Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gołębie. To kolejny temat do dziejów Wygody

   Nawet na naszym podwórku stał całkiem pokaźny gołębnik, nie wiadomo dlaczego po białostocku nazywany "korpem". Były gołębie pocztowe i zwykłe. Jednego z pocztowych nazywaliśmy kartoflarzem. Bo tak bardzo uwielbiał gotowane ziemniaki. 

   Był też taki, cały czarny, który na mój widok wyłamywał się z lotu i nurkując siadał na moim ramieniu. Murzyny, widymki, krymki, krymskie, bociany, blawindry, berlinki, łysaki, garłacze, pawiaki, newaki, boczate... Mógłbym wymieniać bez liku. Były też gołąbki o tak malutkich dziobach, że ziarno kroiliśmy na pół.   

  Przy ulicy Fabrycznej stało pięć gołębników. W locie trudno było gołębie zliczyć, ale nieraz ponad sto  fruwało. Najwięcej miał Poznański z ulicy Wąskiej. Niebo ciemniało, kiedy jego stadko było w locie. Gołębiarza latwo było rozpoznać- kieszenie miał wypchane... kamieniami. I głową nieco zadartą. Wciąż rozglądał się po niebie. Przy gołębniku stała długa tyczka ze szmatką, a to dla zachęty, aby gołąbki nieco polatały. 

  Na drugiej tyczce była siatka- dla łapania obcych. A coż to się działo na podwórzu, gdy gdzieś na dachu domu lub chleweczka przycupnął obcy gołąb? Należało chodzić tuż przy ścianach budynków, aby "obcy" nas nie dojrzał. Na paluszkach, bez hałasu. I nieraz tak przez cały Boży dzień. Dopiero o zmroku gołębiarz brał swoją tyczkę z siatką i dobierał się do "obcego". Zdarzało się, że wcześniej zgłodniały obcy gołąb wszedł pod "klapę" w poszukiwaniu sypanego ziarna. Wtedy sprawa była prosta. 

   Co pewien czas na stację Białystok Fabryczny wjeżdżał pociąg towarowy ze Śląska. A wszyscy zapewne wiedzą, że ów Śląsk slynął nie tylko z orkiestr dętych, ale i  hodowli gołębi. Drzwi wagonów uchylały się i nagle nad Wygodą niebo stawało się ciemne. Przez kilka najbliższych dni miejscowi hodowcy nie wypuszczali swoich gołębi. Bo te natychmiast zostałyby wciągnięte w lot obcych. Te zaś, najczęściej pocztowe, szybko obierały kurs na południowy- zachód. Dopiero, kiedy niebo nieco uspokoiło się, wówczas zaczynało się polowanie na maruderów. Na dodatek najczęściej mocno zmęczonych i głodnych. 

  W ramach rewanżu bialostockie gołębie odbywały podróż koleją na Śląsk. Hodowcy z ulicy Fabrycznej zawsze dokładali kilka swoich, tych najlepszych, oblatanych. Pamiętam, że kiedyś byliśmy bardzo zmartwieni, gdy jeden z naszych ulubionych gołębi nie powrócił. Mijały dni, minął tydzień, a jego nie było. Dopiero po dwóch tygodniach mój brat zauważył gołębia wędrującego pieszo ulicą Fabryczną. Okazało się, że był ranny. Prawdopodobnie zderzył się z drutem elektrycznym lub telefonicznym. I to już u kresu swego lotu. Na szczęście ów gołąbek wyzdrowiał. 

  PS. Dzisiaj przy ulicy Fabrycznej jest tylko jeden gołębnik. Mój kolega Witek ma teraz około stu gołąbków. I o każdym z nich mógłby opowiedzieć barwną historię...


Muzeum Wirtualne im. Władysława Piotrowskiego

Prożektor - Białystok 1929 - 2029 r

    Wizja redaktora "Prożektora"  wyśnionej na nudnym, urzędniczym posiedzeniu w 1929 roku. Wówczas to znużony dziennikarz przysnął i w sennym majaczeniu ujrzał Białystok w 2029 roku.

  Nasz reportażysta zobaczył też przemysłowy Białystok. Gdy zasypiał miejscowe fabryki ledwo zipały. Nie potrafiły podnieść się ze zniszczeń wojennych. Dodatkowo doskwierały kryzysy i brak rynków zbytu. Ale wyśniony przemysł "obsługiwał cały Daleki Wschód". Wydaje się to mało prawdopodobne, aby do 2029 roku wizja ta ziściła się. Nader realna natomiast jest możliwość, że to raczej Daleki Wschód będzie nas obsługiwał czerpiąc z tego zyski. Ale gdyby coś się jednak zmieniło, to w Białymstoku pracować będzie "około? miliona osób t.j. połowa mieszkańców naszego miasta".

