Postaw mi kawę na buycoffee.to

Smaczna Historia Białostockiej Buzy

    Mikołaj Murawiejski jego buza szybko dorównała do macedońskiego poziomu. Interes szedł dobrze, tak więc buzownik , buzian, a może buzowiec postanowił pójść za ciosem i udoskonalić lokal. Jesienią 1927 roku Murawiejski przeprowadził modernizację buzny. Odnotowano, że „lokal  buznej po gruntownym remoncie został powiększony, posiada cały szereg oddzielnych stolików, robi wrażenie dobrej cukierni”. I dalej dodawano, że „czysty i widny lokal oraz dużo światła, wszystko to robi z tej buznej przyjemny kącik”. Wrażenie robiła też uprzejma obsługa oraz niskie ceny.

   Wszystko to sprawiało, że buzna Murawiejskiego zaczęła być uznawana za „najlepszy i bezkonkurencyjny w Białymstoku lokal, a co za tym idzie stale ściąga do siebie liczne rzesze słodyczy wschodnich”. No bo właśnie oprócz buzy można w niej było „łakomić się słodyczami wschodnimi”. Królowała oczywiście chałwa, ale dużą i zasłużoną popularnością cieszyło się też tureckie rachatłukum, czyli specjalnie formowane niewielkie bryłki skrobi wymieszanej z cukrem, do których dodawano galaretki owocowe.

   Były to takie przedwojenne żelki. Dużym wzięciem cieszyło się rachatłukum waniliowe, a w letnie, gorące dni orzeźwiające miętowe. Na łasuchów czekały też „zapasy czekolady, cukrów i słodyczy pierwszorzędnych firm krajowych i zagranicznych”.

   Macedończycy nie dawali za wygraną, doceniając sukces Murawiejskiego, przystąpili do ofensywy. W styczniu 1927 roku przy ulicy Sienkiewicza 2 otwarta została nowa buzna. Oficjalna nazwa brzmiała – Centralna Macedońska Buzna i Kawiarnia Bałkan. Jej właściciel Tancze Boszkow, który mieszkał w tym samym budynku, dziarsko zabrał się za odrabianie dystansu do Mikołaja Murawiejskiego.

   Na urządzonej wiosną 1927 roku w Białymstoku Wielkiej Wystawie Przemysłu Krajowego za wyroby swojej firmy Bałkan otrzymał dyplom. Nie był to pierwszy wystawowy sukces Macedończyka. 

   Już w 1925 roku Tancze Boszkow wysłał swoje wyroby na II Międzynarodową Wystawę do Brukseli.  Jury po degustacji orzekło, że buza, chałwa i  inne specjały z Białegostoku są „ dobre i nieszkodliwe dla zdrowia ” i przyznało mu złoty medal.  Ale największy  sukces przyszedł w 1927 roku. Tancze Boszkow na  kolejnej  Wielkiej  Wystawie, tym razem  w  Paryżu otrzymał  Diplóme de Grand Prix avec Médallie d`Or.

    Informacja o tym zaszczycie do Białegostoku dotarła dopiero w 1928 roku. Pisano, że „białostocka firma wyrobów słodyczy wschodnich Tańcze Boszkow otrzymała za wystawione na Exposition du Bien Entre w Paryżu w r. 1927 eksponaty swych wyrobów (rachatłukum, chałwa, syropy i In.) dyplom Grand Prix ze złotym medalem”. Macedończycy wiedzeni tymi sukcesami nie ograniczali się już tylko do buzy z chałwą.  Boszkow w swoim głównym lokalu przy Sienkiewicza i w filii, która była w Ritzu, polecał „nowoczesne słodycze wschodnie, a także wielki wybór czekolady najlepszych gatunków” oraz „lody pierwszorzędnej jakości”. 

  W tym samym 1927 roku białostocka buza rozpoczęła swoją ekspansję. Nestor buzowników Biso Pejkow, który nadal z powodzeniem prowadził buznę przy Rynku Kościuszki 26, w lecie tegoż roku otworzył lokal w Grodnie przy ulicy Dominikańskiej 28. Grodnian zachęcał reklamowym hasłem „Spieszcie się przekonać”.

