Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostoczanie musieli sobie radzić z gorączką i przeziębieniami

   Białostoczanie musieli sobie radzić z gorączką i przeziębieniami domowymi sposobami, bo na apteki raczej liczyć nie mogli. Nie dlatego, że ich nie było, ale z powodu ich słabego zaopatrzenia, drożyzny no i wszechpanującej biedy. Pomimo to, oprócz znanych jeszcze sprzed wojny aptek Wilbuszewicza, Filipowicza, Gessnera, Koryckich czy Hermanowskiego, w mieście powstawały kolejne. Jedną z nich była apteka Sulikowskiego przy Lipowej "naprzeciwko Św. Rocha", jak wówczas określano adresy.

   Sulikowski polecał zakatarzonym mieszkańcom "świeżo otrzymane środki lekarskie" i co najistotniejsze "po cenach niskich". Nie zważając też na ubóstwo ewentualnych klientów, czarował ich szeroką ofertą mydeł, perfum i innych środków kosmetycznych. Ponurą alternatywą w przypadku nieskuteczności świeżych "środków lekarskich" był funkcjonujący po sąsiedzku z apteką "Skład trumien i przyborów pogrzebowych" Sobolewskiego. 

  Jednak pomimo takiego sąsiedztwa Sulikowski osiągnął sukces i z powodzeniem prowadził aptekę przez całe międzywojnie. W cieniu potentatów farmaceutycznych działały w mieście apteki mniejsze.

 Rodzinny interes od 1900 roku prowadziła Helena Pekier (Peker). Jej apteka znajdowała się na rogu Rynku Kościuszki i ulicy Giełdowej (Spółdzielcza). Interes szedł wyśmienicie i Pekierowie już w latach międzywojennych mieli drugą aptekę usytuowaną przy Zamenhofa, też w narożnym z rynkiem budynku. Obie te apteki w 1934 roku prowadzili synowie Heleny, Mozes i Izrael. Wśród białostockich właścicieli aptek powszechnym było myślenie nowoczesne.

   Nawet tak niewielkie przedsięwzięcie jak choćby te, które prowadził od 1916 roku Salomon Segal, którego apteka znajdowała się przy Mazowieckiej 1, radziły sobie dobrze. W 1920 roku Segal otworzył oddział apteki w Surażu i nie miał tam żadnej konkurencji. Bo w samym Białymstoku była ona duża. 

    Tylko na Rynku Kościuszki około 1930 roku było aż 5 aptek. Na Lipowej gdzie od 1890 roku królował Oswald Gessner były 3. Nie mniej nasycona aptekami była ulica Sienkiewicza. 

  Tu było dwóch liderów.  Pod numerem 63 od 1913 roku funkcjonowała apteka Marka Frausztetera, który prowadził przy niej wiodące w mieście laboratorium chemiczne. Miał jednak groźną konkurencję w postaci otwartej w 1911 roku przy Sienkiewicza 34 apteki braci Kuryckich. To oni zawojowali miejscowy rynek własną recepturą środka przeciwbólowego nazwanego wdzięcznie Cytronerwiną. 

   Ale symbolem białostockich aptek była apteka "Pod Łabędziem". Powstała w 1900 roku. Jej założycielem był Karol Knobelsdorf. Sławę przyniósł jej dopiero kolejny właściciel, prowizor farmacji Wincenty Hermanowski. Gdy w 1912 roku przyjechał do Białegostoku z zesłania był już doświadczonym aptekarzem. Bowiem od 1895 roku pracował w aptece w Wołogdzie. Następnie po skończeniu studiów w Moskwie wyjechał do Permu. Tu w latach 1902-1905 też pracował w aptece.

   Z Permu przeniósł się na Ukrainę, gdzie do 1912 roku prowadził własne apteki w Białej Cerkwi i Żydowskiej Grobli. 

Po ich sprzedaży przeniósł się do Białegostoku i już w 1913 roku odkupił od Kobelsdorfa aptekę przy Warszawskiej 24. Mieściła się ona w narożnej z ulicą Pałacową okazałej kamienicy Jankiela Rachitesa. 

