Już w pierwszym tygodniu wydarzyło się coś niezwykłego jak na białostockie stosunki. Oto na małą czarną wpadł tu miejscowy bywalec, niejaki Minkes. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zanim kelner przyniósł mu kawę, to poczuł pod nogą jakiś niewielki przedmiot.

  Dyskretnie zerknął pod stolik i ze zdumieniem stwierdził, że leży tam "drogocenny pierścień damski z brylantem". Gdyby to był Lux na Sienkiewicza bądź pobliska Gastronomia, to po pierwsze, nie było by tam brylantów, a po drugie, gdyby tam już były, to z pewnością znalazły by się momentalnie w kieszeni Minkesa. Ale tu, w Cafe Clubie, trzeba było zachować się na modłę europejską.

  Minkes niezwłocznie, acz z ciężkim sercem podniósł pierścień i wręczył go żonie Hirsza Widera. Po kilku godzinach w kawiarni zjawiła się pewna elegancka, mocno zdenerwowana dama. Zwróciła się do pani Wider z pytaniem, czy przypadkiem nikt nie znalazł. Jakież było jej zdumienie, gdy w tym samym momencie odzyskała swoje brylanty.

  Wieść o niebywałej uczciwości i rzetelności Widerów, i oczywiście Minkesa, rozeszła się po mieście natychmiast. Nie trzeba było lepszej reklamy. Kto wie, a może to wszystko było z góry ukartowane, a prasożytnicy wcześniej już mieli napisane notatki?

  Rozpoczął się karnawał 1935 roku. Cafe-Club był oblężony. "Pan Hirsz Wider coraz więcej wykazuje pomysłowości. Coraz nowsze miewa pomysły i koncepcje. W swym mandarynacie od kawy, ciastek i tango-pląsów urządza coraz to nowe i nowe imprezy".

  Spragniona europejskich, ba, światowych szaleństw socjeta miała więc noc turecką (pewnie była kawa po turecku i tancerki - marzenie). Po tym sukcesie bawiono się na nocy serpentynowej. Co prawda malkontenci, a takich w Białymstoku i teraz bez liku, z kwaśnymi minami zrzędzili, że "cały ten zakład widerowski, ze wszystkimi jego imprezami, jest prowincjonalnym kramikiem próżności" i gdyby nawet urządzono w nim noc ateńską, to i tak ich noga tam nie postanie.

Andrzej Lechowski

Miss Polonia 1930

    Jak karnawał, to tańce i szaleństwa. W przedwojennym Białymstoku tradycja ta mieszała się z nowoczesnością. Czasem była to kolizja. Stan ten wywoływał komiczne komentarze.

  Starsze pokolenie, oglądając królujące na parkietach shimmy, charlestona czy z lekka już staromodne tango, twierdziło, że to koniec świata. Mówiono, że kiedyś, za ich młodości, takie brewerie wyczyniano jedynie pod kołdrą w alkowie, ale żeby robić takie bezeceństwa publicznie? Skandal!

   Ale świat i młodość nie zwracały uwagi na te utyskiwania. W Białymstoku jak grzyby po deszczu mnożyły się szkoły tańca. Można było przebierać w ofertach Skrzypkowskiego, Majsa, Ulickiego czy Klajmersa. To byli ówcześni dyktatorzy bon tonu, mody i konwenansu. Młodzież szybko przerabiała przedkarnawałowe kursy, aby już w samym carnavalle szokować, drażnić zmysły, być nowoczesnym. Praktykom tym z ogromnym zatroskaniem przyglądali się pedagodzy.

  W karnawale 1939 roku miarka się przebrała. "Nauczycielstwo szkół średnich i zawodowych" wystąpiło z apelem aby zabroniono młodzieży szkolnej uczęszczanie do szkół tańca. Twierdzono, że są to jaskinie rozpusty i deprawacji. Jednocześnie nauczycielstwo dostrzegało w tańcu, oczywiście nie w jakowyś niemoralnych wygibasach, tylko w tańcu typu walczyk, poleczka itp., istotne aspekty wychowawcze. Uważano bowiem, że taniec to świetna szkoła do nauki przyzwoitego zachowania się w towarzystwie, a też i sposób na podniesienie sprawności fizycznej.