   Z chwilą wkroczenia do buzującego interesu Murawiejskiego Macedończycy, być może czując się zagrożeni w utracie swojego dotychczasowego monopolu, zaczęli też stosować nowoczesny, jak na owe czasy, marketing.

   Celem, jaki chcieli osiągnąć, było podkreślenie ich wyjątkowości. Za przykładem Boszkowa, który swoją buznę nazwał Bałkan, poszedł Najdo Stojanowicz z ul. Sienkiewicza 14, który zaczął promować się pod nazwą Orient. Tradycją macedońskich buzn było oprócz szykowania specjalnych ofert świątecznych także składanie życzeń stałym i potencjalnym klientom. Niezwykły zabieg reklamowy zastosował Tancze Boszkow w 1935 roku. Wiedząc, że przez radio transmitowany będzie koncert słynnego kantora Kusowitskiego, wystawił przed swoim lokalem głośniki. Przed buzną zgromadził się tłum słuchaczy.

   Oczywiście, że po koncercie wszyscy rzucili się na buzę z chałwą. Były też w tej buźnie niezamierzone przez właściciela elementy politycznej pseudoreklamy. Otóż jesienią 1935 roku w lokalu zadomowił się pewien jegomość nie ukrywający swych sympatii do faszystowskiego dyktatora Włoch, Benito Mussoliniego.  Indywiduum to nawet upozowało się na włoskiego Duce, i co najważniejsze kazało tytułować się per Mussolini. I to też okazało się magnesem przyciągającym klientów. Wszyscy chcieli napić się buzy z Duce.

    Komu bardziej buzowało w głowie? To już pozostawiam bez odpowiedzi. Ale były też buzny miejscem nieobyczajnych incydentów. To szokowało białostoczan, bo lokale te uchodziły w opinii publicznej za oazy spokoju i dobrych obyczajów. Tym bardziej piętnowano to, co zdarzyło się wiosną 1932 roku w buźnie Temelki Stojanowicza przy Lipowej 16. Ruch w lokalu był tak, jak każdego dnia, spory, gdy nagle weszło do niego „6 nieznanych osobników”.  Nie było w tym nic nadzwyczajnego, przeto mało kto zwrócił na nich uwagę. 

Panowie zamówili buzę z chałwą. Gdy zostali obsłużeni przez kelnera, to zaczęli wśród śmiechów i niewybrednych słów rozlewać buzę na podłogę i stoliki. Przywołany przez personel Stojanowicz zwrócił im uwagę na niestosowność takiego zachowania.   

    To wywołało atak. Młodzieńcy wyraźnie nabuzowani innymi napojami, awanturując się, rozbili gablotę, w której znajdowały się reklamowe prospekty i menu. Tego im było za mało. Wybili więc szybę wystawową buzny i uciekli. Stojanowicz wybiegł za nimi na ulicę i przy pomocy policjanta zatrzymał jednego z awanturników. Wkrótce cała kompania spotkała się w sądzie.  No cóż, za buzowanie w buznie czasem trzeba było słono zapłacić.


Andrzej Lechowski

Ul. Częstochowska: Właścicielka tego domu przeżyła holokaust

    W okolicy skrzyżowania ulic Częstochowskiej i Lipowej moją uwagę (sądzę, że i wielu białostoczan) przykuwał zawsze dom przy ul. Częstochowskiej 3.

  I nie mówię o nowej kolorystyce (skądinąd budzącej pewne kontrowersje), ale o jego specyficznym położeniu - nieco ukośnie w stosunku do ulicy, wciśnięty obok powojennego bloku, nie pasuje zupełnie do najbliższego otoczenia.

  Nic w tym dziwnego. To jeden z ostatnich przykładów dawnej zabudowy nieistniejącego przebiegu ul. Częstochowskiej. Myślę, że niejedna osoba stawiała sobie pytania o dzieje budynku. Jeśli tak, to spieszę udzielić na nie odpowiedzi. Oto historia domu przy ul. Częstochowskiej 3.