   Hermanowski wraz z żoną Adelą zamieszkał nad apteką. To w ich mieszkaniu odbyły się w 1915 roku pierwsze konspiracyjne spotkania grupy działaczy, którzy doprowadzili w listopadzie tegoż roku do otwarcia w mieście pierwszej polskiej szkoły powszechnej. Od tego czasu Wincenty Hermanowski z ogromnym powodzeniem godził pracę społeczną, samorządową i zawodową. 

   Ukoronowaniem jego działalności publicznej było powierzenie mu w 1928 roku stanowiska prezydenta Białegostoku.

Swoją pozycję budował odpowiedzialnie i konsekwentnie. O jego postawie w sierpniu 1920 roku wspominano, że "podczas nawału dziczy bolszewickiej i rozmaitych krwawych ekscesów, Białystok niejednokrotnie widział p. Hermanowskiego na ulicach miasta, gdzie ten dzielny, sumienny i odważny obywatel swym tubalnym głosem, swą imponującą figurą i rozumnym słowem bronił życia i mienia obywateli naszych". 

  Ale wracajmy do apteki "Pod Łabędziem". Nazwę zawdzięczała okazałemu wypchanemu łabędziowi zdobiącemu witrynę. Można tu doszukiwać się głębszej symboliki niż tylko dekoracyjnego elementu, bo przecież łabędzie symbolizują m.in. mądrość, nieśmiertelność, doskonałość czy szlachetność, a wszystkie te cechy winny być atrybutami aptekarskimi. 

  To właśnie Hermanowski w 1913 roku wprowadził łabędzia jako swój znak firmowy. 

Ptak budził duże zainteresowanie mieszkańców. Początkowo dziwili się, a później bacznie obserwowali. W 1934 roku zauważyli, że "upiększający od prawie 25 lat aptekę i szarpnięty zębem czasu królewski ptak wygląda ostatnio jakoś mocno obskubanie i parszywie". Hermanowski dbając o wizerunek firmy za 150 złotych naprawił łabędzia w samej Warszawie. 

  Zgoła inna mało farmaceutyczna przygoda spotkała Hermanowskiego we wrześniu 1927 roku. Przeprowadzany był wówczas remont w aptece. Wykonywał go niejaki Matejczyk.Gdy więc zginęła pieczątka z napisem "Apteka W. Hermanowski w Białymstoku" natychmiast podejrzenie padło na niego. Policja nie miała już wątpliwości, gdy w jednym z białostockich banków pojawił się opieczętowany tym stemplem weksel z podrobionym podpisem Hermanowskiego i z żyrem Matejczyka. 

  Komentowano ten incydent humorystycznie uważając, że oprócz pieczątki Matejczyk powinien ukraść też jakieś pigułki na rozum. Dobrze, że my mamy tylko katar. Leczony potrwa tydzień, a nieleczony zaledwie 7 dni i oby do wiosny.


Włodzimierz Jarmolik

Chaim Sofer i fabryka czekolady

   Izabela Branicka, zgodnie z modą tamtej epoki, uwielbiała pić gorącą czekoladę. Warszawski rezydent hetmana, Ignacy Koziebrodzki w lakonicznej notatce informował, że stołeczny kupiec Jan Mateusz Possa "przesyła szokoladę dla jwpani, którą między listami inkluduję". Mało tego. Bawiący w białostockim pałacu goście wiedzieli, że gdy w popołudniowej porze planowana jest jazda do pałacyku na Wysokim Stoczku, to będzie tam podana gorąca czekolada. W jednym z pomieszczeń tego niewielkiego, właściwie pawilonu, zamontowana była specjalna "fajerka" do podgrzewania szokolady.

   Przedwojenni białostoczanie mogli czuć się jak hetmańscy goście. W tym czasie szokolada nikogo już nie szokowała. Nie trzeba było poszukiwać jej, jak czynił to Branicki, ani w Wiedniu, ani sprowadzać ją z Gdańska. Była na wyciągnięcie ręki, w samym Białymstoku. 