    No, jeszcze w 1929 roku można było śnić o milionowym Białymstoku! To z pewnością pozostanie w sferze marzeń. Ale kolejny wątek snu dziennikarskiego jest już prawie urealniony. Otóż ujrzał on w centrum miasta "uniwersytet z językiem wykładowym esperanckim. Do uniwersytetu tego - jak państwu wiadomo - uczęszcza na wykłady młodzież obojga płci, tłumnie przybywająca do naszego miasta z wszystkich krańców świata". Oprócz języka wykładowego i tłumów cudzoziemców, reszta ziściła się. Nawet trudne do wyobrażenia w 1929 roku "obie płci" siedzące w jednej uniwersyteckiej ławie nie budzą dziś żadnych sprzeciwów.

  Kolejna wyśniona sprawa brzmi jak ostatni dzwonek. Trzymajmy kciuki, bo ciągle jest szansa, że się ziści. Oto bowiem " tam gdzie kiedyś była najgorzej się prezentująca dzielnica miasta, t. zw. Chanajki, dziś mamy stacje samolotowe gdyż podróżujemy obecnie aeroplanami przewożąc kolejami tylko ciężary".

  Lotnisku już, już lada moment kroi się nam. Nie będzie co prawda miało intrygującej, światowo brzmiącej nazwy Air Port Chanajki, jeno jakieś prowincjonalne Topolany, ale zawsze to coś. Wierzyć też należy, że kolej w nadchodzących latach przestanie być ciężarem i sama zajmie się ciężarami.

  Na tychże samych Chanajkach "gdzie w ciemnych norach zamieszkiwały kiedyś córy wolnej miłości, wznoszą się dziś okazałe kilkunastopiętrowe gmachy, a w tem i gmach wspaniałego muzeum". Zamienić sprzedajną "wolną miłość" na kosztujący kilka złotych bilet do muzeum, który umożliwia kontakt ze sztuką - to już dzisiaj fakt.   

   Przecież na skraju nieistniejących obecnie Chanajek, w odbudowanym ratuszu od 1958 roku jest muzeum. Gorzej ze wspaniałością i okazałością pozostałych gmachów. Ale kto wie o czym śnią teraz miejscowi architekci. Może jeszcze uda się coś wybudować do 2029 roku.

  Wspominając dzielnicę rozpusty nasz wizjoner rozmarzył się pochrapując lubieżnie. Nie zakładał bowiem, że zniknął zupełnie "córy wolnej miłości zwane popularnie nierządnicami". Zniknęły natomiast, dzięki szczepieniom, choroby weneryczne. Jednym słowem raj. I muzeum dla ducha, ale i dla ciała, oczywiście w stosownym umiarze, też co nie co pozostanie.

    Kolejna sekwencja snu nie wymaga komentarza. Proszę wybrać się na spacer i samemu ocenić co jest jeszcze do zrobienia. A ma być tak, że "gdzie kiedyś był Park 3 Maja dziś mamy wspaniały Zwierzyniec, a gdzie kiedyś znajdował się park pałacu Branickich dziś mamy obszerny park miejski". Proszę iść też na Rynek Kościuszki "gdzie kiedyś były stragany i jatki mięsne, gdzie harce wyprawiały szczury i koty" i docenić, że jest tu dziś "najwspanialsza dzielnica miasta".

   Nawiązując do fali remontów i budów białostockich ulic, które obserwujemy obecnie, możemy przypuszczać, że i tu dziennikarski sen też się chyba ziści. Cieszyć więc nas wkrótce będą "nasze wspaniałe bruki na ulicach zadrzewionych, niczem nie przypominają tych brudnych, pełnych dołów ulic z połamanym brukiem, po których sunęły wozy ciągnione przez konie i auta starożytnej konstrukcji".

   Ostatnie chwile snu zaprowadziły reportera w utopijne rewiry. Tego z pewnością nie da się zrealizować. Choć kto wie? Oto "tam gdzie dziś znajdują się nasze wspaniałe ogrody warzywne i oranżerie miejskie, kiedyś stały ponure gmachy więzienne dla więźniów, których jak wiemy w czasach obecnych mamy bardzo małą ilość - na skutek ogólnej cywilizacji i wszechświatowego porozumienia się ludów. 

  Przestępcy obecnie nie są zamykani w więzieniach, jak przed stu laty, lecz wysiedlani są do wydzielonego miasta dla przestępców i tam pozbawieni pewnych praw pracują i żyją normalnie". 

   Marzenie - świeże pomidory i ogórki prosto z Kopernika! Ciekawe też może być to, które z podlaskich miasteczek mogłoby stać się wojewódzkim więzieniem?

