Postaw mi kawę na buycoffee.to

Górka przy św. Rocha: Narty i sanki w centrum

    Zbigniew Mazurkiewicz przysłał wspomnienia z dzieciństwa, które spędzał w rejonie ul. św. Rocha i obecnego placu Niepodległości. 

  Już w pierwszej połowie grudnia czekało się na śnieg. Kiedy warstwa puchu miała kilkanaście centymetrów pojawiali się na wzgórzu (górce) św. Rocha narciarze. Niezbyt liczni, jako że narty kosztowały sporo, ich posiadacze uważali się za elitę. 

  To oni przecierali trasy dla późniejszych amatorów białego szaleństwa. Miałem krótkie jesionowe narty zrobione przez stolarza, otrzymane w spadku po stryjecznym bracie i też otwierałem sezon. Narty były przypinane skórzanymi paskami do butów i słabo trzymały nogę. "Kandahary" ze sprężynami to znacznie późniejszy wynalazek.

  Po ubiciu nartami torów zjazdowych na górce pojawiali się saneczkarze. Sanki posiadał prawie każdy i wielu po szkole czym prędzej biegło na górkę. Sprzęt to był różny, od klasycznych drewnianych (nie daj Boże dziecięce, z oparciem), wykutych przez kowala z kątowników, czy pospawanych z rurek u ślusarza. Były nawet bawarskie z wielkimi rogami.

  Kiedy śnieg na stoku zaczynał przypominać lód, zaczynały się zjazdy na byle czym: kawałkach tektury, kaflach, tornistrach, cegłach (zjeżdżających w ten sposób przeganiano, bo "ceglarze" psuli lód). Byle szybko i w miarę bezpiecznie. 

  Zjeżdżano też na butach, ale to wymagało umiejętności akrobatycznych. Przy dużej liczbie zjeżdżających, krzyżujących się torach oraz oblodzeniu, kolizje były nieuniknione, a w ich następstwie krzyki i nawet bójki. Gorzej, gdy zjeżdżając na brzuchu trafiało się w któreś z licznie rosnących drzew. Ale poważnych wypadków nie było zbyt wiele (św. Roch czuwał!), za to połamanych sanek sporo.

  Łyżwy też były od sasa i od lasa: holenderki z zakręconymi wysoko przodami, figurówki z zakręconym przodem i ostrymi ząbkami, turfy z przodem spiczastym. Mocowano je do butów na dwa sposoby. Pierwszy po białostocku zwał się na płastynki (na Mazowszu mówiono - na cycki), czyli do obcasa z przykręconą lub przybitą blaszką i dziurą w środku (przednie szczęki przykręcano kluczem). Mocno, wygodnie. 

  Drugi sposób był bardziej elegancki, szczęki (obejmy) dokręcano z przodu i z tyłu do podeszwy i obcasa. Dziewczynom to wystarczało, chłopakom czasem puszczał obcas i leciało się na maskę mimo, że dodatkowo przywiązano łyżwy do buta paskami. Zjazd z całej górki wymagał mistrzostwa, prędkości były wielkie, przeszkadzających dużo, tor daleki od ideału. 

   A jechało się hen, aż do schronu (bunkra) przy ul. Dąbrowskiego, przypominającego słup ogłoszeniowy. W ogóle otoczenie wyglądało inaczej, nie było budynków na górze, za to u podnóża górki stał odsunięty od ulicy dom z zabudowaniami gospodarczymi (stajnia i stodoła), a przed nim czyhały na "alpejczyków" resztki fundamentów porośniętych chwastami i krzakami.

   Można było próbować zjazdów narciarskich również ze wzgórza św. Marii Magdaleny, szukając ścieżek do zjazdu między nagrobkami nieużywanego cmentarza prawosławnego. Zazwyczaj radość trwała krótko (i słusznie), bo do akcji wkraczał mieszkaniec pobliskiego domu. Na łyżwach jeżdżono ponadto na zamarzniętym bagienku przy ulicy św. Rocha , albo na małym stawku (stawiku), zasypanym później pod boisko gimnazjum przy ul. Stołecznej.