  Proponowano więc, aby rozpocząć prace nad "projektem nauczania tańców w szkole pod nadzorem nauczycielstwa".

  Konkurs urody budzący zgorszenie

Nie przychodziło temuż nauczycielstwu do belferskich łepetyn, że młodym wcale nie o konwenanse w tańcu chodziło i w związku z tym szkolne lekcje miałaby ta młodzież w odpowiednim poważaniu.

  Na karnawałowych balach oprócz tańców zgorszenie budziły "konkursy urody". Wiadomo, że nie chodziło w nich o ocenę inteligencji startujących. I w tej materii nauczycielstwo białostockie też zachowało należytą czujność. Już w 1929 roku władze oświatowe "zleciły przełożonym szkół średnich, by zakazali młodzieży branie udziału w tego rodzaju imprezach niewskazanych ze względów pedagogicznych".

  Tymczasem popularność konkursów piękności gwałtownie wzrastała. Nikt nie zwracał uwagi na nauczycielskie moralizowanie. Zbiorową wyobraźnią rządziły "miski" balu, karnawału.

  W styczniu 1930 roku białostoczanie po raz pierwszy mogli bezpośrednio głosować w konkursie Miss Polonia. Miejscowa prasa ogłosiła triumfalnie: "Białostoczanki i białostoczanie przeczytajcie uważnie. Białystok wybiera Miss Polonię. 6 stycznia przystąpiliśmy do wielkiego konkursu urody, do wspaniałego turnieju o tytuł Miss Polonii na rok 1930".

  Chętni mogli głosować na, ich zdaniem najpiękniejsze panny, składając wypełniony kupon w redakcji Dziennika Białostockiego przy Rynku Kościuszki 1. Znawcy tematu twierdzili, że w konkursie znalazł się "materiał nazbyt bogaty". Zaiste uroda kandydatek robiła duże wrażenie.

  Białostoczanie nie głosowali na warszawiankę

Nic więc dziwnego, że numer gazety z kuponem rozprzedano w mgnieniu oka. Urywał się też redakcyjny telefon. Każdy chciał wybrać tę najpiękniejszą.

Zwyciężczynią białostockiego głosowania została Elżbieta Chamska. Do ścisłego finału kwalifikowało się 15 panien. Niestety po podsumowaniu głosów z innych polskich miast "nasza" Chamska zajęła dopiero 27 miejsce i przepadła.

W następnych dniach cała Polska z zapartym tchem oczekiwała, kto zdobędzie zaszczytny tytuł Miss. Wreszcie w środę 29 stycznia 1930 roku jury ogłosiło swój werdykt.

  Najpiękniejszą Polką została lwowianka Zofia Batycka. W białostockim głosowaniu była dopiero 12. Wyprzedziła ją nawet jedna z wicemiss, poznanianka Larysa Winkowska, którą białostoczanie widzieli na 3 miejscu. Druga wicemiss Władysława Malczewska z Warszawy kompletnie nie przypadła do gustu białostockim koneserom. Nie oddali na nią ani jednego głosu!

Tego werdyktu w Białymstoku pojąć nikt nie potrafił. Batycka jak Batycka, ale Chamska! No sami Państwo zobaczcie. To spojrzenie, usteczka, a co za zawijasek nad czółkiem. I niech nam nauczycielstwo da święty spokój. Karnawał to karnawał.


Andrzej Lechowski

Nochim Abelewicz i inni spece od łomu i wytrycha

    Największą grupę wśród złodziei, poza kieszonkowcami, stanowili zawsze włamywacze. Dzielili się oni tradycyjnie na włamywaczy pospolitych, preferujących siłowe metody i ciężkie narzędzia w dostaniu się do upatrzonego mieszkania, sklepu czy biura oraz włamywaczy okiennych, tzw. lipkarzy i klawiszników, czyli włamywaczy pokonujących zamknięte drzwi za pomocą podrobionych kluczy i wytrychów.

