Postaw mi kawę na buycoffee.to

GADZINÓWKI

    Od dziś  tylko w Kronice  Białostockiej  Prof. Adam Cz. Dobroński  poprowadzi  cykl   historyczny :     " Przeglądając szuflady  " 

   Tytułowe określnie wydaje się być oczywiste. Na naszych ziemiach gadzinówkami nazywano  gazety wydawane w czasie II wojny  światowej z inicjatywy władz niemieckich lub sowieckich z przeznaczeniem dla mieszkańców okupowanych terenów. Teksty pisano w nich w języku polskim – w miarę poprawnym –  i nawiązywano do sposobów redagowania prasy z międzywojnia, Przykładami była ruska „Wolna Łomża” i germański „Kurier Białostocki”, za wzór najbardziej znany uchodził  „Nowy Kurier Warszawski, zwany pospolicie kurwarem lub ścierwoniakiem od koloru czcionki.

      Dla uwiarygodnienie i rozpowszechnienia szmatławców umieszczono w nich również wiadomości pożyteczne, aktualne komunikaty, przepisy porządkowe i porady, kronikę poszukiwań osób zaginionych, ogłoszenia drobne. Reklamy, nawet kawałki literatury itp.  Najważniejsze jednak dla wydawców były teksty (artykuły, komentarze, felietony, reportaże), zdjęcia i karykatury promujące programy nazistowskie lub bolszewicko-stalinowskie. Sławiono w nich sukcesy autentyczne i rzekome własnych wojsk, ośmieszano przeciwników. A wszystko po to, by osłabić wolę oporu przeciwko okupantom, szerzyć fałsz, dzielić narody, pozyskiwać kolaborantów, ogłupiać.

    Do szmatławych gazet może jeszcze powrócę, W swoich zbiorach mam jednak i Kalendarzyk-Notatnik z 1942 roku z nadrukiem Wydawnictwo Polskie Sp. Z O. O. Warszawa (ul. B. Prusa 2). Mały, kieszonkowy format, 32 stroniczki i okładka z cienkiego kartonu.  Nie wymieniono w nim Hitlera, III Rzeszy i Wehrmachtu, nie ma słowa o polityce, wojnie, Żydach lub wrogach ludu. Wydawcy gadżetu skupili się na zachęcaniu użytkowników do pilnej i wytrwałej pracy, skrupulatnego wykorzystywania własnego czasu. 

     W tym celu na kartkach z kolejnymi miesiącami i przy każdym dniu właściciel kalendarzyka powinien zakreślać kratki wskazujące godziny poświęcone na pracę. Można też było zastosować kolory, by czarnym zaznaczyć godziny zajęć zawodowych, czerwonym lekcje jęz. niemieckiego, a zielonym godziny dokształcenia zawodowego itp.  Do tego dodano hasła promujące czystość i pogody ducha, sięganie po literaturę fachową. W podsumowaniu, na tylnej okładce, znalazło się wyliczenie „7 grzechów głównych przeciwko sobie”: niesumienność, niesłowność, niepunktualność, nieuprzejmość, niedbalstwo, niezdecydowanie, nieumiejętność zorganizowania własnego czasu.

      Przeglądając kalendarzyk można odnieść wrażenie, że na w okupowanej Polsce panowały w 1942 r. spokój i braterstwo, a wydawca apelował jedynie o doskonalenie się, by żyć szczęśliwie. Nawet zdanie: „Gdy wysiłek rąk poprze wysiłek mózgu powstają drogi, koleje, fabryki, szkoły, ogrody” brzmiał niewinnie. Pracuj Polaku przykładnie nie zważając na okupacyjną rzeczywistość, bo Niemcom do zwycięstwa potrzebne są właśnie drogi, koleje, fabryki.

     Spółka Polska wydała w czasie okupacji również duże „praktyczne kalendarze dla wszystkich”, kryminały, w tym wznowienia sprzed wojny, książkę o reklamie. Wszystko po polsku, legalnie, w miarę starannie i tanio. Niby nie gadzinówki i potrzebne, ale odciągające uwagę od tego co było najważniejsze – od walki z okupantami. To były wentyle, by naiwni zechcieli uwierzyć, że Niemcy lub Sowieci nie są wcale tacy źli. Wydawnictwa przydatne dla mądrych i myślących, perfidnie szkodliwe, jeśli trafiły w ręce mniej rozgarniętych i naiwnych.