  Na wiosnę, kiedy lody już puszczały, popularne były tam "rejsy" na krze. Stawiało się na krę dwie cegiełki i odpychając kijem można było przepłynąć z jednego brzegu na drugi. Oczywiście, że zdarzały się lodowate kąpiele. Latem w soboty i niedziele organizowano tu tańce na tzw. płaszczadce (podeście). Grała orkiestra, kobiety wchodziły bez opłat, podpitych i awanturujących się wrzucano do stawu dla otrzeźwienia. Od czasu do czasu przyjeżdżało wesołe miasteczko z karuzelą napędzaną mięśniami osiłków, którzy po wyrobieniu normy mogli zażyć bezpłatnej przejażdżki.

  Śniegu z ulic w zasadzie nie usuwano. Chodniki musieli czyścić dozorcy napominani przez obywateli milicjantów. Tak po prawdzie, to dozorcy mieli wpisany obowiązek odśnieżania i połowy jezdni, ale w praktyce nawet Lipowa pokrywała się ubitym śniegiem. Na to tylko czekali łyżwiarze, by za sankami zrobić okazyjny kurs na Sienny Rynek. 

  Gospodarzom takie czepianie się zbytnio nie przeszkadzało, natomiast dorożkarze chwytali za bat i można było oberwać. Chyba, że korzystano z długiego haka z drutu i wtedy bat okazywał się za krótki. Najbardziej ryzykujący doczepiali się do nielicznych ciężarówek i czuli "ten pęd". Było to o tyle niebezpieczne, że po wytarciu się części śniegu można było trafić na czysty bruk, zrobić efektowną wywrotkę i wpaść pod nadjeżdżający samochód. Odnotowano niestety kilka śmiertelnych wypadków.

  Do szkoły chodziłem na Lipową "pod cycki" (kariatydy), czyli do piętnastki. Kierownikiem był pan Płoński, który uczył w wyższych klasach matematyki. Pierwsze klasy prowadziła nieco już starsza pani, zwana "Ciucią". Różnie tłumaczono sobie to osobliwe określenie, chyba jednak zawiniła niezbyt dobrze dopasowana proteza, bo jej użytkowniczka niekiedy popluwała na przepytywanego delikwenta.

  Wybitnym uczniem Zbigniew nie był, chociaż z literatury uchodził za otrzaskanego. Można powiedzieć, że połykał książki z domowej kilkutysięcznej biblioteczki, a także z wypożyczalni Caritasu mieszczącej się na dole budynku plebanii św. Rocha. Oczytanie skutkowało występami na akademiach szkolnych, ale tylko do czasu. 

  W klasie piątej wychowawstwo objęła pani delegowana ze Związku Młodzieży Polskiej. W trosce o właściwe, czyli socjalistyczne wychowanie, chciała wszystkich uczniów zapisać do ZMP. Zamiar towarzyszka wychowawczyni spełniła z jednym wyjątkiem, odmówił autor tych wspomnień, solidaryzując się z rodzicami, którzy niewiele lat wcześniej wrócili z gułagów sowieckich. 

  Od tej pory otrzymywał permanentnie dwóje z przedmiotów uczonych przez aktywistkę, z nauki o konstytucji i z języka polskiego, musiał nawet powtarzać klasę piątą. Na podwórzu szkolnym grało się piłką (rzucaną) w "dwa ognie", także w ramach lekcji z gimnastyki (namiastka sali gimnastycznej znajdowała przy szkole nr 18 przy ul. św. Rocha; tu obecnie skrzyżowanie). 

  Na przerwach zaś grało się w cymbergaja, najlepiej na stolikach nauczycielskich, bo blaty ławek były skośne i miały otwór na kałamarz. Młodszym wypada wyjaśnić, że była to gra typu piłkarskiego dla dwóch zawodników, a kiwało się przeciwnika i strzelało gole, uderzając grzebykiem, kawałkiem linijki etc. w monetę, czyli w swego gracza.

  Tradycyjnie też grano w ściankę, czyli w szponki. Każdy szanujący się chłopiec nosił w kieszeni nawet kilkanaście monet różnego pochodzenia: polskich przedwojennych, carskich miedzianych, sowieckich mosiężnych, pruskich żelaznych fenigów itp. Należało odbić monetę od ściany tak, by spadła jak najbliżej leżącej już na ziemi. Jeśli zawodnik sięgnął rozsuniętymi palcami dłoni (stąd szponki) od swojej do cudzej monet, to ta druga przechodziła na jego własność. W przypadkach wątpliwych zagrożony utratą monety miał prawo wydmuchać ją spod palca przeciwnika.

