Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sekrety białostockich szulerni

    W II RP hazard był zakazany. W 1935 r. Sąd Najwyższy po raz kolejny wydał orzeczenie w tej sprawie. Stało w nim, że „za grę hazardową, podlegającą karze należy uważać każdą grę, w której rezultat jest uzależniony od ślepego trafu”. Dalej była mowa o znaczonych kartach. Jednym słowem żadnych zielonych stolików i wirujących kulek. 

  Międzywojenny Białystok miał jednak wielu amatorów hazardowego ryzyka. Ci zamożniejsi jeździli ze swoimi zachciankami za granicę. Najbliżej było legalne kasyno w Sopotach na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Inni zanurzali się w tajnych szulerniach stolicy. Mniej zasobni zaspokajali nałogi na miejscu, gdzie też mieli różne możliwości.

  W latach 20. niemal jawna szulernia mieściła się w budynku przy ul. Sienkiewicza 1. Sąsiadowały tu ze sobą Resursa Obywatelska i Klub Podoficerski. Pełno było urzędników i wojskowych. W zacisznych pakamerach zbierali się amatorzy pokera i chemin de fer. 

  O hazardowej spelunce stało się głośno na początku 1929 r., kiedy to jeden z graczy, Mieczysław Kołodziejski z biura Komendy Wojewódzkiej PP, przegrawszy 28 tys. zł pieniędzy skarbowych, popełnił samobójstwo. Władze miasta, a i Wydział Śledczy z Warszawskiej, przyjrzeli się bliżej temu miejscu. Resursie zagroziło widmo likwidacji.

  Innym adresem, gdzie hazardowali się na potęgę białostoccy biuraliści, adwokaci i lekarze był Klub Kupiecki, przytulony w cukierni Lux na rogu Sienkiewicza i Warszawskiej. 

  Oficjalnie spotykano się na brydżu. Nieoficjalnie odbywały się partie pokera. Właściciel lokalu starał się czerpać z tego korzyści. Niekiedy przesadzał w żądaniach. 

  Zdarzały się i takie sytuacje. W kwietniową noc 1933 r. przodownik z II Komisariatu, patrolujący ulicę, usłyszał dobiegające z Luxa krzyki. Wkroczył do środka. A tam pokerzyści skakali sobie do oczu. Na widok munduru wybuchła panika. Zaczęto wiać. Policjant zdołał schwycić tylko dwóch spóźnialskich. Napisał raport. I co? Po kilku dniach przy stolikach w Luxie znowu odkrywano fule i karety.

  W mieście pełno było w tym czasie bilardowni z popularną Polonią przy Rynku Kościuszki na czele. Bilard miał swoje osobne salki niemal w każdej restauracji, cukierni, a nawet w piwiarniach. A w tych salkach znalazł się zawsze zaciszny kącik do gry w karty czy kości. Najlepiej hazardowało się w bilardowniach przy miejscowych hotelach. W latach 20. prym wiódł hotel Wiktoria przy ul. Żydowskiej 2. Kiedy został zamknięty, bilardownia nie przetrwała. Właściciele Sauel i Berko Ferginowie stale płacili wysokie grzywny za przymykanie oczu na karciarzy. Jeszcze bardziej ostro szło w sali bilardowej hotelu Ostrowskiego (Sienkiewicza 15). W lipcu 1937 r. Całka Calewicz z ul. Zamenhofa za odmowę uiszczenia karcianego długu dostał nożem pod serce i w ciężkim stanie znalazł się w Szpitalu Żydowskim.

  Klasyką potajemnego hazardu były seanse w mieszkaniach prywatnych. Takie „domy gry” można było znaleźć niemal na wszystkich ulicach. 

  Tych lepszych i tych poślednich. W 1923 r. popularna była „jaskinia” przy ul. Sienkiewicza 4. Tam „zawodowe paskarstwo składało haracz niemniej profesjonalnej ruletce”. 

  Z kolei w 1928 r. w lokalu przy ul. Wersalskiej pewien mecenas w jeden wieczór przegrał w pokera tysiąc dolarów. Wtedy to była kupa forsy. 

  Na Nowym Świecie w warsztacie stolarskim grano od rana do wieczora w oczko i kości. Zrozpaczona żona rzemieślnika doniosła na policję. To Monte Carlo skończyło swój żywot. Powstawały następne.


Włodzimierz Jarmolik

Hotel Ritz: "Fajfy" zawojowały Białystok

    Tęsknota za tamtym, dawno już minionym światem jest trwała, bo brak nam w Białymstoku takiego miejsca, w którym jak w soczewce skupiało się wszystko co w tamtym mieście było. Nie było tylko i wyłącznie elegancko, ale zawsze z charakterem i zawsze szeroko, w całym Białymstoku, komentowano różne ritzowskie wyczyny.

  Złośliwie, ale chyba nie bez przyczyny mówiono o niezbyt światowym funkcjonowaniu restauracyjnej szatni. Obrosła ona nawet w krążące dowcipy. Oto rozmowa dwóch bywalców z 1937 roku.