  Miejsce zajmowane dziś przez ten budynek długi czas było niezagospodarowane. Stanowiło zaplecze jednej z posesji przy ul. Lipowej. W 1810 r. należała ona do Bartłomieja Warony, który zmarł tuż przed 1825 r. Później prawa własności uzyskał Michel Zabłudowski. Po jego śmierci nieruchomość przeszła na żonę Adajkę i jego dwóch synów - Szmula i Mejera. 15 czerwca 1888 r. majątek Zabłudowskich wystawiono na publiczną licytację. Nabywcą został białostocki handlarz wełną, Zelik Kanel.

  2 czerwca 1895 r. Kanel zdecydował się na sprzedaż dwóch części swojej nieruchomości. Jedną nabyła Raisa Sołowiejczyk, żona znanego białostockiego fotografa (później był to majątek przy ul. Częstochowskiej 1 - o nim opowiem innym razem). Drugą nabyli małżonkowie Abram Chaim i Dwejra z Majzlerów Sadykierowie. Co ważne, w każdym z aktów własności Zelik Kanel zastrzegał, aby nabywcy pozostawili na terenie swoich własności przestrzeń na potrzeby wolnego przejścia i przejazdu. Był to wynik odgórnego wytyczenia w 1877 r. nowej ul. Wileńskiej, którą kilka lat później przekształcono w ul. Częstochowską.

  Na kupionej od Kanela działce małżonkowie Sadykierowie jeszcze tego samego 1895 r. zbudowali zachowany do dziś dom. Inwestycja była możliwa dzięki wysokiej pożyczce udzielonej przez Adolfa Brauneka (znanego producenta kapeluszy).

  Warto dodać, że Sadykierowie wywodzili się z Warszawy. Mieszkali w Białymstoku już w 1890 r. i mieli trzy córki: Leję (1891), Michlę (1892) i Sonię (1900). Właścicielami posesji przy ul. Częstochowskiej pozostawali do 1906 r.

  W rezultacie zaprzestania spłaty zaciągniętych pożyczek bank zlicytował ich nieruchomość. Nie zgłosił się jednak żaden chętny kupiec, dlatego Petersbursko-Tulski Bank Ziemski (w którym Sadykierowie byli zadłużeni), przejął na własność cały majątek. Dopiero 8 maja 1909 r. odkupił go od banku Łazarz Kantorowicz.

  Nowy właściciel pochodził ze Słucka, a w Białymstoku przemieszkiwał już w 1898 r. (tu urodził się jego syn Mojsiej). Najpewniej jako kupiec podróżował w tym czasie między miastami w celach biznesowych. Dopiero po nabyciu w 1909 r. nieruchomości osiedlił się w Białymstoku, pozostając tu na kolejne dekady. Być może już na początku XX w. prowadził przy ul. Stawowej fabrykę tapet. Działała ona nadal w 1938 r. przy ul. Świętojańskiej 3.

  W 1915 r. w domu Kantorowicza mieszkali: Aleksander Bomasz, Tewel Mines, Józef Szkurow i Szloma Wilner. Z tego grona najciekawszą postacią był na pewno Aleksander Bomasz. Urodził się on w 1862 r., a z wykształcenia był prawnikiem - pracował jako przysiężny pełnomocnik na Białystok, delegowany przez Sąd Okręgowy w Grodnie. Znany był też ze swojej działalności dobroczynnej (należał do "Linas Hacedek", odpowiadał za punkt opieki "Somech-Noflim"). Jego starszy brat Jakub był lekarzem specjalizującym się w chorobach wewnętrznych i dziecięcych.

  Drugi z lokatorów, Tewel Mines, około 1920 r. kupił od Łazarza Kantorowicza całą nieruchomość przy ul. Częstochowskiej 3 (stosowny akt nie zachował się). Jedno z mieszkań zajmował brat Tewela, Mejer, żonaty z Idą. Prowadzili oni pracownię i sprzedaż rękawiczek, którą założyli jeszcze w 1914 r. Tewel zmarł w 1938 r., a w wyniku procesu sądowego wszelkie prawa do majątku uzyskał Mejer Mines.