  Grało się też w noża, opierając ostrze scyzoryka o kolejne części ciała, zaczynając od palca, a kończąc na czole. Dziewczyny grały w klasy, albo puszczały w ruch skakanki. Po szkole grało się w policjantów i złodziei z okrzykiem "bakaman" (co to znaczyło?). Do chowania służyły słupki cegieł z rozbiórki zburzonych kamienic, wykorzystywane do budowy osiedla ZOR przy Lipowej, między Częstochowską a Nowym Światem. 

  Siarka z zapałek nadała się znakomicie do strzelania z rurek i kluczy, a nabojami mogły być wyszukiwane w gruzach kołki plastykowe. Z fasonem czyniono huk z użyciem korkowców kupowanych (czasami rodzice miewali chwile słabości) podczas odpustu na św. Rocha. Zbigniew jeździł też na rowerze, niestety krótko, bo z zamkniętego na słowo honoru chlewka ukradziono koła. Skończyły się te wszystkie zabawy wieku chłopięcego, kiedy przyszło wydorośleć i podjąć edukację w Męskim Liceum Ogólnokształcącym.


Adam Czesław Dobroński 

Niemiecka wieża obserwacyjna na wieży kościoła św. Rocha

    Jeszcze kilka lat temu mogłam wskazać, gdzie była ulica Alta. Rosła tam wierzba, którą mama posadziła z gałązki zerwanej na ołtarzyku w Boże Ciało. Po tej wierzbie poznawałam miejsce po naszym podwórzu. Ale teraz już nie wiem, za bardzo tam się wszystko zmieniło - mówi Zofia Kownacka-Bobrow.

  Wojna przerwała nasze szczęśliwe dzieciństwo. 1 września 1939 roku już nie poszliśmy do szkoły, skończyły się beztroskie zabawy i wędrówki po mieście. Po 17 września, kiedy weszli Sowieci, nauka była, ale już zupełnie inna, na wzór dziesięciolatki z rosyjskim programem.

  Na wiosnę w 1940 roku miałam przystępować do I komunii. Dla dzieci i rodziców to zawsze jest wielkie przeżycie i czekają na tę uroczystość. Ale wszystko się zmieniło. Oczywiście żadnej religii nie było. Przychodziły dziewczynki z gimnazjum i po cichu uczyły nas katechizmu. Mama gdzieś zdobyła materiał i uszyła mi białą sukienkę. Tylko butów białych nie dostała, poszłam w czerwonych pantofelkach. Trochę to dziwnie wyglądało. W kościele też nie było jakiejś specjalnej uroczystości, kryliśmy się po kątach.

  Za okupacji niemieckiej w ogóle się nie uczyliśmy. W szkole przy Wiatrakowej Niemcy urządzili siedzibę gestapo. A na wieży kościoła św. Rocha znajdowała się niemiecka wieża obserwacyjna. Strach, bieda. Mama pracowała w fabryce na Jurowieckiej. Z okien widać było getto. Przychodziła z fabryki zmęczona i bardzo przybita. Opowiadała o ciężkim życiu Żydów, a szczególnie o strasznych chwilach, kiedy wybuchło powstanie w getcie.

  Nasza ulica Alta nie została specjalnie zniszczona. Nie trafiła tam żadna bomba. Ale śródmieście to była jedna wielka ruina. Ulice Lipowa, Kościuszki zasypane gruzami. Któregoś dnia, pamiętam ktoś krzyknął, że pali się kościół św. Rocha. Łunę ognia było widać z daleka. Pobiegliśmy oczywiście zobaczyć, nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, potem rodzice nas złajali. To palił się szpital przy Krakowskiej. Kościół ocalał.

  No i pamiętam też doskonale moment zakończenia wojny. Był maj, umówiłyśmy się z koleżankami na łące, zbierałyśmy kaczeńce, piękne rosły przy Wierzbowej. Naraz rozległa się strzelanina. W strachu rzuciłyśmy się uciekać do domu. Bo jedna myśl, że znowu front. A tu się okazało, strzelano na wiwat, pokonano wreszcie Niemców, koniec okupacji.

