Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nie trać głowy i miej tupet

 

  W styczniu 1924 r. Liza Ajer, zamieszkała przy ul. Giełdowej 6, wyjechała wraz z dziećmi na zimowe ferie.Tydzień później w domu tym pojawili się trzej mężczyźni, którzy otworzyli wytrychem drzwi do mieszkania pani Ajerowej i najspokojniej w świecie zaczęli plądrować szafy, kredensy i biurka. Wydobywali ze środka garderobę i inne cenne przedmioty. Cały ten majdan ładowali do przyniesionych ze sobą worków.

  Wkrótce przed dom przy ul. Giełdowej zajechały sanie zaprzężone w dwa konie. Złodzieje wynieśli swój łup i umieścili na saniach. Sąsiad z przeciwka, który zainteresował się całą operacją, otrzymał odpowiedź, że jest to tylko zwykła przeprowadzka, jeden z włamywaczy zaproponował mu nawet, aby pomógł w wynoszeniu mebli.

  Kiedy rodzina Ajerów wróciła z wakacji, była oczywiście mocno zmartwiona. Policjantom z Ekspozytury Urzędu Śledczego pomimo starań nie udało się odnaleźć tupeciarskich opryszków, ani skradzionych rzeczy.

  Inna przygoda spotkała jesienią 1927 r. Zelmana Jezierskiego, prowadzącego zakład fryzjerski przy Rynku Kościuszki 3. Do jego salonu zaszło dwóch klientów, zażyczyli golenie. Mistrz brzytwy i nożyczek wykonywał zlecenie i jednocześnie bawił swoich gości rozmową. Ci byli bardzo ciekawi, jaka jest cena poszczególnych narzędzi fryzjerskich i innych zawodowych przedmiotów. Interesował ich też dzienny utarg fryzjerni. Po skropieniu się wodą kolońską grzecznie opuścili salon.

  Kiedy następnego dnia pan Jezierski przyszedł do swojego zakładu, zdumiał się niezmiernie. Drzwi były wyrwane z zawiasów, a w środku lokalu wielki bałagan. Przybyła policja. Szybko okazało się, że zniknęły fryzjerskie narzędzia, a nawet wieszaki na ubranie.

  Wiele miesięcy później ujęto w Warszawie dwóch gagatków, którzy bawiąc w Białymstoku, obrabowali kilku fryzjerów, w tym i Zelmana Jezierskiego. Okazało się także, że zapotrzebowanie na narzędzia fryzjerskie złożył Abram Krauze, zawodowy paser fryzjerskich akcesoriów.

  W pierwszej połowie lat 20. klasą samym dla siebie był znany również na bruku białostockim stołeczny złodziej i oszust Dawid Dąb. W 1924 r. sąd udowodnił mu aż 142 przestępstwa popełnione zarówno w Warszawie, jak i na prowincji. Dąb miał w swoim repertuarze wiele rozmaitych sztuczek. Do każdej roboty zakładał inny strój, golił bądź zapuszczał wąsy, przylepiał sztuczną brodę, zmieniał okulary i laski. Właśnie dlatego policja warszawska, białostocka i inne z całego kraju nie mogły połączyć go z różnymi kradzieżami.

  Dąb upodobał sobie zwłaszcza robotę w sklepach jubilerskich. Zachodził tam zwykle jako bogaty, wymagający ziemianin z Kresów. Inną sztuczką stosowaną przez pomysłowego oszusta, było wyłudzanie towarów za pomocą sfałszowanych rachunków.

  Sposób był niesłychanie prosty. Najpierw płacił niewielki zadatek, później zmieniał sumę na otrzymanym pokwitowaniu. Po dodaniu niewielkiej kwoty, wychodził ze sklepu z różnymi atrakcyjnymi towarami. Również zabawiał się w ten sposób, że odbierał z lady sklepowej przedmioty zamówione i zapłacone przez innych klientów. Proceder ten wymagał zimnej krwi i dużej pewności siebie.

  Dąb jednak lubił ryzyko. Naciął się dopiero w sklepie futrzarskim. Zamówił kilkanaście najpiękniejszych skórek i polecił je odnieść pod wskazany adres. Tam miał uregulować rachunek. Na schodach wskazanego domu spotkał woźnego sklepowego z pakunkiem., Sprytnie zamienił paczkę na inną i odmówił zakupu. Woźny odniósł pakunek do sklepu, a tam się okazało, że drogie futerka zostały zastąpione jakąś lichotą. Zdesperowany woźny rozpoznał Dęba kilka miesięcy później na ulicy i wskazał policjantowi. Sześć lat więzienia to była cena za owocną działalność króla szopenfeldu.


