Postaw mi kawę na buycoffee.to

W kawiarence przy ul. Mazowieckiej

    Gwarny i tłoczny plac targowy oraz miła i przytulna kawiarenka – to dwa szczególnie ulubione miejsca przedwojennych białostockich złodziejaszków, oszustów, sutenerów i awanturników. 

  Na rynku przy ul. Mazowieckiej, tuż obok hali targowej istniał prawdziwy Kercelak warszawski. Jakich tam nie spotykano typów i czego tam nie sprzedawano i nie kupowano!  Na przykład zubożały ziemianin oferował swoje medale, zdobyte w obronie ojczyzny. Jakiś emeryt wyniósł na sprzedaż miedziane rondle. Obok nich tęga paniusia szukała nabywcy na swój sfatygowany żakiet. Zaś nerwowy jegomość próbował opchnąć zdarte już dobrze buty konduktorki.

  Oczywiście między tą całą publicznością uwijali się złodziejaszkowie i osobnicy o dosyć mętnym wyglądzie. U nich można było kupić zegarki, zapalniczki, sztuki materiału, a w razie potrzeby całkiem znośne palta czy marynarki. Na białostockim Kercelaku spotykała się cała chanajkowska bieda, no i przestępcy. Można było ujrzeć człowieka, który dla ratowania głodującej rodziny, zdejmował na mrozie paltot i sprzedawał go za 3 zł. Nędznie odziana panienka handlowała książkami, po 15 – 20 groszy za sztukę.

  Rzecz jasna nie uświadczyło się tutaj raczej głównych białostockich macherów od kradzieży i przekrętów, ale bywali ich pomniejsi pomagierzy. Trzeba było trzymać rękę na pulsie. Nawet biedny rynek mógł przyjąć kradziony towar.

   Kiedy ktoś przypadkiem zaszedł do którejś z białostockich kawiarenek, mógł zobaczyć taki widok: na ladzie dwie cytryny, dwa śledzie, kilka kwaszonych ogórków i parę plasterków kiełbasy. W lokalu pustawo. Jak właściciel takiego interesu mógł wiązać koniec z końcem?

To pytanie wcale na miejscu. Z czego właściwie żyli owi kawiarniani handlowcy? Przecież musieli płacić podatki, uiszczać komorne za lokal, światło, gaz? Gdy przyjrzał się im przedwojenny dziennikarz, stwierdził, że na pewno nie głodują. Każdy z nich bowiem wyglądał solidnie, niektórzy nawet ze sporymi brzuchami. A i personel takiej kawiarenki nie przypominał wychudzonych szkieletów.

  Tymczasem wiele z owych niepozornych kawiarenek było po prostu miejscem handlowania alkoholem z nielegalnego wyszynku. Dochód był z tego duży. Oczywiście musieli dopisywać konsumenci. Ale od czego była ferajna chłopaków, nie tylko z Chanajek, ale i z Piasków, Wygody czy Antoniuka.

  Poza tym atrakcją kawiarenek były też kelnerki, których moralność pozostawiała wiele do życzenia. Były one magnesem dla klienta, zarówno złodzieja, jak też porządnego ojca rodziny, który od czasu do czasu też lubił się zabawić. Jeśli zaś któraś z panienek okazywała się oporna i nie chciała umilić czas hojnemu biesiadnikowi, wylatywała momentalnie na bruk. Na jej miejsce właściciel przyjmował następną Marysię czy Stasię.

  Władze dostrzegały problem w istnieniu owych, podejrzanych przybytków. Wprowadzono nawet przymusowe badanie lekarskie kelnerek.  Walka z takimi kawiarenkami była niestety trudna. Co pewien czas odbywały się co prawda przed sądem rozprawy za potajemny wyszynk, niekiedy skrzywdzona kelnerka występowała ze skargą przeciwko właścicielowi lokalu o złe traktowanie. Ujawniała przy tym jego machlojki, paserstwo i powiązania z miejscowymi opryszkami, ale to niewiele dawało.

  Chciwość, chęć wzbogacenia się brały górę. Kawiarenki istniały nadal. A i pojawiały się nowe zarówno w śródmieściu, jak i na peryferiach. Bazar też działał nadal. A wszędzie tam można było spotkać typków astralnych, czyli spod ciemnej gwiazdy.