  W okresie międzywojennym mieszkania w domu Minesów wynajmowali m.in. Abram Tyktin (właściciel cegielni w miejscowości Kozowszczyzna, znany w Białymstoku działacz społeczny) i Chaim Wajnsztadt (współwłaściciel sklepu komisowego przy ul. Sienkiewicza 22). W 1932 r. na parterze budynku niejaki Zelwiński miał punkt sprzedaży wełny.

  Dom przy ul. Częstochowskiej 3, razem z sąsiednim budynkiem pod nr 5, przetrwał w stanie nienaruszonym okres II wojny światowej. Ida Mines przeżyła holokaust. W listopadzie 1945 r. złożyła do Sądu Grodzkiego wniosek o odzyskanie praw własności do majątku pozostałego po śmierci Mejera.

  14 lutego 1946 r., po kilkukrotnym odraczaniu sprawy, sędzia nakazał "wprowadzić ją w posiadanie omawianej nieruchomości". Postanowienie nie zostało spełnione - Ida Mines nie wróciła do domu przy Częstochowskiej. Wkrótce wyjechała z Polski. Pozostała po niej własność weszła do zasobów Miejskiego Zarządu Budownictwa Mieszkaniowego.

  W 1952 r. w domu tym żyło łącznie 36 osób. Do dzisiaj pełni on funkcje mieszkaniowe.


Wiesław Wróbel 

Białostoczanie musieli sobie radzić z gorączką i przeziębieniami

   Białostoczanie musieli sobie radzić z gorączką i przeziębieniami domowymi sposobami, bo na apteki raczej liczyć nie mogli. Nie dlatego, że ich nie było, ale z powodu ich słabego zaopatrzenia, drożyzny no i wszechpanującej biedy. Pomimo to, oprócz znanych jeszcze sprzed wojny aptek Wilbuszewicza, Filipowicza, Gessnera, Koryckich czy Hermanowskiego, w mieście powstawały kolejne. Jedną z nich była apteka Sulikowskiego przy Lipowej "naprzeciwko Św. Rocha", jak wówczas określano adresy.

   Sulikowski polecał zakatarzonym mieszkańcom "świeżo otrzymane środki lekarskie" i co najistotniejsze "po cenach niskich". Nie zważając też na ubóstwo ewentualnych klientów, czarował ich szeroką ofertą mydeł, perfum i innych środków kosmetycznych. Ponurą alternatywą w przypadku nieskuteczności świeżych "środków lekarskich" był funkcjonujący po sąsiedzku z apteką "Skład trumien i przyborów pogrzebowych" Sobolewskiego. 

  Jednak pomimo takiego sąsiedztwa Sulikowski osiągnął sukces i z powodzeniem prowadził aptekę przez całe międzywojnie. W cieniu potentatów farmaceutycznych działały w mieście apteki mniejsze.

 Rodzinny interes od 1900 roku prowadziła Helena Pekier (Peker). Jej apteka znajdowała się na rogu Rynku Kościuszki i ulicy Giełdowej (Spółdzielcza). Interes szedł wyśmienicie i Pekierowie już w latach międzywojennych mieli drugą aptekę usytuowaną przy Zamenhofa, też w narożnym z rynkiem budynku. Obie te apteki w 1934 roku prowadzili synowie Heleny, Mozes i Izrael. Wśród białostockich właścicieli aptek powszechnym było myślenie nowoczesne.

   Nawet tak niewielkie przedsięwzięcie jak choćby te, które prowadził od 1916 roku Salomon Segal, którego apteka znajdowała się przy Mazowieckiej 1, radziły sobie dobrze. W 1920 roku Segal otworzył oddział apteki w Surażu i nie miał tam żadnej konkurencji. Bo w samym Białymstoku była ona duża. 

    Tylko na Rynku Kościuszki około 1930 roku było aż 5 aptek. Na Lipowej gdzie od 1890 roku królował Oswald Gessner były 3. Nie mniej nasycona aptekami była ulica Sienkiewicza. 

  Tu było dwóch liderów.  Pod numerem 63 od 1913 roku funkcjonowała apteka Marka Frausztetera, który prowadził przy niej wiodące w mieście laboratorium chemiczne. Miał jednak groźną konkurencję w postaci otwartej w 1911 roku przy Sienkiewicza 34 apteki braci Kuryckich. To oni zawojowali miejscowy rynek własną recepturą środka przeciwbólowego nazwanego wdzięcznie Cytronerwiną. 

