Postaw mi kawę na buycoffee.to

Cud nad Wisłą. Jak Matka Boża ocaliła Polaków.

    Bitwa Warszawska, która ocaliła Polskę i Europę przed zalewem bolszewizmu analizowana jest najczęściej pod kątem geniuszu militarnego jej dowódców. Zapomina się, celowo pomija, a także coraz częściej w ogóle neguje się jedno z najbardziej spektakularnych objawień w historii świata. Jak cudowna interwencja Matki Bożej Łaskawej ocaliła Warszawę?

   Dokładnie 47 lat przez Bitwą Warszawską, Służebnica Boża Wanda Malczewska (obecnie trwa jej proces beatyfikacyjny), mistyczka i wizjonerka usłyszała od Matki Bożej proroctwo o odrodzeniu Polski i zwycięstwie nad ciemiężycielem, które dokona się w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Wiele wizji Malczewskiej dotyczyło dalszych losów Ojczyzny. Już w 1872 r. podczas Wielkiego Postu usłyszała takie przesłanie: 

  „Polska niegdyś wyróżniała się nabożeństwem do mnie – toteż serdecznie ją kocham. Pod moją opieką wzrastała. Nieprzyjaciół nawet silniejszych, zwyciężała. Jej oręż wsławił się wobec całego chrześcijaństwa, gdy szła do boju pod moim hasłem. Skoro otrzyma niepodległość, to niedługo powstaną przeciwko niej dawni gnębiciele, aby ja zdusić. Ale moja młoda armia, w Imię moje walcząca, pokona ich i odpędzi daleko, i zmusi do zawarcia pokoju. Ja jej dopomogę”.

  Z kolei w rok później, dokładnie w Uroczystość Wniebowzięcia NMP Wanda Malczewska, wysłuchała następnego proroctwa:

  „Uroczystość dzisiejsza niezadługo stanie się świętem waszym narodowym, bo w tym dniu odniesiecie zwycięstwo świetne nad wrogami, dążącymi do waszej zagłady. To święto powinniście obchodzić ze szczególniejszą okazałością. Moją stolicę na Jasnej Górze powinniście otaczać szczególniejszą opieką i przypominać sobie dobrodziejstwa, jakie od Boga za moją przyczyną odebraliście i jeszcze odbierać będziecie, jeżeli się wierze świętej katolickiej i cnotom chrześcijańskim i prawdziwej miłości Ojczyzny, opartej na jedności i braterstwie wszystkich klas nie sprzeniewierzycie”.

  W 2006 r. papież Benedykt XVI podpisał dekret o heroiczności cnót Wandy Malczewskiej, są to zatem objawienia uznane przez Kościół Katolicki. Niezwykłe proroctwo miało zaś dopełnić się blisko pół wieku później, gdy odrodzona Polska stanęła wobec śmiertelnego zagrożenia ze Wschodu.

 

Wobec nadciągających wojsk bolszewickich Episkopat Polski wystosował listy do narodu, a zwłaszcza do mieszkańców Warszawy, w których apelował o gotowość do oddania życia za Ojczyznę, a także przekazania dóbr materialnych na wsparcie wojska. Nade wszystko wzywał jednak cały naród do modlitwy, właśnie o owy cud – o ocalenie Polski.

  Kulminacyjnym momentem modlitewnego poruszenia był 7 sierpnia, kiedy rozpoczęto Wielką Nowennę Błagalną trwającą aż do 15 sierpnia. Wówczas to, we wszystkich kościołach w całej Warszawie wystawiono całodobowo Najświętszy Sakrament, aby każdy mógł na kolanach modlić się o ocalenie Polski. Jednocześnie, w porozumieniu z rządem, dokonano poświęcenia Polski Najświętszemu Sercu Pana Jezusa, zaś w Częstochowie, a także w innych maryjnych sanktuariach dokonywano zawierzenia Ojczyzny pod opiekę Maryi Królowej Polski.