   Żyjemy w wolnym kraju, zapomniano o gadzinówkach, a przecież jesteśmy atakowali przez fake newsy, zagraniczne i krajowe. Bądźmy roztropni!

                                                       Adam Cz. Dobroński

Na uroczej ulicy Bema lat 60

   Snuj się, snuj bajeczko! A było tak: niedaleczko, na Bema zawsze świeciło słoneczko. Ulica Bema lat 60. ubiegłego wieku podczas wakacji, od rana do późnych godzin wieczornych, należała do nas. Wakacje pachnące truskawkami, agrestem, wiśniami i innymi owocami upływały na zabawach podwórkowych. Podwórko było najlepszym naszym placem zabaw. 

   Nie narzekaliśmy na nudę, graliśmy „w noża” rzucając go w z podparcia o palce, łokieć, brodę, nos, itd. w taki sposób, aby wbił się w ziemię. Palant, cymbergaj, podchody, bakaman, strzelanie z karbidu, zabawa w chowanego, ciuciubabka, bieganie za fajerką miały swój niepowtarzalny urok. Strzelanie z rogatki do puszek, butelek i wszelkiego rodzaju ruchomych elementów wywoływało zawsze dreszczyk emocji, a czasami niepotrzebny stres w rozmowie z rodzicami. 

   Po latach zrozumiałem dlaczego stary szklarz z Rynku Siennego ze zrozumieniem i szacunkiem odnosił się do chłopców, którzy nie mieli tak wprawnej ręki i kamień z ich rogatki lądował nie w tym miejscu gdzie powinien.

   Na polu godzinami biegaliśmy za futbolówką. Piłki w owym czasie na początku lat 60 ubiegłego wieku, były bardzo specyficzne. Do skórzanej piłki należało włożyć dętkę, następnie napompować i zasznurować. Po rozegranym meczu niejeden Eusebio, miał ślady sznurowania na swojej twarzy.

   Bywało, że podczas meczu można było usłyszeć głos zatroskanej matki, która na całe gardo krzyczała do swego synka: Wicia, ty za to durno piłko świata nie widzisz, rano jak zjadł kawałek chleba ze smalcem, to do tej pory nic nie jadł, dlatego przyniosła ja tobie ze spółdzielni bołku warkoczołku i limojdu na zapojku.Śmigaliśmy po ulicy Bema ukraińskim rowerem pod ramą do spółki z resztą ferajny.

    Dziewczyny miały swój kolorowy świat, których chłopców nie bardzo interesował. Bawiły się lalkami, skakały na skakance, grały w klasy, kręciły hula-hop.

  Podczas wakacji, na okolicznych łąkach koło Bażantarni, zajmowaliśmy się poszukiwaniem suchych placków po krowach na zlecenie lokalnego badylarza, aby zarobić parę złotych. Coś mi się wydaje, że za jedną taczkę suchego łajna „warzywniak” płacił 5 zł. Przeważnie dzieciarnia zbierała ten cenny towar dobierając się w pary. 

    Bywało, że starsi koledzy podczas wspólnego zbierania instruowali młodszych kolegów, jak z suszonych liści wiśni można skręcić skręta i jaka radość z tego wypływa podczas palenia. Więcej było dymu niż palenia, ale zawsze jakaś atrakcja na wakacje była zapewniona. 

    Zbieractwo krowich placków upływało w miłej atmosferze, a lekcje pobierane od starszych kolegów pomagały w radzeniu sobie ze stresem związanym z powrotem do szkoły po wakacjach. Po całym dniu harówki dzieci solidarnie dzieliły się kasą i szły do spółdzielni po zakupy, prosząc starszych kolegów, aby młodszym kupili to, co starsi kupowali bez problemu. Jedni pili to, na co mieli ochotę, drudzy zachwycali się smakiem oranżady w proszku wprowadzając ją do organizmu oślinionym palcem.