Włodzimierz Jarmolik 

Białostockie "Whitechapel"

    Chanajki solidnie pracowały na swoją reputację w mieście. Tak to jest, że wszystkie większe miasta miały od zamierzchłych czasów swoją „dzielnicę cudów”, siedlisko biedy, występku i zepsucia. 

  Były one może nie tak okropne, jak ta średniowieczna, którą w powieści „Katedra Marii Panny w Paryżu” odmalował francuski pisarz Wiktor Hugo, ale coś w tym duchu. Popatrzmy tylko na początki XX stulecia. W Paryżu oszałamiał wszystkich apaszowski Montmartre, w Londynie ponury Whitechapel, a w Nowym Jorku nieobliczalny Chinetown. Moskwę reprezentowała chachrajska Chitrowka, zaś Warszawę szemrane Nalewki. 

  A nasz Białystok z tamtych czasów? Chociaż wielokrotnie mniejszy od wzmiankowanych powyżej metropolii, także szczycił się podobnym „cudotwórczym” kawałkiem miasta. Były to żydowskie Chanajki, położone blisko zamożnego śródmieścia, ale różniące się od niego lichą zabudową i ubogimi choć zdeterminowanymi do życia mieszkańcami.

  Na niezbyt rozległym obszarze Chanajek  gnieździły się tysiące rodzin żydowskich robotników, chałupników i sklepikarzy, duża rzesza bezrobotnych i żebraków, moc dziewek upadłych oraz gromada zdeklarowanych złodziei i oszustów, czyli tzw. ferajna. Zasięg tej mrocznej dzielnicy nie był do końca jasny. Można go jednak jakoś zakreślić. Mieściła się z pewnością między ul. Lipową i Młynową z jednej strony i rozciągała się do ul. Sukiennej i Głuchej z drugiej. Przecinały ją trzy ważne arterie: Sosnowa, Surażska i Krakowska.

  Słynna była zwłaszcza ta ostatnia, w czasach carskich zwana Moesowską, siedlisko miejscowej rozpusty. Od Krakowskiej odchodziły lub leżały w pobliżu takie niebezpieczne ulice i zaułki, jak Marmurowa, Brukowa, Siedlecka, Orlańska, Cicha czy Piesza.

Białostockie 

  Poprzez ul. Odeską i Malinowskiego wpływy Chanajek sięgały pobliskich centrów handlowych - Rynku Siennego i Rynku Rybnego, zaś ulicą św. Rocha można było dotrzeć na nieodległy Dworzec Centralny.

  A teraz garść cytatów z przedwojennej prasy, dających wyobrażenie o chanajkowskiej rzeczywistości. „Na Chanajkach zamieszkuje proletariat i biedota oraz niziny społeczne i męty miejskie. Czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas, wyczekujących od dawna pracy i zmiany na lepsze. Chanajki nienawidzą bogatych i sytych. Nienawidzą burżujów, fabrykantów, kupców, kamieniczników, urzędników państwowych i policji. Brudne domki i odrapane kamienice - nędza Chanajek jest ponura i straszna”. 

  Swoje zdanie o wyglądzie Chanajek wyraził także w 1938 r. architekt białostocki Ignacy Tłoczek: „Własnym oczom nie uwierzy Europejczyk, przeskakując kolorowe ścieki w przepaścistych rynsztokach, przez które przerzucono mostki w dbałości o dobro mieszkańców, omijając w pośpiechu koszmarne obrazy pokrzywionych domów, bud i ruder, którym za komin służyła rura blaszana, płotów o wysokości do 4 m, kramików, których towar po inwentarze zmieściłby się w ręcznym koszyku, działek zabudowanych tak ciasno, że za podwórze służy ulica. Cała ta „urbanistyka” nabiera specjalnego kolorytu, gdy pod wieczór wyległe na ulice mrowie ludzi obsiądzie progi domów i rynsztoki, tamując wąskie przejścia między rynsztokiem a budynkiem zwane chodnikami. Obrazy tak ponure swoją obcością, tak potworną nędzą, tak sromotnym zaniedbaniem”.

  Przedwojenne Chanajki znane były jednak przede wszystkim z dokonań tamtejszych złodziei, oszustów i sutenerów. Była to owa sławetna ferajna, rządząca się swoimi prawami i niedająca wytchnąć białostoczanom. Dziennikarze zawsze mieli co pisać. 