Włodzimierz Jarmolik

Świąteczne promocje stare jak świat

  Nie wiemy, czy tego właśnie oczekiwano przed samą wigilią 1919 roku, ale elektryzująca wydaje się informacja, że "wczoraj przybyły do miasta dwa wagony tapet". Dobrze, że niemal tydzień przed świętami. Wytapetować mieszkanie na przyjecie gości to też coś. Przed tamtymi, jak i wszystkimi następnymi świętami zwiększała się reklama sklepów "wódczanych" oferujących "sprzedaż trunków monopolowych". 

   Przed samą wigilią tegoż roku poczesne miejsce wśród reklam zajął anons dentysty Cichońskiego z Pałacowej 2, który po przystępnych cenach oferował "sztuczne zęby". To nieodzowne przy świątecznych biesiadach narzędzie (?) mogło być znakomitym prezentem służącym i przez cały rok.

  Ofertą, niezbyt uczciwą, na święta 1920 roku była "herbata Wysockiego" sprzedawana w jednej z białostockich kooperatyw. W biedzie, która opanowała Białystok, herbata stanowiła nie lada rarytas. Nabywcy wkrótce zorientowali się co znaczy świąteczna promocja. Paczuszka reklamowanej herbaty ważyła jedna czwarta funta. Ale "opakowanie to jest zbyt oryginalne z papieru ołowianego, który sam waży 4 łuty. W ten sposób zamiast 1/4 funta, paczka zawiera tylko 2 łuty herbaty".

  W 1922 roku zauważyć należy ofertę świąteczną znanej białostockiej księgarni Św. Kazimierza prowadzonej przez Albina Brzostowskiego. Mieściła się ona przy Rynku Kościuszki 7. Brzostowski nowocześnie i marketingowo podszedł do świąt i nowego roku. Polecał więc "kalendarze na rok 1923 - mariańskie, częstochowskie, humorystyczne, ścienne, biurowe i lane". Co te ostatnie znaczyły, zaiste nie wiem. Oferował też "Sienkiewicza - Ogniem i mieczem. Na Gwiazdkę książki dla dzieci i młodzieży". 

  Prezentem na święta 1923 roku mogła być kolacja w Ritzu. Oto bowiem ta pierwszorzędna restauracja wkroczyła na drogę nowoczesnej promocji ogłaszając, że "otwarta zostaje na drugi dzień świąt! Od godz. 6-tej wieczorem. Występy kabaretowe. Koncert powiększonej orkiestry - Nowy program świąteczny". 

  Ta kulturalna oferta zainspirowała dyrektora Teatru Miejskiego, Bronisława Skąpskiego, który na święta 1924 roku przygotował specjalny program. Już w pierwszy dzień świąt można było wybrać się do teatru Palace na trzyaktową komedię "Potasz i Perlmuter" Hoppera. W drugi dzień świąt teatr proponował "przedstawienie popularne dla młodzieży Radcy pana Radcy, Michała Bałuckiego", a wieczorem dla starszych widzów komedię Bissona pod ekscytującym tytułem "Kontrola wagonów sypialnych". No i w ten sposób świąteczna komercja kulturalna zawładnęła na dobre Białymstokiem.

   W 1925 roku bodaj najlepszą ofertę przygotowało kino Apollo z Sienkiewicza 22. Zapowiadało swoje seanse "jako najpiękniejszy upominek na gwiazdkę". Dyrektor kina Wajnsztadt dodawał, że " ofiarowujemy film powyższy naszym bywalcom". A w tym upominkowym filmie było wszystko i "mżysty dowcip, wrzący humor, groteskowy komizm, chłoszczące tempo". Uf. To dopiero prezent.

  W 1926 roku do natarcia na oszołomionego klienta ruszyli wszyscy. Jaku Lifszyc, właściciel "Zakładu win i wódek" z Rynku Kościuszki 11 ogłaszał - "uwaga ceny na wina i likierów znacznie zaniżone". Przedstawiciele znanej lwowskiej wytwórni spirytualiów Baczewskiego polecali na świąteczny stół alasz i żytnią kminkową. Sklep spożywczy (!) Anca z Warszawskiej 36 wystartował z "nową zaprawą do podłóg". Wszak świąteczne porządki rzecz święta.