    Kiedy była brzydka pogoda i padał deszcz, na początku lat 60 organizowaliśmy zabawy w domu. Za pomocą magicznego pokrętła przesuwaliśmy kolorową kliszę w rzutniku i oglądaliśmy, na zawieszonym prześcieradle kolejne klatki bajki o Cyganie, co to z gwoździa zupę gotował, ku zadowoleniu wszystkich zebranych dzieciaków.

    Po buty na zimę, kurtki, spodnie, ewentualnie innego rodzaju większe zakupy, trzeba było chodzić z rodzicami do budek na Sienny Rynek, Starego lub Nowego Domu Towarowego, albo do Malucha - sklepu handlującego dziecięcymi butami. Pomimo siermiężnego gomułkowskiego socjalizmu, w obskurnych budach na Siennym Rynku, „biznesmeni” starali się dostosować swoje towary do trendów mody, sprzedając modne i eleganckie garnitury, suknie ślubne, kurtki, spodnie, wszelakie kiecki dla wytwornych dam wykonywane własnoręcznie. 

    Szyte przez sprzedawców, a masowo kupowane przez młodzież buty „bitelsówki” oraz czapki na wzór nakrycia głowy generała de Gaulle'a, stały się swoistą demonstracją i wyrazem poglądów politycznych starszej młodzieży. Na czarnych „degolówkach” ze skaju i butach z zakręconymi nosami niejeden prywaciarz zarobił fortunę. 

      Przechodząc przez Sienny Rynek do centrum miasta, obowiązkowo trzeba było zahaczyć o sklep prowadzony przez dwie starsze pnie, które sprzedawały prawie wszystko. Można tam było kupić maski na bal karnawałowy, kolorową bibułkę, diabełka, który po przyciśnięciu pokazywał czerwony język, różnego rodzaju kolorowe zabawki. W szarej rzeczywistości sklep ofiarował bajkowy klimat kolorowych figurek i przyciągał niczym magnez. W sklepie zawsze było pełno ludzi, a obsługa wywoływała respekt wśród kupujących. Zimą na drzwiach pojawiała się kartka „Tu nie Afryka, tu się drzwi zamyka”. 

    Dzieci z ulicy Bema i przyległych uliczek biegały całymi dniami po podwórku, poznając smak swobodnej zabawy i nie łamiąc sobie jednocześnie karku.

    Dookoła ulicy Bema, w okolicznych ogrodach, zawsze coś kwitło i pachniało. Wiosną rozkwitały przydomowe sady pełne jabłoni, gruszy, śliw, czereśni, a ich woń roznosiła się po całej ulicy. Prawie na każdym podwórku rósł agrest i porzeczki, który jedliśmy garściami. W tamtych, całkiem innych czasach, niektórzy mieszkańcy w chlewikach obok domu hodowali świnie, po podwórku łaziły kury, kaczki lub indyki. Ulica Bema, to ulica jedyna w swoim rodzaju, tworząca wraz z drewnianą zabudową i jej mieszkańcami niepowtarzalny urok i klimat, który trwał do końca lat 60 ubiegłego wieku.

    Wiosną, ulica Bema, budziła się do życia. Dzieciarnia żyła swoim życiem, zaś gospodynie miały pełne ręce roboty. Musiały posadzić warzywa w przydomowym ogródku, odświeżyć mieszkanie przed Wielkanocą. Wiosną znikała wata do uszczelniania okien, doniczki z kwiatami dekorowano kolorową bibułką, kupowano nową ceratę na stół, kolorową tapetę. Myto okna, odświeżano podłogi aby mieszkanie wyglądało schludnie. Lista prac wydawała się nie mieć końca. 

    Oddzielnym rytuałem była wiosenna wymiana słomy w siennikach oraz palenie starej w przydomowym ogródku. Pamiętam, że wiosną, malowniczym elementem ulicy Bema był przywieziony na wozie przez konia szmaciarz, który darł się na całe gardło, że „szmaty, butelki skupuje i garnki lutuje”. Szmaciarz za surowce wtórne, stare ubrania, lub inne części garderoby nie płacił pieniędzmi, lecz nowymi garnkami, czajnikami, patelniami, ceramicznymi kolorowymi miseczkami, lub zabawkami dla dzieci.