" - Wiesz, ta restauracja Ritz jest najtańsza w całym Białymstoku.

- Pod jakim względem?

- No pomyśl. Za trzy złote miałem dziś wódkę, zakąskę, czarną kawkę, papierosy i całkiem nowiutki kapelusz".

  Ta niepochlebna opinia o szatni miała swój realny byt. W karnawale 1936 roku w każdą sobotę i niedzielę odbywały się w Ritzu popularne "fajfy". Spotykały się na nich "elity" i "elitki", ale szatnia, a raczej jej namiastka i tak równała wszystkich. Widok był więc taki, że "wszystkie krzesła ritzowe obwieszane są paltami, futrami, płaszczami, a wszystkie podstola zastawione botami i kaloszami. Zupełnie jak na jarmarku". Drwiono z tej szczególnej elegancji, proponując dyrekcji, aby wywiesiła ogłoszenie, że "Dla biedoty szatnia bezpłatna".

  Ale przecież nie o opłatę rzecz tu szła. Chodziło raczej o loterię, w której w roli ślepego losu występował ritzowski, wystrojony w liberię szatniarz. On też pojawiał się w dowcipach z tamtych lat. Wychodzący z Ritza "wielce zirytowany gość do szatnika: - Co za osioł wziął mój kapelusz, a swój zostawił!?

- Widocznie ktoś, co miał taką samą głowę jak wielmożny pan - odpowiedział szatniak".

  Tymczasem "fajfy" zawojowały Białystok. Jednym z głośniejszych był zorganizowany jesienią 1935 roku five o`clock Żydowskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Ubiegając ewentualne komplikacje z szatnią ogłoszono, że wstęp jest bezpłatny. 

  Ale bezpłatnie można było tylko wstąpić. A co z resztą? Tym bardziej, że zapowiadano artystyczne występy, no i oczywiście tańce. Konserwatywna część żydowskiej społeczności krytycznie odnosiła się do światowego stylu życia preferowanego przez młodych. 

  Opowiadano sobie, jak to do jednej z białostockich restauracji, gdy późnym wieczorem dancingowy szał zawładną wszystkimi, wkroczył brodaty starzec wyglądem przypominający "biblijnego proroka", przy czym co wnikliwszy obserwatorzy zauważyli, że był "mocno zawiany". Prorok ów widząc wypełniony tańczącymi parkiet, wzniósł ręce i potężnym głosem przemówił.

- "O Jehowo! Dein Volk Izrael tanzt".

  Po czym skonstatował, że figury nowoczesnych tańców za czasów jego młodości wykonywano jedynie "pod kołdrami" w małżeńskich sypialniach, a te całe fajfy to nic innego niż fajfokloaki. Ale i tak nikt nie zwracał większej uwagi na jego tyradę.

  W Ritzu dobrze też czuła się białostocka społeczność rosyjska. Bo w rzeczy samej to przecież dla bogatych Rosjan przyjeżdżających do Białegostoku za interesami, w 1913 roku wybudowano ten okazały hotel. 

  Coroczną więc karnawałową tradycją były Bliny, organizowane przez Rosyjskie Towarzystwo Dobroczynne. W 1931 roku były nadzwyczaj wystawne. Wynajęto "górne sale" Ritza, czyli obszerne pomieszczenia na piętrze. Zapowiadano szereg atrakcji i jak pisano "dywartysment". Tymi przyjemnościami miały być atrakcje muzyczne, wśród których największą był chór braci Zajcewych. Oczekiwania publiczności miały też zaspokoić orkiestra bałałajkowa oraz tańce cygańskie, rosyjskie i kaukaskie. Na Blinach zjawiał się zawsze "cały kwiat tutejszego beau monde`u", który od 10. wieczór do bladego świtu tańczył i oblegał suto zaopatrzony bufet.

    Co do bufetu, to mimo, że Ritz słynął z wyśmienitej kuchni, zdarzały się w nim też znamienne incydenty. Głośną była afera z 1932 roku, której bohaterem był miejscowy korespondent warszawskiego "Świata", Michał Gonerko. 

  W sobotnie popołudnie zasiadł on w restauracji, zamawiając obiad. Zupa jak zupa, ale przyniesiony przez kelnera kotlet cielęcy barwą i wonią zdradzał swój podeszły wiek. Gonerko zażądał rozmowy z dyrekcją, której oświadczył, że "znajduje kotlet nieświeżym" i w związku z tym nie będzie płacić. Dyrekcja "zadraśnięta w swej ambicji" wezwała policję, która po sporządzeniu protokółu zabrała, z całymi policyjnymi szykanami, "kotlet do zbadania i analizy". Pozostał po tym cielęco-kotletowym nieporozumieniu kolejny ritzowski dowcip.

  "Zdenerwowany konsument u Ritza woła: "Panie Ober! Ten kurczak jest przypalony. Ja tego nie mogę jeść! Proszę zawołać właściciela restauracji.