   Ale symbolem białostockich aptek była apteka "Pod Łabędziem". Powstała w 1900 roku. Jej założycielem był Karol Knobelsdorf. Sławę przyniósł jej dopiero kolejny właściciel, prowizor farmacji Wincenty Hermanowski. Gdy w 1912 roku przyjechał do Białegostoku z zesłania był już doświadczonym aptekarzem. Bowiem od 1895 roku pracował w aptece w Wołogdzie. Następnie po skończeniu studiów w Moskwie wyjechał do Permu. Tu w latach 1902-1905 też pracował w aptece.

   Z Permu przeniósł się na Ukrainę, gdzie do 1912 roku prowadził własne apteki w Białej Cerkwi i Żydowskiej Grobli. 

Po ich sprzedaży przeniósł się do Białegostoku i już w 1913 roku odkupił od Kobelsdorfa aptekę przy Warszawskiej 24. Mieściła się ona w narożnej z ulicą Pałacową okazałej kamienicy Jankiela Rachitesa. 

   Hermanowski wraz z żoną Adelą zamieszkał nad apteką. To w ich mieszkaniu odbyły się w 1915 roku pierwsze konspiracyjne spotkania grupy działaczy, którzy doprowadzili w listopadzie tegoż roku do otwarcia w mieście pierwszej polskiej szkoły powszechnej. Od tego czasu Wincenty Hermanowski z ogromnym powodzeniem godził pracę społeczną, samorządową i zawodową. 

   Ukoronowaniem jego działalności publicznej było powierzenie mu w 1928 roku stanowiska prezydenta Białegostoku.

Swoją pozycję budował odpowiedzialnie i konsekwentnie. O jego postawie w sierpniu 1920 roku wspominano, że "podczas nawału dziczy bolszewickiej i rozmaitych krwawych ekscesów, Białystok niejednokrotnie widział p. Hermanowskiego na ulicach miasta, gdzie ten dzielny, sumienny i odważny obywatel swym tubalnym głosem, swą imponującą figurą i rozumnym słowem bronił życia i mienia obywateli naszych". 

  Ale wracajmy do apteki "Pod Łabędziem". Nazwę zawdzięczała okazałemu wypchanemu łabędziowi zdobiącemu witrynę. Można tu doszukiwać się głębszej symboliki niż tylko dekoracyjnego elementu, bo przecież łabędzie symbolizują m.in. mądrość, nieśmiertelność, doskonałość czy szlachetność, a wszystkie te cechy winny być atrybutami aptekarskimi. 

  To właśnie Hermanowski w 1913 roku wprowadził łabędzia jako swój znak firmowy. 

Ptak budził duże zainteresowanie mieszkańców. Początkowo dziwili się, a później bacznie obserwowali. W 1934 roku zauważyli, że "upiększający od prawie 25 lat aptekę i szarpnięty zębem czasu królewski ptak wygląda ostatnio jakoś mocno obskubanie i parszywie". Hermanowski dbając o wizerunek firmy za 150 złotych naprawił łabędzia w samej Warszawie. 

  Zgoła inna mało farmaceutyczna przygoda spotkała Hermanowskiego we wrześniu 1927 roku. Przeprowadzany był wówczas remont w aptece. Wykonywał go niejaki Matejczyk.Gdy więc zginęła pieczątka z napisem "Apteka W. Hermanowski w Białymstoku" natychmiast podejrzenie padło na niego. Policja nie miała już wątpliwości, gdy w jednym z białostockich banków pojawił się opieczętowany tym stemplem weksel z podrobionym podpisem Hermanowskiego i z żyrem Matejczyka. 

  Komentowano ten incydent humorystycznie uważając, że oprócz pieczątki Matejczyk powinien ukraść też jakieś pigułki na rozum. Dobrze, że my mamy tylko katar. Leczony potrwa tydzień, a nieleczony zaledwie 7 dni i oby do wiosny.


Włodzimierz Jarmolik

Translate