   W sobotni ciepły wieczór, z otwartych okien, roznosił się dźwięk z adapteru Bambino i mogliśmy posłuchać Stanisława Grzesiuka, który zawodził „Rum Helkę”, lub westchnąć przy „Złotym pierścionku” śpiewanym przez Renę Rolską. Hitem starszej młodzieży był utwór „Pod Papugami” zespołu Czerwono-Czarni. Okres lat sześćdziesiątych był niezwykle barwny w historii muzyki, a jego gwiazdy do dnia dzisiejszego wywołują dreszczyk emocji.

    Na początku lat 60 ubiegłego wieku mało kto miał telewizor, więc często zaglądaliśmy do Fiedoruków, aby obejrzeć Bonanzę siadając w kucki na dywanie. Pamiętam, że często biegaliśmy na Szosę Południową do kiosku Ruchu po papierosy „Sporty”, które kupowaliśmy na prośbę starszych obywateli naszej ulicy. Papierosy sprzedawano wówczas pojedynczo, lub w paczkach po dziesięć, ewentualnie dwadzieścia sztuk.

    Dziecięcy świat z tamtej ul. Bema wykształcił w dzieciach niewiarygodną samodzielność. Smak beztroskiego dzieciństwa, to smak chleba z wodą i cukrem ozdobionego czasami odrobiną śmietany. Po prostu niebo w gębie.

    Pod koniec lat 60 ubiegłego wieku oglądaliśmy „Ekran z Bratkiem” w którym Adam Słodowy w cyklu „Zrób to sam” doradzał, jak zrobić coś z niczego. 

  Wisienką na torcie po programie był film, na który oczekiwaliśmy cały tydzień. Podwórko pustoszało podczas emisji Robin Hooda, czy Zorro. Wieczorem w czwartek można było zobaczyć Teatr Sensacji. Film z doktorem Kildare, w którego wcielił się Richard Chamberlain przykuwał uwagę całej rodziny.

    Radio lat 60 ubiegłego wieku odgrywało w naszym życiu ogromną rolę. Wesoły autobus, Podwieczorek przy mikrofonie, Młodzieżowe Studio Rytm, niedzielny Koncert Życzeń, Rewia Piosenek Lucjana Kydryńskiego - to audycje, które wspominamy z nostalgią. Końcówka lat 60 ubiegłego wieku, to Czesław Niemen i Maryla Rodowicz oraz wiele cudownych zespołów jak: Skaldowie, Trubadurzy, No to co, Czerwone Gitary, Nalepa, Kubasińska i zespół blues-rockowy Breakout, które do dnia dzisiejszego grają w naszych sercach.

    Ulica Bema kojarzy mi się, z jarmarkiem na Jana, wakacjami, Szkołą Podstawową nr 11, do której uczęszczałem od pierwszej do szóstej klasy, pachnącymi ogrodami i beztroskimi zabawami. Wspaniale skomentował tamtą epokę w jednym ze swoich komentarzy Zbigniew Drabik, stwierdzając, że pomimo szaro-burych czasów, w których nie mieliśmy nic, to właściwie mieliśmy wszystko.

    Dożynki centralne odbywające się w Białymstoku w 1973 r. przyczyniły się do zlikwidowania budek na Siennym Rynku, a ulica Bema z dnia na dzień zmieniała swój klimat. Przyszło nowe. Ludzie witali z radością nowy Rzemieślnik przy ul. Bema 11, obok ulicy Chełmskiej. Na Bema powstawały coraz to nowe bloki, sklepy, przedszkola. Co było - nie wróci ... a jednak żal mi klimatu starej ulicy Bema.


Eugeniusz Muszyc -   ( Zdjęcia wykonano na początku lat 60 ubiegłego wieku na ul. Bema.)

Fabryka lodu


   Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód. Trzeba się było tylko schylić!

W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.

  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.

W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.

  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. „Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną”. Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.

  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z „nadzieniem”, czy czysty.

  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły „nielegalnych” źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.

  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania „akcji lodowych”. Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych „bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność”.

W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.

  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w „lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale”.

          Andrzej Lechowski 

Translate