  Ci ostatni, obok kasiarzy, należeli do elity złodziejskiego bractwa.  Na przedwojennym bruku białostockim klawiszami (podrobione klucze) i szpyrakami (wytrychy) szczególnie chętnie, acz ze zmiennym powodzeniem posługiwał się Nochim Abelewicz, złodziej zamieszkały przy ul. Malinowskiego 2.

  Na co dzień Abelewicz był pracowitym masarzem i sprzedawał w swojej jatce mięso. Kiedy jednak przychodziła noc zamieniał się w zuchwałego włamywacza i sam, albo z wybranym wspólnikiem odwiedzał białostockie domy czy też zasobne składy towarowe.

  Już w 1926 r. Dziennik Białostocki, piszący rozwlekle o majowym przewrocie Józefa Piłsudskiego, na ostatniej stronie w kronice kryminalnej donosił: „W nocy przy ulicy Suraskiej zatrzymany został z narzędziami do włamań Abelewicz Nochim, mieszkaniec m. Białegostoku, zawodowy złodziej i włamywacz, w chwili gdy usiłował dostać się do sklepu pod nr 42 przy tejże ulicy.

  Abelewicza aresztowano i przekazano władzom sądowym”. Jak każdy zawodowy złodziej miał on w kartotece policyjnej w Wydziale Śledczym przy ul. Warszawskiej 6, swoje miejsce. Sprawdzano go przy każdej okazji. Kiedy w mieście doszło do szczególnie grubej roboty, Nochim Abelewicz mógł natychmiast spodziewać się wizyty agentów policyjnych. Przesłuchiwano go, sprawdzano alibi, stawiano do konfrontacji.

  W 1933 r. dom przy ul. Malinowskiego władze śledcze nachodziły wielokrotnie. Był to bowiem rok szczególnie obfity we włamania i inne podstępne kradzieże. Panował potężny kryzys gospodarczy, a złodzieje, podobnie jak uczciwi obywatele także go odczuwali.

  W lutym policyjna inspekcja odkryła, że praktykujący wciąż rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rzeźni miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju. Kilka miesięcy później znowu z powodu podejrzeń o handel niezalegalizowanym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W zmyślnym schowku pod schodami agenci policyjni odkryli jednak nie połacie poćwiartowanego cielaka czy wieprzka, lecz istny skład złodziejskich narzędzi. Czego tam nie było: zgrabne łomy i łomiki, mesle, śrubsztaki, no i oczywiście wykonane na pasówkę klucze oraz pęki wytrychów. Nie było wątpliwości do czego to wszystko służy.

  Sprawa trafiła do sądu. Abelewicz musiał przez miesiąc korzystać z państwowego wiktu w szarym domu przy Szosie Baranowickiej. Na początku 1934 r. rzeźnik –  klawisznik zaplanował duży skok. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa Warrant przy ul. Kolejowej. Potrzebował pomocników.

  Jego wybór padł na Icka Goldsztejna, także rzeźnika, który z braćmi prowadził przy ul. Krakowskiej popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Do złodziejskiej spółki wszedł też Franciszek Więckowski, młody, ale już z dużym dorobkiem włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, którego policja zwykle szukała po chanajkowskich melinach. 

  Tercet złodziei o północy wybrał się pod parkan ogrodzenia składów Warrant. Najpierw zrobiono wyłom w płocie,  a później dobrano się do drzwi budynku.

  Skok jednak się nie udał. Gorliwy posterunkowy obchodzący swój rewir usłyszał podejrzane szmery, wyciągnął rewolwer i, jak później napisał dziennikarz tygodnika Reflektor, ujął wszystkich „trzech rycerzy nocy”. Wojowali oni jednak nie mieczami i z otwartą przyłbicą, ale po ciemku z łomem i wytrychami w ręku.


Włodzimierz Jarmolik

Translate