Włodzimierz Jarmolik

Święta i po świętach

    Miasto poddawało się świątecznej magii. Zauważono jednak, że mimo iż ruch w sklepach był spory, to "każdy liczył się z groszem, kupując najtańsze gatunki". Nie mogli za to uskarżać się na brak kupujących sprzedawcy ryb. Co bardziej przedsiębiorczy sprzedawcy zawiązywali spółdzielnie. 

  Jedną z nich, ze względu na jej nazwę, śmiało możemy uznać za prekursorkę tak dziś popularnych lokalnych smaków. Nazywała się Narew. Jej sklep, w którym zawsze była świeża ryba, znajdował się na Rybnym Rynku. Nieopodal, bo na Legionowej była kolejna kooperatywa obdarzona nie budzącą wątpliwości nazwą Ryba. Łowienie klienta szło znakomicie też Zelmanowi Grodzieńskiemu. Do jego sklepu, na rynku w kamienicy Frejdkiesów pod 25, drzwi się nie zamykały. Nie gorzej w te przedświąteczne dni wiodło się Hirszowi Szczupakowi. 

  Już sam szyld na jego sklepie: "Szczupak - Ryby" był fascynujący. A sklep był przy samym Rynku Siennym, na Suchej. Pomimo skromniejszego portfela zaopatrywano się i w trunki. Popularnością cieszyły się miody pitne. Bezkonkurencyjny w ich sprzedaży był Gerszon Poźniak, właściciel firmy Naturel przy Rynku Kościuszki.

  A święta bez śledzia? Niemożliwe! Tradycja białostocka powiada, że najwięcej śledziowych sklepów było w ratuszu, a to nieprawda. Owszem były w nim dwa sklepiki, jeden Cwasa drugi Gwirca. Prawdziwe zagłębie śledziowe było na Kupieckiej (Malmeda). Ale przed świętami to i na rynku można było kupić solonego śledzika prosto z beczki.

  Święta to prezenty pod choinką. Zawsze z nimi sprawa była niełatwa. Mógł o tym coś powiedzieć właściciel eleganckiego sklepu Bon Ton, Michel Kadłubowski. Przed świętami, właśnie do Bon Tonu na Lipową pod 1 wpadł znany w mieście redaktor Antoni Faranowski. 

  Był naczelnym i wydawcą "Echa Białostockiego". Redakcja mieściła się na Kupieckiej (Malmeda) też pod 1. Faranowski kupił pośpiesznie damski sweter za 18 zł. Umówił się, że gdyby sweter nie spodobał się osobie, dla której był przeznaczony, to będzie można go bez kłopotu zamienić na inny. I tak się faktycznie stało. 

  Tuż po świętach zjawiła się w Bon Tonie pani Faranowska, która powołując się na mężowskie ustalenia zechciała zamienić sweterek na lepszy. Jako, że upatrzony przez nią kosztował 25 zł, to Kadłubowski grzecznie poprosił o dopłatę. To wyprowadziło Faranowską z równowagi. "Ach tak? To my tę sprawę inaczej załatwimy!", krzyknęła. Następnego dnia w "Echu" ukazał się kąśliwy artykuł, w którym Bon Ton nazwano Bon Kant. Opisano, jak to nie znającemu się na rzeczy mężczyźnie "wtryniono towar zleżały, stary, nadający się tylko do wyrzucenia". A Kadłubowski zażądał za wymianę sweterka 25 procent poprzedniej kwoty. Właściciel Bon Tonu, gdy to przeczytał, ogarnięty furią pobiegł do redakcji. Przecież o wierutne bzdury, krzyczał.   Skonsternowany Faranowski wysłuchał kupca, po czym zadzwonił do żony. Okazało się, że redaktorowa owszem biegle rozróżnia falbanki od żabocików, niekoniecznie zaś widzi różnicę pomiędzy 25 procentami lub złotymi. Ot i całe nieporozumienie. Panowie szybko więc zawarli kolejny układ. Następnego więc dnia, na łamach "Echa" ukazały się przeprosiny skierowane do Kadłubowskiego. W ten sposób święte zasady bon tonu zostały uratowane.


Andrzej Lechowski 

Translate