  Zaraz po wyzwoleniu Białegostoku poszliśmy do szkoły. Krzesła, taborety przynieśliśmy do klas sami, z domów. Takie były początki nauki. Ale wszyscy szli z ochotą, tęskniliśmy za szkołą. 

  Mieliśmy ogromne zaległości, część uczyło się na tajnych kompletach. Ja nie chodziłam, więc moim marzeniem było, żeby znowu usiąść w szkolnej ławce. Uczniowie byli w różnym wieku, na różnym poziomie. Zrobiono więc egzamin, aby przydzielić do poszczególnych klas. I ja, nie zapomnę tego nigdy, napisałam warzywa przez ż, a ogród przez u zwykłe. 

  Za to uczyłam się potem bardzo gorliwie i sama zostałam nauczycielką nauczania początkowego. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli. Moja ukochana wychowawczyni pani Borowcowa, pani Alfreda Romanowska, która potem przeszła do Liceum Pedagogicznego - do dziś widzę ich szlachetne twarze.

  Chodzili z nami wysokie chłopaki, przerośnięte, ale wszyscy z wielkim szacunkiem odnosili się do nauczycieli. Żeby który coś odburknął czy nie posłuchał, było nie do pomyślenia. Jak pani zwracała uwagę, to z pokorą głowa w dół spuszczona i żadnego słowa przeciw. Ja też tak zostałam wychowana. Rodzice powtarzali: jeżeli nauczycielka ma do ciebie zastrzeżenie, to jest to twoja wina.

  Bieda była, wszystkiego brakowało. Mój pierwszy zeszyt składał się z kartonu. Tata pociął pudełko na kawałki, wywiercił w tych grubych kartkach dziurki, przewiązał sznurkiem i w takim zeszycie pisałam. Książek brakowało przez dłuższy czas. Jeszcze i później, jak poszłam do Liceum Pedagogicznego, to uczyliśmy się do większości przedmiotów z notatek. Nauczyciele dyktowali, a my zapisywaliśmy. Albo chodziliśmy do biblioteki i na miejscu w czytelni korzystaliśmy z książek.

  Lata 1949/1951, kiedy uczyłam się w Liceum Pedagogicznym to był paskudny czas stalinowskich represji. Ale mieliśmy dobrych kochanych nauczycieli, którzy wyciągali nas z różnych opresji.   Liceum mieściło się przy ul. Mickiewicza, w budynku obecnego wydziału prawa, przed wojną było tam gimnazjum im. księżnej Jabłonowskiej.

  Pamiętam, spędzono nas do auli. Odbywała się masówka, działacze ZMP za stołem i zaczęło się wyczytywanie nazwisk tych, co się narazili władzy i ustrojowi. Podpaść można było za wszystko, wystarczyło zażartować nieodpowiednio. Jedna z dziewczyn powiedziała nieopatrznie, że jak była z klasą na wykopkach na czynie społecznym, to widziała, że do kombajnu wsypywano piach. Sabotaż! Za coś takiego groziło wyrzucenie ze szkoły.

  Do ZMP należeli wszyscy z naszej klasy. Ja też się zapisałam, nie sposób było się wyłamywać, to było źle widziane, od razu takiego ucznia traktowano jak czarną owcę. Na zebraniu zapytałam zadziornie: "A kiedy wreszcie dostaniemy legitymacje?, może się na coś przydadzą, przynajmniej będziemy mogli do kina chodzić na zniżkowe bilety". Afera wybuchła z tego straszna. Jak śmiałam tak powiedzieć? Zetempowcy się oburzyli, gotowi byli urządzać nade mną sąd za niewłaściwą postawę polityczną. Dyrektor Mer się za mną wstawił. Szlachetny człowiek, świetny pedagog. Krzyczał nieraz: "Ja też inaczej myślę, jak i wy, ale trzymajcie te języki za zębami, jak chcecie skończyć szkołę". 