    Oto jesienią 1927 roku przy Sienkiewicza 38, w nieistniejącym dziś budynku, który stał na rogu Warszawskiej, otwarta została filia fabryczna znanej warszawskiej Fabryki Cukrów i Czekolady Franboli. Po okazyjnych cenach, "trzy razy tygodniowo bagażem", dostarczano tu zaspokajające wyrafinowane podniebienia białostoczan "czekolady, karmelki i marcypany" w wielkim wyborze. 

  Ulica Sienkiewicza była w tamtych latach czekoladowym rajem dla łasuchów. Pod 24 numerem znajdował się firmowy sklep wytwórni czekolady Plutos. Żeby nie wodzić losu na pokuszenie i nie narazić się na wytłuczenie witryny, kierownictwo sklepu zaznaczało przezornie, że "pudełka luksusowe na wystawie nie są umieszczane". Najbliżej rynku, przy Sienkiewicza 12 był Wedel. On nie wymagał reklamy. Parafrazując słowa poety Majakowskiego, było samo przez się wiadome, że mówiąc Wedel myślimy czekolada.

   Ale takim białostockim Wedlem był Chaim Sofer. Założył swoją wytwórnię czekolady w 1905 roku. Znajdowała się ona przy Sosnowej 5. Za cara była to ulica Kładbiszczańska 3, czyli Cmentarna. Aby rozwikłać ten galimatias adresowy mówiono po prostu "przy cerkwi". Tak, tak. Sosnowa bowiem zaczynała się wówczas od Lipowej, dalej prowadziła jak dzisiejsza Św. Mikołaja, aż dochodziła do dzisiejszej Sosnowej. 

  Sofer przez lata funkcjonował pod nazwą "Wiedeński". Toż to jak za Branickiego! Czyżby przedsiębiorczy Chaim chciał w tej nazwie nawiązać do osiemnastowiecznej tradycji? W swoich reklamach zachwalał "pierwszorzędne wyroby w dużym wyborze jak: czekolady, karmelki, chałwy i bombonierki". Zapewniał, że jego dewizą jest "jakość, świeżość, dobroć, a głównie tanio".  

   Szczególny ruch u Sofera panował przed świętami. Białostoczanie tylko czekali na takie informacje jak ta, która poprzedzała Wielkanoc 1936 roku. Żyd Sofer ogłaszał gojom, że oto "na święta Wielkiejnocy polecam w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki - jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelków czekoladowych, pralinek, czekoladek z andutami, cukat pomarańczowych produkowanych - jak zawsze - z najlepszych i pierwszorzędnych surowców". Dużo można opowiadać o wielokulturowym Białymstoku. Ale to jest najlepszy przykład. Wielkanocne łakocie robione w żydowskiej wytwórni "przy cerkwi".

 

  Ci których nie stać było na zakupy w renomowanych sklepach chętnie korzystali z taniej oferty krążących po rynki i Lipowej obnośnych handlarzy. W 1935 roku w okresie przedświątecznym już od rana słychać było w centrum miasta ich donośne wołanie: "Paluszki czekoladoweeee! Reklamoweeee! Trzy sztuki za 10 groszyyy! Każdy ma okazję spróbować!" 

  Taki sposób sprzedaży był istotną konkurencją dla firmowych sklepów. Nic więc dziwnego, że krzykliwi handlarze byli przeganiani z Sienkiewicza. Szybko też po mieście rozeszła się wieść, że "sprzedawane paluszki są wytworami jakiejś nieznanej wytwórni, może potajemnej".  

   Przestrzegano nawet, że może być to trucizna i nawoływano do poddania tych "parogroszowych specjałów" analizie. Ci co znali się na czekoladowym interesie byli pewni, że "gdyby do analizy tej doszło - sprzedawcy i wytwórcy ich poszliby za kratę".

  Za nią trafił niejaki Hirsz Ejger, który przy Kupieckiej 19 (Malmeda) prowadził potajemną wytwórnię cukierków i czekolady. Wszyscy o tym wiedzieli, a w związku z tym Hirsz nosił przydomek Czekoladnik. 

