Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polonia, Modern, Apollo

    W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami. W kinie Modern wyświetlano filmy bardziej ambitne, z wyższej półki, na przykład z Chaplinem. A najbardziej ekskluzywnym kinem w Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza - wspomina Jerzy Koszewski.

  Przed wojną, jak pamiętam z opowieści dziadka, wszystko było lepsze. Historycznie to nie bardzo mi się zgadza, chociaż zimy na pewno były zimniejsze. Czy i kina były lepsze od dzisiejszych? Posłuchajmy, co na ten temat ma do powiedzenia Jerzy Koszewski

  Największym i najbardziej ekskluzywnym kinem w przedwojennym Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza, w głębi posesji. Oprócz ośmiuset wygodnych foteli czekały na kinomanów (nie mylić z erotomanami) loże. Rodzina Wajnsztejnów sprowadzała filmy zagraniczne z górnej półki.

  Bilety były drogie, więc chodziłem tam z ojcem, zawołanym kinomanem, tylko na najlepsze dzieła. Pamiętam Gretę Garbo w filmie "Biały płomień Szwecji". I pamiętam film kolorowy. Za dopłatą do ceny biletów otrzymywało się lornetkę z trzema kolorami szkieł, które należało przesuwać ręcznie. Co za cudo!

  Częściej bywałem w Polonii i to już od szóstego roku życia. Polonia, zwana potocznie bokówką, lub Polońcią (pierwsza jej nazwa to Rusałka), znajdowała się przy ul. Lipowej naprzeciw cerkwi. Tuż za nią było kino Modern, prawie że na miejscu powojennego kina Pokój.

  Do Polonii wiodły schody, na końcu których stał bileter pan Miecio. Był to mężczyzna lekko przygarbiony, mile nas witał, a ojcu podawał rękę. W mej pamięci zostały sceny szturmów. Zniecierpliwieni młodzieńcy w kilku lub kilkunastu formowali żywy taran (grupę bojową) i uderzali z rozpędu w drzwi prowadzące do sali projekcyjnej. Po którejś próbie wewnętrzne drzwi puszczały i tłum wbiegał długim, wąskim korytarzem na salę, gdzie jeszcze trwał wcześniejszy seans.

  Westerny w Polonii

W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami, film z Tarzanem. Jacy wspaniali aktorzy wymieniani w podręcznikach sztuki filmowej. W kinie Modern wyświetlano filmy wyższego gatunku, na przykład z Chaplinem w roli głównej oraz King Kong z dinozaurami. A z kina Gryf, które się ulokowało na parterze hotelu Ritz przy ul. Kilińskiego, to pamiętam, jak się zapaliła taśma filmowa i musieliśmy z ojcem uciekać z widowni.

  Za pierwszego Sowieta w poczekalni kina Apollo (jak się ono wówczas nazywało?) stała przed Nowym Rokiem jołka, czyli choinka, a Rosjanka przed seansem bawiła się z dziećmi. Wyświetlano głównie filmy propagandowe, ale i oparte na książkach klasyków literatury światowej.

  Zapamiętałem "Świat się śmieje" z przepiękną muzyką i pieśniami Dunajewskiego. Niestety, po powrocie z kina do domu przy ul. Białej przeżyliśmy horror. W okolicznych kamienicach mieszkało kilka rodzin sowieckich oficerów. Mały Kola - jak się potem okazało - wyszedł samowolnie z naszego podwórza na ul. Zamenhofa, gdzie znajdowała się baza samochodów wojskowych. 

  Ojciec Koli uznał, że to wina mojej mamy, a jego syn został porwany. Postawił mamę pod ścianą, wyjął rewolwer i krzyczał, że zabije. Wtedy jego starszy syn Wołodia podbiegł i odchylił rękę z bronią. Mama z całą tą ferajną sowiecką ruszyła na poszukiwania i szybko znaleźli zgubę. W niedzielę 22 czerwca 1941 roku podczas filmowego poranku nadleciały samoloty niemieckie, zaczęło się bombardowanie.