- Nie ma po co, proszę pana - odpowiada kelner - właściciel tym bardziej nie będzie tego jadł".


Andrzej Lechowski

Upili się po kradzieży

 

   Historia, którą chcemy tutaj opowiedzieć, rozegrała się pewnego wrześniowego dnia 1935 roku. Jej miejscem było Biuro Podróży Orbis przy ul. Sienkiewicza 28. Około południa weszło do niego trzech młodzieńców w wieku 20 - 25 lat. Jeden z nich ulokował się przy drzwiach przejściowych jako obstawa. Dwaj pozostali zaś przeskoczyli drewnianą barierę, pistoletem sterroryzowali siedzącą za nią samotną kasjerkę Janinę Ostrowską. Biedna ofiara napadu została wnet związana i zakneblowana.

  Po tych koniecznych dla siebie czynnościach bandyci zajęli się właściwą robotą, czyli kasą. Zabrali z niej paczkę banknotów oraz woreczek z bilonem - razem około 2 tysięcy zł polskich. Następnie sprawcy spokojnie i sprawnie opuścili lokal Orbisu. Cała akcja trwała niecałe pięć minut.

  Po ucieczce bandytów kasjerka jakimś cudem zdołała uwolnić się z krępujących ją więzów i włączyć alarm. Do agencji turystycznej przybiegł natychmiast dozorca budynku, a zaraz potem sam kierownik biura - pan Menachem Wajnszel. Ten ostatni widząc co zaszło natychmiast wykręcił numer telefonu do Wydziału Śledczego.

  Niebawem na miejscu przestępstwa pojawiła się ekipa białostockich wywiadowców policyjnych. Po przeprowadzeniu wstępnego śledztwa agenci rozpoczęli rewizje w różnych podejrzanych spelunkach na mieście. Na pierwszy ogień poszły oczywiście meliny w osławionych Chanajkach. Tutaj bowiem kryli się najczęściej złoczyńcy ze swoim łupem. Niestety operacja własna policji nie dała pożądanych rezultatów. 

  Dlatego też policjanci z Wydziału Śledczego puścili w ruch siatkę swoich konfidentów w miejscowym światku przestępczym. Ci wypełnili zadanie szybko i skutecznie. Już po kilku dniach jeden z kapusiów doniósł, że uczestnicy napadu przy ul. Sienkiewcza 28 ukrywają się na zapleczu piwiarni przy ul. Jurowieckiej. Policja niezwłocznie udała się we wskazane miejsce, żeby sprawdzić wiarygodność informacji.

  Dom przy ul. Jurowieckiej został szczelnie otoczony. Również obstawiono sąsiednie posesje. Kiedy kierownik białostockiego WŚ Czesław Hann - który osobiście przybył na podejrzane miejsce - dał znak, kilku funkcjonariuszy wkroczyło nagle do piwiarni.

  Wewnątrz lokalu wywiadowcy zastali tylko właściciela - który na pobliskim komisariacie miał ustaloną, niezbyt pochlebną opinię, a także kilka panienek lekkich obyczajów, raczących się w kącie sali jakimś trunkiem. Na pytanie, czy nie ma innych gości, gospodarz dał zdecydowanie odmowną odpowiedź. Widząc zamknięte drzwi do innego pokoju, policjanci oczywiście zapytali, co tam się mieści. Bilardownia, odrzekł nieco zmieszany właściciel. Poproszony o otwarcie, długo szukał kluczy, przekonując cały czas, że tam jest brudno i ciemno. W końcu otworzył i szybko zniknął.

  Policjanci weszli do środka i co zobaczyli? Wewnątrz, przy suto zastawionym stole siedziało dwóch mężczyzn i raczyło się wódką. Na widok policyjnych mundurów zerwali się oni z miejsc i niemal natychmiast wyciągnęli pistolety. Padły strzały. Wywiadowcy także byli dłużni. Jeden z bandytów został trafiony śmiertelnie w głowę, drugi zaś także zainkasował kilka kulek. Policjanci mogli mówić o prawdziwym szczęściu, żaden z nich nie został nawet lekko ranny.

  W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono, że zabitym na miejscu osobnikiem jest Jan Olszyna, brat właściciela piwiarni i znany w okolicach Jurowieckiej rozrabiacz i obibok. Drugim rewolwerowcem, który po przewiezieniu do szpitala św. Rocha także wkrótce zmarł, okazał się Wacław Majerski. Był to szczególnie groźny opryszek, za którym listy gończe krążyły po całej Polsce. Niedawno uciekł z więziennego konwoju i zadekował się w Białymstoku. 

  Przy bandytach znaleziono część pieniędzy zrabowanych w agencji Orbisu przy ul. Sienkiewicza, a także kilka rewolwerów i całą masę nabojów. Gdyby obaj przestępcy nie byli mocno pijani, łatwa na pozór policyjna akcja, mogłaby się zamienić w potężną strzelaninę.


Włodzimierz Jarmolik

Translate