  Jego pomysł na sukces był prosty. Najpierw niska cena, a następnie podrobione "etykiety znanych firm tej branży". Tak prowadzony interes skończył się dla Hirsza Czekoladnika szoko latami w więziennej celi.


Andrzej Lechowski 

Alfabet ulicy

   

    Złodzieje cieszyli się w przedwojennej Polsce swoistego rodzaju atencją, a największą sławą otoczony był oczywiście półświatek Warszawy. Wśród parających się złodziejskim fachem obowiązywała duża specjalizacja i ścisła hierarchia. Czym różnił się zatem potokarz od pajęczarza?

  Na ulicach mawiano, że kiedy rząd ogłaszał amnestię dla drobnych złodziei (w czasie istnienia II Rzeczpospolitej zdarzyło się to kilkakrotnie), podwajały one swoją liczbę mieszkańców. Ulicę Krakowską i Brukową uznawano na przykład za siedlisko złodziejskiej elity.

  Oczywiście było w tym niemało przesady, ale faktem jest, że istniały całe klany rodzinne zawodowych złodziei, którzy parali się zbrodnią z dziada pradziada. Nic dziwnego zatem, że półświatek ciekawił i intrygował, skłaniając dziennikarzy do kolejnych prób jego rozpracowania.

  Przeciętnego mieszczanina, czytającego do obiadu „ Dziennik Białostocki ” świat złodziei fascynował pociągał i nęcił. O jego popularności świadczy między innymi popularność gazet takich jak „Tajny Detektyw” oraz wspomnień opublikowanych przez kryminalistów.  Niektórzy z przestępców urastali czasem do rangi celebrytów, jak np. słynny Stanisław Cichocki „Szpicbródka”.

  Już samo słownictwo używane przez  rzezimieszków miało w sobie posmak czegoś zakazanego i zarazem pociągającego. Złodzieje siedzieli na melinie (z hebrajskiego nocleg, oberża), gdzie przeprowadzali niekiedy dintojrę (również z hebrajskiego) czyli złodziejski sąd, podczas którego oceniali, czy nie zostały złamane prawa złodziejskiego kodeksu.

 Chociaż możliwe kary za kradzieże nie były niskie, to jednak sądy rzadko kiedy wydawały naprawdę wysokie wyroki. Fach przechodził z ojca na syna, a razem z nim specyficzny kodeks, który zakazywał między innymi okradania kobiet w ciąży i sąsiadów oraz konieczność honorowego postępowania w stosunku do swoich towarzyszy.

  Melin w Białymstoku było wiele. Olbrzymia liczba  znajdowała się w najbardziej zapyziałym i biednym regionie  czyli w Chanajkach. W kawiarniach w barach na rogu przesiadywali rozliczni buchacze, doliniarze, klawisznicy, obiadowcy, grabarze, potokarze, lipkarze, konsule, szopenfeldziarze i podchodziarze. Ta skomplikowana i dziś niekoniecznie zrozumiała nomenklatura pozwalała rozróżniać wszystkie możliwe odmiany złodziejskiego fachu, w którym obowiązywała określona hierarchia.

  W melinach przesiadywali często i emerytowani złodzieje, którzy pełnili rolę mentorów i pośredników. Kiedy klient odkrył już, że został okradziony, często udawał się albo na największe targowisko w mieście, czyli bazar na Sienny Rynek, albo do jednej z ponurych knajpek na ulicy Suchej, gdzie odnajdywał pośrednika skłonnego pomóc mu w wykupie utraconej własności.

  Najniżej w hierarchii złodziejskiego fachu stali potokarze, którzy kradli towar z zaparkowanych wozów. Zajęciem tym trudniły się całe wielkie klany rodzinne, ale ich członkowie nie cieszyli się wielkim uznaniem. Byli niejako manifestacją znanego skądinąd powiedzenia, że ten kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

  Potokarstwo nie wymagało specjalnych umiejętności poza dobrym refleksem i szybkością. Często parały się nim dzieci, a gdy współpracowały ze swoim rodzicami, odwracały uwagę ofiary. Łupem tego rodzaju złodziei padało wszystko to, co można było łatwo złapać i unieść, najczęściej jedzenie i małe przedmioty, gdyż trudno było skutecznie umykać na przykład ze skrzynką wódki. Zajęcie to nie cieszyło się uznaniem. Im więcej umiejętności wymagała kradzież, tym wyżej stała w hierarchii złodziei.