   Skończył się dramat - bynajmniej nie filmowy, a po prostu życiowy - z czerwonymi "wyzwolicielami" w roli głównej, zaczął się nowy, z "nadludźmi" Adolfa Hitlera. Kino Modern zmieniło nazwę na Kapitol. Niemiec z grubą pytą i psem wilczurem pilnował tam porządku, o czym już pisał Stanisław Bałdyga. Przede wszystkim doglądał, by kolejka po bilety stała równo, a jak ktoś się z niej wychylił, to dostawał pytą po tyłku.

   Kronika z wroną

Mój ojciec z przyczyn zasadniczych przestał chodzić do kina, ja z chłopakami nadal tam bywałem. Przed filmem na ekranie pojawiał się stylizowany hitlerowski orzeł, którego nazywaliśmy wroną. Potem następowała kronika, przeważnie sceny ze zwycięskich działań wojennych. Pamiętam jako pokazano zbiórkę futer i kożuchów dla żołnierzy walczących pod Stalingradem. Cywile niemieccy oddawali je z uśmiechem, a żołnierze z jeszcze większym zadowoleniem odbierali daleko w Rosji. Sceny z brania do niewoli zmarzniętych "bohaterów" pewnie pokazywano też, ale w kinach moskiewskich.

  Wychowani na filmach niemych oglądaliśmy te niemieckie, nie znając języka. Jak się wracało z późniejszego seansu, to jesienią lub zimą należało uważać, by zdążyć do domu przed godziną policyjną. A ze względu na zaćmienia oświetlaliśmy sobie drogę latarkami.

  Po ponownym wejściu od wschodu "wyzwolicieli" radzieckich, nastała moda na filmy wyświetlane z samochodów. Znów było dużo wojennych i historycznych, na ulicy Nowogródzkiej obejrzałem "Aleksandra Newskiego". Pewnego razu poszliśmy na plenerowy seans na Plantach, koło dzisiejszej fontanny. W drodze powrotnej, na ulicy Juchnowieckiej zatrzymał nas patrol, bo też obowiązywała godzina policyjna.

W Tonie grał teatr

Tata znał dobrze język rosyjski, a dowódca patrolu był zadowolony, że film się nam podobał. Emocje jednak się na tym nie skończyły, droga była jeszcze daleka, wszak mieszkaliśmy przy ul. Trochimowskiej (Przytorowa), a wiadukt kolejowy Niemcy wysadzili w powietrze.

  Gdy przechodziliśmy tory, to w górze pojawił się zabłąkany samolot Luftwaffe i niebo pokryło się pajęczyną kolorowych paciorków.

  Po oddaleniu się frontu z kinami był nadal kłopot, bo wszystkie w części, lub w całości zamieniły się w gruzy, a w jedynym ocalałym (Świat, obecnie Ton) grał teatr. To dlatego w też mocno zniszczonym teatrze Palace, nieco w głębi ulicy Kilińskiego, otwarto prowizoryczne kino Hel. Grano w nim przeważnie filmy radzieckie, czyli sowieckie, czyli rosyjskie.

  Jak zwał, tak zwał, wszystkie one kończyły się chwalebnie dla bojców Armii Czerwonej.


Adam Czesław Dobroński

Ulica Jurowiecka - serce miasta

     Z Jerzem Klozą udajemy się na spacer po dawnej Jurowieckiej. Zbliżała się druga wojna światowa, Białystok tętnił życiem, Jurowiecka też. Za ozdobę ulicy uznać można murowany gmach Szkoły Powszechnej nr 8. W czasie przerw wypełniała się śmiechem uczniaków, podczas lekcji zapadała w klasach cisza z domieszką grozy, ale bez przesady. Po lewej stronie ulicy - idąc od Sienkiewicza - uwagę zwracała gręplarnia, po niej następowały jedna po drugiej kamienice, trafiały się małe fabryczki. 

  Przeważali w tym rejonie wyznawcy mojżeszowi. Ich posesje można nazwać bogatszymi, niektóre miały ten dodatkowy walor, że schodziły do Białej. Opowiadał o tym aptekarz Aron Kurycki.