  W stolicy szczególnie gorliwe modły zanoszono przed wizerunkiem patronki miasta Matki Boskiej Łaskawej, która już raz w XVII w. ocaliła je przed epidemią cholery. Ówczesny nuncjusz apostolski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI, który pozostał w stolicy mimo zbliżającej się bolszewickiej nawały, był pod takim wrażeniem rozmodlonego narodu polskiego, że gdy objął tron Piotrowy, prosił aby w letniej rezydencji w Castel Gandolfo wykonano malowidło przedstawiające właśnie „Cud nad Wisłą” – zachowało się ono do dnia dzisiejszego.

  Tuż przed bitwą z powodu niskiego morale armii Józef Piłsudski prosił kardynała Kakowskiego o większą ilość księży kapelanów. Kardynał zgodził się i w odezwie skierowanej do duchownych, prosił aby 5 procent kapłanów udało się na front. W tej podniosłej atmosferze powoli rodziła się wiara, że z Bożą pomocą można dokonać rzeczy niemożliwych.

   W ferworze walk, w najbardziej zaciętych momentach, Wojsko Polskie dostało pomoc z samego nieba. Co niezwykłe Matka Boża objawiła się nie stronie polskiej, lecz bolszewickim wojskom. Jej postać wprawiła sołdatów w ogromne przerażenie i wywołała popłoch.

  Pierwsze objawienie dokonało się 14 sierpnia 1920 r. podczas bitwy pod Ossowem, kiedy zginął legendarny kapelan ks. Igancy Skorupka. Drugie obajwienie miało miejsce nazajutrz, w samą uroczystość Wniebowzięcia NMP, 15 sierpnia, podczas bitwy pod Wólką Radzymińską. Wyjątkowości obu wydarzeniom dodaje fakt, że były to objawienia zbiorowe. Wzięci do niewoli żołnierze bolszewiccy z wielkim lękiem mówili o niezwykłej kobiecej postaci, pełnej potęgi i mocy. Jak pisał Dariusz Walasiak, w książce „Wojna i wiara. 1920”.:

  „Nie był to ani duch, ani zjawa! Bolszewicy wyraźnie widzieli Świętą Postać jako żywą osobę! Wokół Jej głowy jaśniała świetlista aureola, w jednej dłoni coś trzymała jakby tarczę, od której odbijały się wystrzeliwane w kierunku Polaków pociski, po czym powracały, by eksplodować na pozycjach atakującej armii! Wyraźnie widzieli, jak poły Jej szerokiego, granatowego płaszcza unosiły się i falowały na wietrze, zasłaniając Warszawę. Grozę zjawiska potęgowała asysta Niebiańskiej Osoby. Towarzyszyły jej oddziały przerażających skrzydlatych, konnych rycerzy, zakutych w pobłyskujące mimo ciemności stalowe zbroje, pokryte lamparcimi skórami. Hufce widmowych postaci najwyraźniej gotowały się do walki!”.

   Wojska bolszewickie mimo ateistycznej indoktrynacji momentalnie zdały sobie sprawę, że przeciwko nim stanęła sama Matka Boża, a przeciwko Niej nie mieli odwagi walczyć. Świadectwa jeńców, które były spisywane i przekazywane z pokolenia na pokolenie zostały szczegółowo zebrane i przeanalizowane w książce „Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą” autorstwa Ewy Storożyńskiej i ks. Józefa Barnitka SJ. Nieżyjący już ksiądz Bartnik, wieloletni duszpasterz sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Warszawie, zauważył jednak, że przez wiele lat zapadła swoista „zmowa milczenia”, mająca „wykorzenić” z obrazu Bitwy Warawszkiej Boską interwencję. Jak pisał:

  „Można ubolewać, ze fakt cudownej interwencji, łaskawej pomocy Matki Niebieskiej, fakt oczywisty, znany i przyjmowany przez ludzi, a relacjonowany przez dorosłych, żołnierzy, konsekwentnie przemilczano zarówno w przedwojennej Polsce, jak i później, w czasach rządów komunistycznych. Niestety, również i teraz fakt ten jest pomijany milczeniem, choć z zupełnie innych przyczyn. W sanacyjnej Polsce oficjalnie podawana przyczyna Cudu nad Wisłą, czyli nagłego odwrotu zwycięskiej (do tej pory) Armii Czerwonej spod bram Warszawy, był tylko geniusz Marszałka Piłsudskiego.