   Nieco bardziej szanowani byli pajęczarze, którzy zajmowali się kradzieżą ze strychów i piwnic. Skąd nazwa? Suszące się pranie było najczęściej określane właśnie mianem pajęczyny. Wbrew pozorom nie było to zajecie mało opłacalne. Jedno prześcieradło mogło pójść u pasera nawet za 50 groszy. W przypadku dobrego łupu dawało to wcale nie najgorszą dniówkę na poziomie 5-7 złotych, czyli prawie tyle ile wynosiła tygodniówka pokojówki. Cóż jednak po nie najgorszym zysku, jeżeli chwała niewielka?

  Pajęczarstwo wymagało sprawności fizycznej, było więc z zasady domeną ludzi młodych, którzy uczyli się złodziejskiego fachu przed podjęciem się trudniejszych zadań. Często działali w duecie damsko-męskim. Para udawała, że zakradła się na strych nie w celu przywłaszczenia sobie czyjejś własności, lecz by spędzić czas na miłosnych uniesieniach. Przez pewien czas policja dawała się nabierać na takie tłumaczenia, ale później zaczęto gruntownie rewidować „zakochane parki”.

  Pajęczarze to jednak wciąż złodziejska drobnica, choć wielu słynnych kryminalistów zaczynało właśnie od kradzieży dokonywanych na strychach i w piwnicach. Jednym z nich był nie kto inny, jako Wiktor Zieliński zwany Krwawym Wiktorem, jeden z największych przestępców II Rzeczpospolitej.



 Zdecydowanie wyżej w hierarchii stali wszelkiego rodzaju drobni złodzieje, których fach wymagał już zdecydowanie większych umiejętności. Wśród nich szczególne miejsce zajmowali szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi, którzy występowali w rozlicznych rodzajach. Niektórzy z nich działali w sposób bardzo wyrafinowany. W 1922 roku prasa opisała na przykład taki przypadek:

  "Do sklepu jubilerskiego wchodzą dwie lub trzy damy, rzekomo matka z córką lub córkami, najczęściej przedstawiając się za damy z prowincji, i kupują liczne przedmioty złote i brylantowe. Jubiler pokazuje, rozkładając na ladzie sklepowej liczne przedmioty, panie zaś wybierają i żądają pokazania sobie coraz to kosztowniejszych rzeczy. Jubiler zadowolony, że dostał dobrych klientów, chętnie pokazuje cały swój sklep. W tym momencie wchodzi para narzeczonych, celem kupna obrączek ślubnych. Jubiler nie wie, kogo pierwej załatwić, załatwia więc jednocześnie wszystkich klientów i wtedy klienci wychodzą, nic nie kupiwszy. Po chwili jubiler konstatuje brak niektórych rzeczy, ale z klientów już śladu nie pozostało."

  Innym razem ofiarą padł właściciel sklepu z dewocjonaliami, który został przez „delegację” z prowincji wmanewrowany w przymierzenie drogiej i ciężkiej sutanny. Kiedy sprzedawca był niezdolny do pogoni, złodzieje zabrali z witryn najcenniejsze medale, medaliki i modlitewnik. Okradziony bez powodzenia próbował gonić ich w stroju biskupa.

  Mimo wszystko szopenfeldziarze, podobnie jak potokarze czy pajęczarze, nie byli poważnie traktowani przez innych przestępców. Uważano ich za towarzyszy w złodziejskim cechu, ale znacznie wyżej ceniono dokonania zdolniejszych fachowców, którzy zajmowali się znacznie poważniejszymi kradzieżami, wymagającymi o wiele większej wprawy.

Paweł Rzewuski

Translate