  Ileż razy nadstawiał głowę za nasze młodzieńcze wybryki. Albo cudowny matematyk - profesor Batorski, który doprowadził nas do matury. Na ustnym egzaminie zdarzało się, że potrafił złapać rękę biednego abiturienta przy tablicy i sam raz dwa wzór wyprowadził.

  Na staż nauczycielski wysłano mnie do Czyżewa. Po roku wróciłam do Białegostoku i podjęłam pracę w SP 5 przy Pałacowej (teraz jest tu NFZ). Kierownikiem był pan Wincenty Pawłowski, wspaniały człowiek, wspaniali nauczyciele. To tam dopiero uczyłam się zawodu. Pani Milewska, pani Budzisz, polonistka Lechowa. To była przedwojenna klasa we wszystkim. W zachowaniu, postawie, ubiorze, geście. Potem kilka lat uczyłam w SP 18 i ponad 20 lat w 29 - mojej ukochanej szkole, a ostatni rok przed emeryturą w SP 11.

  A kiedy zniknęła ulica Alta? W 1951 roku, jak wychodziłam za mąż, to jeszcze tam mieszkałam. Gdzieś w latach 1954-1955, gdy ruszyła budowa osiedla na Antoniuku. Rodzice i ciocia dostali mieszkanie przy ulicy Broniewskiego. Ulica Alta poszła pod bloki, nie zostało po niej śladu. Żałowałam potem, że nie sprawdziłam strychu. Myślę, że tam na każdym strychu znajdowały się ciekawe rzeczy.

  Wszystkie domy wyburzono. Ludzie najpierw się cieszyli, myśleli, że bloki to będzie raj. Moi rodzice też byli zadowoleni, bo wygodnie, ciepło, nie trzeba węgla nosić, łazienka. Ale tęsknili bardzo za swoją ulicą. Za tym klimatem, atmosferą, pogaduszkami na ławeczkach przed domem. 

  Ojciec póki dał rady, to szedł przynajmniej dwa razy w tygodniu na Rynek Kościuszki. Tam z kolegami zbierali się pograć w karty, porozmawiać. Zachodziłam do mamy, pytałam, gdzie tata. "A, na tołkuczkę poszedł" - odpowiadała. Tak mówiono z żydowskiego na te spotkania,

Jeszcze kilka lat temu mogłam wskazać, gdzie znajdowała się nasza posesja. Mama kiedyś wstawiła do wody gałązkę wierzby zabraną z ołtarzyków na Boże Ciało, taki był zwyczaj. I z tej gałązki wyrosło drzewko na podwórzu. Ale teraz to już nie wiem, za bardzo się tam zmieniło.


Alicja Zielińska

Kochali zupę migdałową i choinki po sufit. Jak świętowano w II RP ?

   Święta, które obchodzili nasi przodkowie niecałe 100 lat temu, przebiegały nieco inaczej (chociaż do tej pory zachowały się pewne elementy). Jak więc wyglądał okres bożonarodzeniowy w 20-leciu międzywojennym? Przyjrzyjmy się czasom naszych pradziadków i prababć. 

  Polacy w 20-leciu międzywojennym mieli wiele powodów do radości (w końcu mogli żyć w odzyskanej ojczyźnie), ale i sporo powodów do zmartwień. Niemal od początku swojego istnienia II RP walczyła z problemami ekonomicznymi (a do początku lat 20. jeszcze z epidemią hiszpanki). 

  Później zaś wielki kryzys nie oszczędził jej mieszkańców. Mimo to zawsze czasem skromniej, a czasem wystawniej, obchodzono wówczas święta Bożego Narodzenia. W końcu dzień narodzin Jezusa to dla chrześcijan (a więc większości wyznaniowej w II RP) jeden z najważniejszych dni w roku. Jak więc nasi przodkowie przygotowywali się do tych dni? Co znalazło się na wigilijnych stołach naszych prababć i co w tym czasie robili panowie pradziadkowie?

  Na początek przyjrzyjmy się choince (najczęściej świerk, znacznie rzadziej jodła). W końcu świąteczne drzewko to obecnie nieodłączny element świąt. W 20-leciu międzywojennym nie było to takie oczywiste. W niektórych regionach Polski choinki były dosyć powszechne (przede wszystkim w zachodniej i centralnej części). Z kolei na południe kraju przywędrowały dopiero po II wojnie światowej. Tam częściej można było zobaczyć podłaźniczkę, czyli czubek jodły, świerku lub sosnową gałąź wieszaną pod sufitem. Ewentualnie drzewko zastępowano odświętnie ubranym wieńcem iglastym, w którym na środku znajdowała się miska z makiem.

