Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ile cukru w cukrze ?

 

  Niewątpliwie najsłynniejszym hasłem reklamowym międzywojennej Polski był slogan wymyślony przez Melchiora Wańkowicza: Cukier krzepi. 

 Zarazem z cukrem w Drugiej Rzeczpospolitej cały czas były jakieś kłopoty. Wyniszczone wojną rolnictwo i przemysł cukrowniczy początkowo nie były w stanie dostarczyć na rynek wystarczającej ilości słodkiego towaru. Plakat z drugiej połowy lat 30. XX w. tłumaczący dlaczego warto wydać całą złotówkę za kilogram cukru. Dzisiejsi dietetycy raczej by się nie zgodzili z tą argumentacją.

  Jeszcze w sierpniu 1922 r. gazety opisywały - jak to przez cały tydzień toczyła się wręcz homerycka walka pomiędzy spekulantami a konsumentami o cenę cukru. Dziennik relacjonował :"Z początku paskarze cukier zupełnie schowali, później zaczęli go po troszkę wypuszczać z kryjówek, ale jednocześnie podnieśli cenę."   

Wywołało to oburzenie publiczności, następnie energiczną akcję prasy, wreszcie wkroczenie władz i złote czasy paskarzy cukrowych się skończyły. Tu i ówdzie przeprowadzono rewizję, wykryto zapasy, skonfiskowano je, paskarzy oddano sądowi i cukier się znalazł a cena jego pozostała stara i normalna tj. 650 marek za kilo. 

  Z czasem sytuacja aprowizacyjna się poprawiła, jednak ceny dla przeciętnego Kowalskiego nadal były wygórowane. Działo się tak dlatego, że cukier został objęty podatkiem akcyzowym i nie była to bynajmniej symboliczna opłata. Za każde 100 kilogramów producent bądź importer musiał odprowadzić do budżetu aż 37 zł. Wpływy z tego tytułu były niebagatelne.Z racji wysokich cen cukru trzeba było prowadzić szeroką akcję reklamową. Zawdzięczamy jej najsłynniejsze polskie hasło reklamowe międzywojnia, a może i całego stulecia.

  Z racji wysokich cen cukru trzeba było prowadzić szeroką akcję reklamową.  W samym tylko roku budżetowym 1935/36 wyniosły 122 mln zł (to więcej niż w tym czasie wydawano z budżetu na budowę i utrzymanie dróg). Jako ciekawostkę można dodać, że w dwudziestoleciu międzywojennym sprzedaż tak zwanych słodzików (sacharyna, dulcyna etc.), odbywała się tylko za zezwoleniem władz skarbowych. Na dodatek mogły one służyć jedynie do celów leczniczych (dla diabetyków), ewentualnie naukowych.

  Efektem takiej polityki było to, że w 1928 r. w Warszawie kilogram cukru kosztował aż 1,56 zł. W przeliczeniu cena ta odpowiadała mniej więcej 15 dzisiejszym złotym! W innych miastach było niewiele taniej, a czasami nawet drożej, jak na przykład w Wilnie czy Lwowie, gdzie trzeba było zapłacić o dwa grosze więcej. 

  Dla porównania w tym samym czasie samotny nauczyciel szkoły średniej (nie mający przepracowanych trzech lat) zarabiał 301 zł miesięcznie. Jak łatwo policzyć, taki belfer mógł za swą pensję kupić ok. 200 kilogramów cukru, obecnie nauczyciel stażysta za miesięczne pobory jest w stanie nabyć ponad 610 kilogramów. Daje to do myślenia, szczególnie że przedwojenni pedagodzy byli naprawdę nieźle wynagradzani za swą pracę.

  Nawet wybuch wielkiego kryzysu nie spowodował znacznego spadku cen. W 1930 r. płacono za kilogram średnio 1,41 zł, przy czym ten sam cukier sprzedawano do Wielkiej Brytanii (w przeliczeniu) po 17 gr. Wynikało to ze stosowania przez polski rząd cen dumpingowych, które miały pomóc w poprawie bilansu handlu zagranicznego. 

  Skartelizowany przemysł cukrowniczy odbijał sobie straty eksportowe na rodzimym konsumencie, windując ceny w kraju.

  W drugiej połowie lat 30. cena spadła co prawda do ok. 1 zł za kilogram, jednak z racji zubożenia społeczeństwa cukier nadal był uważany za towar niemal luksusowy, na który mogli pozwolić sobie tylko zamożniejsi obywatele. 

  Podsumowując, trudno odmówić Wańkowiczowi racji. Cukier faktycznie krzepi, jednak spora grupa obywateli przedwojennej Polski nie miała na co dzień sposobności się o tym przekonać.

Marad

Dzień św. Walentego

   Miłość może i jest ponadczasowa, ale znaki, które dajemy sobie nawzajem, aby ją okazać, z pewnością zmieniły się na przestrzeni lat.   

  Uważa się, że współczesne obchody dnia świętego Walentego wywodzą się zarówno ze starożytnej tradycji chrześcijańskiej, jak i rzymskiej. Zgodnie z jedną legendą, walentynki pochodzą od starożytnego święta nazywanego Lupercalia - uroczystości z okazji płodności, które obchodzono 15 lutego. 