  Ulica jak na centrum miasta przystało posiadała bruk, ale tylko do torów, a dalej kopyta końskie mieszały piasek. Od czasu do czasu trafiał się także samochód. Jak zbliżała się sobota, to zaczynało się czyszczenie bruku. Nie wystarczyło zamieść miotłą "końskie bogactwo", trzeba było jeszcze szpikulcem wydłubać "toto" z rowków między kamieniami.

  Policjanci sprawdzali i stan chodników, tropiąc trawki rosnące między płytami. Po zamieceniu należało jeszcze użyć konewki, pamiętając o rynsztoku. Pan Jerzy nie wie, jakie zwyczaje panowały w kamienicach, ale w domu jego babci chodziło się za potrzebą do "sławojki", stojącej w kącie podwórza. A propos torów, to ten nad wiaduktem był niestety nawiedzany i przez samobójców.

  Tak ułożony porządek runął za sprawą Hitlera i Stalina. Za "pierwszego Sowieta" na Jurowieckiej przybyło decybeli, zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych. Popsuły się relacje sąsiedzkie, sądne dni przeżywali "wrogowie ludu", patrioci polscy, bogaci i bogobojni Żydzi. To jednak był wstęp do barbarzyństwa objawionego przez "nadludzi" spod znaku swastyki. Ulica Jurowiecka została włączona do getta, wysiedlono stąd chrześcijan, postawiono płot z bramą bliżej ul. Sienkiewicza. Rodzina Klozów przeniosła się wówczas na ulicę Piwną (M. Skłodowskiej-Curie).

  16 sierpnia 1943 r. w getcie rozległy się strzały, w niebo wzbiły się dymy. Gestapo rozpoczęło likwidację "zamkniętego miasta". Jak się wieść o tym rozniosła, także Jerzy Kloza przybiegł ku dobrze sobie znanej okolicy. Widział posuwający się tłum nieszczęśników pędzonych w kierunku torów. Zapamiętał scenę, kiedy Niemiec bił kijem po rękach Żydów, którzy nieśli jakieś pakunki. Starsza kobieta, płacząc rzuciła garnek z bigosem. Wysypały się z niego cenności, nie były już potrzebne pędzonym na zagładę.

  Wejdźmy choć na moment do "ósemki". Szkoda, że nie odżyła jej legenda. Najpierw trzeba wyjaśnić, że właśnie koło Szkoły Powszechnej nr 8 dochodziła do Jurowieckiej obecna ulica Malmeda, wówczas Kupiecka. W pobliżu znajdowały się sklepiki z łakociami. Wejście do gmachu było w ścianie szczytowej. Z długiego korytarza brać uczniowska rozbiegała się do swoich klas.

  Drewniane podłogi nasączano czarnym paskudztwem, by wszechobecny pył nie mógł unosić się w powietrzu. Zimą pan Juchniewicz palił w piecach kaflowych, a jego żona gotowała kawę zbożową dla uczniów. Najbiedniejsi mogli liczyć na pajdkę chleba ze smalcem.

  Niektórzy mieli spory kawałek drogi do szkoły, bo dochodzili nawet z Wygody. Przeważała jednak młodzież z pobliskich ulic: Fabrycznej, Ciepłej, Nowogródzkiej, Mazurskiej, Topolowej, Smolnej, Górnej, Chmielnej, Wąskiej i Poleskiej.


Adam Czesław Dobroński

Białostocka Czarna Dama

   Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że „Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnętrza bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje”.

  Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców „wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: Czego pragniesz kobieto?” i w podtytule: „władzy, bogactwa, sławy czy miłości?”

  Film obfitował w sceny „tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów”. Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano „największe arcydzieło wszechświatowej sławy „Szał namiętności”. Ten „potężny dramat” oferował białostockim młodzieńcom „przepyszne sceny w haremach”.

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie „szafarką płatnych rozkoszy”, prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

„Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena”.

I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać „rycerzem tajemniczej piękności”, może jakiej hrabiny albo i księżniczki.

  Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie „ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem”.

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko – Aleksandra Janina S. Wiek – 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, „rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia”. Kiedy miała 14 lat „wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność”. Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie.


Andrzej Lechowski

Translate