  Na choinkach wieszano również jabłka, orzechy i słodycze, a także świeczki (które nie były jednak dobrym pomysłem ze względu na ryzyko pożarów) oraz tzw. anielskie włosy. Większość ozdób była jednak wykonywana własnoręcznie przez domowników. Ich przygotowanie wiązało się nie tylko z tradycją i dobrą zabawą, ale było podyktowane względami ekonomicznymi. W końcu nie każdego było stać na kosztowne dekoracje.

  W 20-leciu międzywojennym uważano, że "kuchnia" to domena kobiet. Panowie tuż przed świętami raczyli się swoim towarzystwem spotkaniach świątecznych nazywanych "śledzikami". Nie brakowało na nich tradycyjnych świątecznych dań, a także alkoholu. Czasem były to jednorazowe wieczory. Zdarzało się jednak, że mężczyźni spędzali na "śledziku" kilka dni, aby "nie przeszkadzać gospodyniom domowym", krzątającym się w kuchni kobietom. Musiały przygotować potrawy nie tylko na wigilijną wieczerzę, ale i resztę świąt. Pamiętajmy, że wówczas nie było gotowych produktów. Wszystko (i to dosłownie) trzeba było zrobić własnoręcznie. W samo Boże Narodzenie bowiem nie można było nic robić w kuchni — nawet pokroić bochenka chleba.

  Obecnie przyjęło się, że tradycyjną rybą na świątecznych stole jest karp. W 20-leciu międzywojennym faktycznie pojawiała się w kuchni, ale była kojarzona z kuchnią żydowską. Polskie gospodynie domowe preferowały przede wszystkim potrawy sandacza i szczupaka. A karp, jeżeli w ogóle się pojawiał to w formie tzw. karpia po polsku, czyli rybę w słodkim sosie z dodatkiem piernika, piwa, rodzynek i miodu.

  Jak pisała Aleksandra Zaprutko-Janicka, w książce "365 obiadów. Praktyczna książka kucharska" Maria Gruszecka już w 1930 r. wymieniła karpia wśród wigilijnych przysmaków. Oprócz niego na kolację proponowała m.in. barszcz z uszkami, zupę migdałową, paszteciki z ryby, jarmuż z kasztanami, groszek zielony z grzankami, pieczonego szczupaka, sandacza z jajkami, kluski ze śliwkami, kruche pierożki, leguminę makową, a także budyń z szodonem.

  Po wigilijnej wieczerzy (oczywiście z obowiązkowym dzieleniem się opłatkiem) w gronie rodziny cała familia udawała się do kościoła na pasterkę. A po powrocie wszyscy raczyli się ciepłą zupą i wspólnym kolędowaniem.

  A co na pozostałe dni? W Boże Narodzenie i w św. Szczepana delektowano się już mięsem, w tym flakami z pulpecikami oraz klasycznym rosołem z makaronem i barszczem z kołdunami.

  Warto też wspomnieć o służbie, która w bogatych domach w miastach zostawała na święta w posiadłościach, w których pracowała na co dzień. Służące również ciężko pracowały przy domowych porządkach i świątecznym gotowaniu. Ich pracodawcy z reguły wręczali im dodatkowe gratyfikacje finansowe i prezenty.

  Boże Narodzenie było czasem poświęconym rodzinie. To z krewnymi wspólnie kolędowano i jedzono najpierw świąteczne śniadanie, a potem obiad. Był to bardzo uroczysty czas. W drugi dzień świąt zaś atmosfera stawała się nieco luźniejsza.

  26 grudnia, czyli w dzień św. Szczepana również udawano się na mszę, podczas której wierni obrzucali się symbolicznie poświęconym wcześniej owsem. Później zaś czas im mijał na kolędowaniu w gronie rodziny i przyjaciół. W drugi dzień świąt częściej wychodzono w odwiedziny. Była to więc wyjątkowa okazja do spotkań.


Translate