  Z kolei za rządów ateistycznych w komunistycznej Polsce nie do pomyślenia było nawet wspominanie o prawdziwym scenariuszu wydarzeń. Ukazanie się Matki Bożej widziane i relacjonowane przez naocznych świadków, sowieckich żołnierzy, było przez historyków reżimu zaszufladkowane jako przypadkowa gra świateł na niebie, pobożna maryjna legenda, wymysł grupki pobożnych pań, a najczęściej w oficjalnych przemówieniach komunistycznych władz – pomijane całkowitym milczeniem”.

  Do dziś zresztą wzmianki o objawieniu wywołują falę agresywnych komentarzy o „ciemnogrodzie, który próbuje odrzeć Piłsudskiego z chwały”, etc. Tylko, że śledząc opracowania dotyczące ówczesnych objawień trudno weń znaleźć choćby cień jakiejkolwiek próby negowania kunsztu militarnego poszczególnych dowódcow oraz słuszność podjętych decyzji. Ale tego jakoś liberalni publicyści nie chcą zauważyć.


Gabriela Nastałek-Żygadło

Źródło: DoRzeczy.pl

Piękny dworzec w Białymstoku ?

   Piękny dworzec kolejowy w Białymstoku, to żadna nowina. Wiedział o tym każdy podróżny jadący przez nasze miasto już od 1863 roku. Do polskiej literatury wprowadziła go Maria Dąbrowska, zachwycając się poczekalniami i bufetami.

  Nasz dworzec, czego nie widać, oprócz urody kryje też najciekawsze historie. Cała Polska może ich nam zazdrościć. Oto kolejna historyjka dworcowa. Wydarzyła się 29 grudnia 1920 roku.

  Pociągiem z Wilna do Warszawy podróżowała z dwójką dzieci pewna mieszkanka wsi Wilkiszki. O godzinie 11 pociąg zatrzymał się na stacji Białystok. Podróżna korzystając z postoju postanowiła w bufecie zamówić herbatę dla dzieci.

  Gdy była w dworcowym budynku, to ku jej przerażeniu pociąg ruszył. Nie miała najmniejszych szans na dogonienie odjeżdżającego składu. Zwróciła się więc z prośbą do dyżurnego o powiadomienie telefoniczne, aby na najbliższej stacji wysadzono jej dzieci. Dyżurny ze stoickim spokojem oświadczył, że to nie mieści się w jego kompetencjach służbowych. Szczęśliwie, że przerażonymi dziećmi zaopiekowali się podróżni, nie bacząc na swoje kompetencje. W efekcie po kilku godzinach maluchy odzyskały matkę.

  Ale bywało, że w poczekalni rozstrzygane były sprawy matrymonialne. 7 stycznia 1920 roku porannym pociągiem z Moskwy przyjechało młode małżeństwo. Rozmawiali po rosyjsku. On pokręcił się po poczekalni, po czym zaprowadził kobietę do bufetu. Usadowił ją przy stoliku i kazał poczekać.

  Niewiasta zmęczona długą podróżą zasnęła. Gdy obudziła się po kilku godzinach zorientowała się, że jej towarzysz zniknął wraz z bagażami. Zrozpaczona, nie wiedząc co ma czynić, zaczęła szukać pomocy wśród dworcowego personelu. Opowiedziała wnet, że mężczyzna z którym przyjechała, był świeżo poślubionym mężem. Poznali się w Moskwie. On był białostoczaninem. Podawał się za wdowca i opowiadał, że zostawił w Białymstoku syna. Oboje postanowili więc czym prędzej przyjechać do jego rodzinnego miasta. A tu masz ci los. Sytuacja niestety wyglądała na beznadziejną. Słuchaczy w pewną konsternację wprawiał fakt, że wiarołomny małżonek nosił takie samo nazwisko jak prezydent Białegostoku - Szymański.