   Odrobiną praktycyzmu wykazały się w tym świątecznym szale komercji białostockie apteki.      Zmęczonym, zagonionym, zdezorientowanym, spłukanym po zakupie lanego kalendarza białostoczanom, przypominały, że "najuporczywszy ból głowy usuwają oryginalne proszki z Kogutkiem".


Andrzej Lechowski 

Dziadek Mróz

   

   Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny : " Przeglądając szuflady "(19)

  Trochę się spóźniłem, ale przyznajcie Państwo, że załączone zdjęcie jest ciekawe, choć dla większości trudne do zrozumienia bez dodatkowych wyjaśnień. I zbyt smutne,  a powinno być wesołe.

  W pewnej szkole – zapewniano mnie, że w Białymstoku lub w okolicach – nastał dzień 6 grudnia. Świętego Mikołaja? Tak było w II Rzeczpospolitej  i jest obecnie, ale wówczas nie pojawił się Święty Mikołaj, tylko Dziadek Mróz zapożyczony ze wschodu. Na fotografii siedzi z długą brodą i sumiastymi wąsami, w wysokiej czapce. Są również  panie nauczycielki, wcale młode i ładne, a jedna z harmonią, gotowa do zagrania melodii. Idę w zakład, że nie kolędy, bo tych zakazano. Są dzieci, dużo ich, w większości maluchów. A w rękach trzymają paczki. Domyślać się można, że są w nich: cukierki (wątpię, by czekoladowe), ciastka (może nawet pierniki), owoce (jabłka), orzechy, ołówki, gumki. Nie za dużo tych łakoci, ale ucieszą się dzieciaczki. Więc może jednak to są mikołajki?

  Niemożliwe, popatrzcie na wystrój tej klasy, lub  świetlicy szkolnej, Na ścianie wisi portret dostojnika państwowego. Trudno poznać kto zacz, bo nie widać twarzy i nie można przeczytać podpisu.  Na moje wyczucie chyba to Bolesław Bierut. Poniżej wisi plakat z pewnością z hasłem. W kącie ustawiono choinkę i to tylko prosto z lasu.  Na niej zawieszono gołąbki pokoju, ptaki wówczas chętnie wykorzystywane przez propagandę. I są cyfry, same szóstki. Tu nie liczę na podpowiedź, dlaczego je wybrano. Ano dlatego, że naród był mobilizowany przez partię (PZPR) do wykonania Planu Sześcioletniego. Te szóstki pozwalają  nam uściślić datę wykonania zdjęcia. 

  Po tak zwanym wyzwoleniu władza ludowo-demokratyczna (nazwa myląca!) wprowadziła trzyletni plan odbudowy Polski w latach 1947-1949. Okazał się on jedynym skutecznym i sensownym w całej historii PRL Zakładał podniesienie stopy życiowej powyżej wysokości osiąganej przed wojną. No i w zasadzie udało się. Następny miał być Plan Sześcioletni na lata 1950-1955. Ten miał zapewnić jeszcze szybszy rozwój. Nie mam miejsca na jego opis, najważniejsza była budowa Nowej Huty oraz innych inwestycji. W Białymstoku uruchomiono między innymi bawełniane „Fasty” z parkiem maszyn z ZSRR. To były przedsięwzięcia potrzebne, ale w miarę upływu lat nacisk położono na zbrojenia, bo trwała tzw. zimna wojna. Popełniono wiele błędów, zaniedbano potrzeby małych miast i wsi (plusem elektryfikacja!) oraz konsumpcję.

   Skoro są szóstki -  dla uczniów ważniejsze były piątki w dzienniku i na świadectwach  - to prezentowane zdjęcie wykonano nie wcześniej niż w 1950 roku. Nad Polską zawisły czarne chmury stalinizmy, wiara w  Boga została uznana za opium dla nieoświeconych i św. Mikołaja nie wpuszczano do szkół. Na szczęście był on oczekiwany bardzo w domach, zapewniał dzieciom paczki pod choinki. 

   Przyznam się, że teoretycznie rzecz ujmując, to mógłbym być na podobnym zdjęciu. Moja rodzina mieszkała jednak wówczas w woj. warszawskim, a nie w woj. białostockim. Pamiętam nawet, jak nas zawieziono na mikołajki do Warszawy, a dokładniej do niedawno oddanego Pałacu Kultury i Sztuki im. Józefa Stalina, Paczki dostaliśmy, skromne, a i tak ucieszyły. Polityka nie jest dla maluchów.

Czy ktoś z Państwa rozpozna się na tym zdjęciu? 

                                                                 

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl).

Translate