  Nadejście chrześcijaństwa do Europy spowodowało, że zamieniono Lupercalię w chrześcijańskie święto ku czci świętego Walentego, rzymskiego męczennika, który żył w III wieku i ustanowiono jego obchodzenie dzień wcześniej, 14 lutego. Wydarzenie to uznaje się za początek walentynek.

  14 luty to obecnie dzień, kiedy chcemy po prostu razem z ukochanym czy ukochaną świętować swoją miłość. Zastanawiasz się, jak spędzić walentynki? Każda para powinna dołożyć starań, aby to święto na długo pozostało w ich pamięci. Wbrew temu, co niektórzy sądzą, prezenty walentynkowe nie są najważniejsze. Najbardziej istotna jest atmosfera miłości i przywiązania.

M.R

Shoping po białostocku

   

  Szła zima 1935 r. Co przezorniejsi już dawno obszyli się w jesionki, zimowe pelisy i nieodzowne przy tych kreacjach wełniane czapki i szaliki. Ale na zapominalskich czekały promocje. Na Lipowej tuż przy Rynku, pod dwójką, miała sklep z wełną i włóczką niejaka Kapłanowa.    

  Pewnego listopadowego dnia wywiesiła ona na swoim sklepie ogłoszenie, które wprawiło białostoczan w zdumienie. Wypisała bowiem, że „przy kupnie pokazuje wszystkie gatunki bezpłatnie”. Miejscowi dowcipnisie podchwycili wnet tę myśl zapytując, czy przed tą promocją Kapłanowa kazała płacić za oglądanie towaru. Jeśli tak, to „Słuchajcie, słuchajcie. Wielka okazja w sklepie p. Kapłanowej!”

  Równie ekscytujący w nowoczesnym podejściu do handlu był Adolf Krauze. Prowadził on Zakład Elektro-Mechaniczny przy Kilińskiego 6, w budynku stojącym w podwórzu za pałacykiem gościnnym. Otóż tenże Krauze w listopadzie 1935 r. wprowadził do Białegostoku światowo brzmiący „shoping”. Zdziwionym mieszkańcom tłumaczył, że „wielkie magazyny New Yorku wyznaczają pewne godziny trzy razy w tygodniu na tak zwany shoping – na zwiedzanie i oglądanie towarów bez obowiązku kupna”. W tych to godzinach sprzedaż była wstrzymywana, a ekspedienci tylko pokazywali i demonstrowali towar zdejmowany z półek.

  Nic Krauze nie wspominał o stoiskach monopolowych. Czy tam też wprowadzano nowoczesne metody promocji? Sam sprzedawał radioodbiorniki. Na inaugurację białostockiego shopingu sprowadził partię najnowszych modeli aparatów Telefunkena – Ambasador i Specjal. U Krauzego hasłem reklamowym było „Radjonabywcy! W imię własnego interesu powinniście wypróbować szereg aparatów”. No i interes się kręcił.

  Na jeszcze lepszy pomysł wpadł Izrael Fajgin. Na upalne lato 1936 r. wyszykował lodonośny samochód anonsowany też jako „Lodo-car”. Wziął Fajgin półciężarówkę Berliet. Na platformie urządził coś w rodzaju budki z lodami. Miała kolorowe szyby i umieszczony po obu stronach napis:”Lody maszynowe i napoje chłodzące”. 

  Zamysłem Fajgina, oprócz krążenia po centrum miasta, było dostarczanie „słodkich, a chłodzących specjałów” na plaże w Jurowcach i na Dojlidach, do Zwierzyńca i do popularnych podmiejskich letnisk. Białostoczanie z miejsca zaakceptowali ten sposób sprzedaży. Szczególną popularnością cieszyły się „prasowane lody w opakowaniu papierowym”.

  Pojawienie się tego kolorowego samochodu na ulicach Białegostoku wzbudzało „zrozumiałą sensację i skupiało dookoła siebie chmary gapowiczów”. Zawistnie na taką konkurencję na kółkach patrzyli właściciele sklepów. A było o co się bić. 

  Jak obliczono, mieszkańcy Białegostoku w upalne dni wypijali 4 tysiące litrów rozmaitych napoi chłodzących i zjadali 2 tysiące porcji lodów. Ale prawdziwa sensacja w marketingu dopiero miała nadejść. 

  Wiosną 1936 r. Białystok obiegła wiadomość, że „wkrótce ma powstać magazyn typu tzw. a prix uniques”. Niezorientowanym w światowych trendach tłumaczono, że w sklepach takowych wszystkie towary są „po cenie jednolitej”. Czyli to, co i dziś, takie „wszystko po 5 zł”. Ale 75 lat temu ta nowość szokowała białostoczan. 

  Pisano, że „system ten został rozwinięty do maximum w Ameryce, gdzie słynne Woolworth  posiadają tysiące filii, w Anglii Max i Spencer, w Niemczech Ka-We-De, w Paryżu i na Riwierze”. 

  Ale pomimo tych światowych rekomendacji żywione były pewne obawy, że w Białymstoku „magazyn taki prawdopodobnie od razu zbankrutuje”.

Andrzej Lechowski

Translate