  Porzucona na dworcu Rosjanka, dopominająca się, aby sprowadzono tu Szymańskiego, który w Moskwie zawrócił jej w głowie, to dopiero była gratka dla plotkarzy. Cóż było robić. Porzucona Rosjanka, popijając dworcową herbatę, czekała aż los się nad nią zlituje.

   Na białostockim dworcu jeszcze w marcu 1919 roku na potrzeby przejeżdżających przez Białystok transportów wojskowych urządzona została w remontowanym budynku stacyjnym herbaciarnia żołnierska, którą prowadziło Koło Polek. Kierownictwo tej placówki objęła Helena Wieczorek.

  Zmęczeni podróżą żołnierze mogli tu kupić "po cenie kosztu herbatę, chleb, bułki, wędlinę i papierosy". W trakcie prowadzonego remontu dworca, herbaciarnię przeniesiono do tymczasowego baraku "zgoła nieodpowiedniego pod schodami, gdzie znacznie mniej wygodnie i chłód często dokucza".

  Ruch na dworcu był duży. Żołnierze, podróżujący cywile i witający ich białostoczanie tłoczyli się na wąskich peronach. Dla ich wygody w lutym 1920 roku na peronach pojawiło się 20 bagażowych. Jedynym ich uniformem były czapki z numerkami. Wkrótce jednak wprowadzono zmianę. Nakazano bagażowym numery "przytwierdzić przy boku". Powód był prosty. Zdarzało się bowiem, że gdy już bagażowy miał czyjąś walizę, to wciskał czapkę do kieszeni i tyle go widziano. Z numerem "przy boku" już było trudniej czmychnąć z cudzym bagażem.

   Od tegoż 1 marca 1920 roku podróżni mogli też skorzystać z "przyjmowania i wydawania przekazów pieniężnych" oraz z "przyjmowania telegramów o każdej porze dnia do wszystkich miejscowości w Polsce".

   W latach 1920 - 23 z racji odbudowy mostu na Narwi w Uhowie pociągi relacji Wilno - Białystok - Warszawa kursowały drogą "okólną", która prowadziła z Warszawy przez Siedlce - Wołkowysk - Białystok i dalej do Wilna.

   Zasłużoną sławą na tej trasie cieszył się bufet kolejowy w Siedlcach prowadzony przez małżeństwo Harbachów. Od 1923 roku gdy pociągi powróciły na swój stary tor Harbachowie zwinęli siedlecki interes i przenieśli się do Białegostoku. Tu "objęli bufet I - II klasy". Od tej pory zaczął on słynąć z wyśmienitej kuchni. Ceniła ją kolejarska brać, polecana była podróżnym. Ale byli też białostoczanie, którzy u Harbachów stołowali się od śniadania do kolacji.

                                   Andrzej Lechowski

1938 r . Starosielce. Brutalne zabójstwo

 

    Był późny ranek 1938 r. Popularna w Starosielcach restauracja, prowadzona przez Antoniego Piekutowskiego, wbrew codziennym praktykom, była wciąż zamknięta.

   Zaniepokoiło to najbliższych sąsiadów. Co prawda wiedzieli oni, że właściciel gastronomicznego przybytku z wyszynkiem przebywał aktualnie w białostockim szpitalu, ale interesu przecież doglądała skrupulatnie żona. W połączonym z lokalem mieszkaniu przebywało też stale kilka innych osób, członków rodziny restauratora. A tutaj żadnej, porannej, zwyczajowej krzątaniny. Czyżby jakieś nieszczęście? Może zaczadzieli!

   Sąsiad, Abram Pejsachowicz, szczególnie zainteresowany szybkim otwarciem restauracji, postanowił przeleźć przez płot na podwórze, żeby sprawdzić co się dzieje. Już na schodkach do kuchni dostrzegł dużą, brunatną plamę. Domyślił się czegoś złego i zawiadomił o wszystkim starszego posterunkowego Żochowskiego. Ten ostrożnie wszedł do mieszkania i zastał tam trzy zakrwawione trupy - Stefanii Piekutowskiej, jej matki - Hilarii Kurzynowej, szwagierki - Heleny Piekutowskiej i córki Ireny. Ta ostatnia dawała jeszcze znaki życia.