   Dziennikarz posapywał, pochrapywał i już słyszał hymny i fanfary ogłaszające powstanie nowego, pięknego, wyśnionego Białegostoku, gdy nagle okazało się, że to nie triumfalne tony tylko "zegar z ratuszowej wieży wydzwaniał" kolejną godzinę wyrywając żurnalistę z błogostanu. 

Po przebudzeniu stwierdził z bólem serca, że to co widział jeszcze przed chwilą jest jeno ułudą.


Andrzej Lechowski 

Historia brawurowego napadu

   Ameryka dla wielu mieszkańców Europy jawiła się od zawsze jako Ziemia Obiecana. Ciągnęli do niej ze Starego Kontynentu ludzie ubodzy i prześladowani. Całymi rodzinami.

   Wydając na podróż ostatnie pieniądze, często nawet tracąc przy tym życie. Na przełomie XIX i XX w. emigracją ratowali się zwłaszcza Włosi (Sycylia), Irlandczycy i Żydzi z zachodnich połaci Cesarstwa Rosyjskiego. 

  Ci ostatni pochodzili także z ówczesnego Białegostoku. Uciekali przed pogromami Czarnej Sotni. Szukali lepszego jutra dla siebie, a przede wszystkim dla swoich dzieci. Po jakimś czasie niektórzy z Żydów - białostoczan wracali do rodzinnego miasta. A tutaj mogły czekać na nich różne przykre niespodzianki. Zwłaszcza w takim miejscu jak Chanajki.

  Po 20 latach nieobecności powrócił do Białegostoku z Nowego Jorku 52-letni Josel Gelberg. Przywiózł ze sobą nieduży „zielony” kapitalik i myślał o jakiejś trafnej inwestycji. Pierwej zajęła go jednak sprawa kupna kawałka domu. Wybrał tańsze Chanajki, gdzie na ul. Pieszej pod 2, za wysokim parkanem stał całkiem jeszcze przyzwoity budynek. Nowy sąsiad zwrócił natychmiast uwagę miejscowych opryszków. Zainteresował się nim oczywiście i znany z poprzedniego odcinka Szmul Gorfinkiel z pobliskiej Orlańskiej.

   Razem ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczął uważnie obserwować poczynania Gelberga w mieście. Wkrótce doszli do wniosku - gość ma jeszcze sporo dolarów! Najpierw Kokoszkie, jak przezywano Gorfinkiela w zaułkach, zaczął proponować Gelbergowi git geszefty. Ten był jednak ostrożny i nie wdawał się w dłuższe rozmowy z podejrzanym indywiduum. Złodziejom pozostała więc tylko kradzież.

   Do skoku przygotowali się starannie. W pewien kwietniowy dzień 1927 r. Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W mieszkaniu zamknął starannie drzwi na klucz, pokrzątał się nieco między kuchnią i pokojem, poczym zaczął się rozbierać. Nagle zakręciło mu się w głowie. Wpół przytomny osunął się na ziemię. Usłyszał obok siebie męskie głosy, przytknięto mu do nosa cuchnącą szmatę. Gelberg stracił resztki świadomości. Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie, zauważył straty. Znikła kamizelka, a z nią tysiąc dolarów, przepadł również złoty zegarek z dewizką.

   Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga Urząd Śledczy przysłał na Pieszą swoich fachowców. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia była duża dawka chloroformu sprytnie rozpylonego przez szparę w drzwiach.

   Rozpoczęto oczywiście poszukiwania sprawców tej koronkowej roboty. Pomimo dużych strat dochodzenie policji kryminalnej utkwiło w martwym punkcie. Gelberg zaczął więc szukać swoich łupieżców na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach, przysłuchiwał się rozmowom, podpatrywał. Na początku stycznia 1928 r. w piwiarni przy ul. Krakowskiej usłyszał przypadkowo, że w napadzie na „Amerykańca” maczał palce Kokoszkie. Teraz do akcji wróciła policji. 

 

   Na Warszawskiej 6 Gelberg obejrzał fotografie białostockich włamywaczy i rozpoznał typa proponującego mu parokrotnie różne spółki. Później wskazał Gorfinkiela w bezpośredniej konfrontacji. Kokoszkie trafił do aresztu. Pener, wspólnik Gorfinkiela od kradzieży, a później jego żona Małka próbowali wymusić na Gelbergu wycofanie oskarżenia. Grożono mu nawet sądem rabina. Eksnowojorczyk upierał się twardo przy swoim.

  W sierpniu 1928 r. Szmul Gorfinkiel stanął po raz kolejny przed Sądem Okręgowym. Tym razem zainkasował 2 lata mamra. Może natknął się tam na swojego szwagra Jankieczkie Rozengartena, który w „szarym domu” przy Baranowickiej odsiadywał 4-letni wyrok.


Włodzimierz Jarmolik

Translate