  Już w pół godziny później na miejscu makabrycznego znaleziska zjawili się sędzia śledczy, prokurator rejonowy i moc funkcjonariuszy w mundurach. Biegły lekarz dokonał oględzin zwłok, które wskazały wielokrotne rany cięte i tłuczone, przede wszystkim głowy, zadane ciężkim i tępym narzędziem. Stwierdzono też próbę podpalenia mieszkania, zapewne w celu zatarcia śladów zbrodni. 

   Policja rozpoczęła energiczne poszukiwania sprawcy lub sprawców tragedii rodziny Piekutowskich. Jako pierwszych przebadano podejrzanych typów ze Starosielc. Stali bywalcy restauracji, zwłaszcza mieszczącej się tam sali bilardowej, mogli dobrze wiedzieć o zamożności właściciela, założono bowiem, że zbrodnia miała charakter rabunkowy. Na czele listy znaleźli się szofer Astukiewicz i kolejarz Bielicz, którzy poprzedniego wieczora ostatni opuścili lokal. Podejrzenia co do tych osobników wzmocnił fakt braku przekonywującego alibi na noc z 23 na 24 listopada.

   Na wieść o wymordowaniu rodziny do Starosielc powrócił ze szpitala Antoni Piekutowski. Jego zeznania pozwoliły ustalić, co zostało zrabowane z jego domu i restauracji. Były to przede wszystkim pieniądze trzymane przemyślnie w maszynie do szycia. Zginęło blisko tysiąc złotych. Pozostało jednak drugie tyle, których rabuś nie odkrył. Te, zwłaszcza bilon, znajdowały się w rulonach z umieszczoną na papierze sumą. Z domu zniknęła też biżuteria, papiery wartościowe, papierosy i różne, drobne, acz posiadające sporą wartość przedmioty.

   Policja w swoich działaniach nie ograniczyła się tylko do dwóch zatrzymanych, Astukiewicza i Bielicza. Badała też inne, pojawiające się ślady. Wkrótce w orbicie jej zainteresowań znalazł się 22-letni Władysław Poskrobko, częsty bywalec w lokalu Piekutowskiego, namiętny gracz w bilard i karty. Ten przedstawiciel starosielskiej złotej młodzieży, urodzony aż w amerykańskiej Filadelfii, zaczął dysponować podejrzanie dużymi sumami, które wydawał na lewo i prawo.

    Poskrobko został zatrzymany. Podczas rewizji osobistej znaleziono przy nim blisko 200 zł. Ich posiadanie tłumaczył wygraną w karambolkę. Policja nie dała temu wiary i przeprowadziła gruntowną rewizję w jego domu. W różnych schowkach znaleziono poutykane pieniądze, w tym rulon z napisem - 45, podobny do tych zrabowanych Piekutowskiemu. 


      W ręce policji trafił też ciężki młotek ukryty w kredensie i siekiera zakamuflowane w kloace. Pokazano to wszystko Władysławowi Poskrobce. Ten, po dłuższym namyśle, przyznał się winy. Jako swojego wspólnika w zbrodni i rabunku wskazał młodszego brata Zygmunta.

    W dniach 14 - 16 lutego odbył się w białostockim Sądzie Okręgowym proces braci Poskrobków. Wywołał on ogromne zainteresowanie wśród białostoczan. Liczba wejściówek była ograniczona, zaś gmach sądowy, oblegany przez kilkuset chętnych wysłuchania zeznań o krwawej zbrodni, strzegł kordon policyjny.     W tej niewątpliwie najgłośniejszej sprawie, wyrok mógł zapaść tylko jeden - kara śmierci. Otrzymał go Władysław Poskrobko, który zresztą sam o to poprosił w ostatnim słowie.


Włodzimierz Jarmolik

Translate