Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kalendarz złodziejski, czyli kto, gdzie i kiedy!

    Choć u nich, tak jak i u porządnych obywateli miasta, rok składał się z dni, tygodni i miesięcy, to jednak wykorzystywali oni do swoich niecnych celów zazwyczaj określone pory i terminy. Wszystko zależało od tego jaką uprawiali specjalność.

  Najbardziej wszechstronni byli doliniarze. Mogli wykonywać swoją robotę o każdej porze dnia. Byle tylko znaleźć się w tłoku i blisko upatrzonej ofiary. Dla kradzieży kieszonkowych sprzyjał cotygodniowy, czwartkowy targ na Rynku Siennym. 

  Doliniarzy interesował też dzienny rozkład autobusów i pociągów. Zwłaszcza roztargnieni przyjezdni. Na kursujące codziennie z dworca do śródmieścia dorożki, czyhali potokarze, złodzieje kradnący bagaże z jadących pojazdów. Szczególnie wiele zamachów na wystające z dorożki pakunki miało miejsce na ul. Dąbrowskiego, przed wjazdem w Lipową.

  Na Rybnym i Siennym Rynku, w dni targowe, chętnie operowali białostoccy farmazoni, oszuści wciskający mało roztargnionym włościanom tombakowe obrączki i nic niewarte świecidełka, jako okazyjne, jeszcze carskie precjoza. Z kolei dla szopenfeldziarzy, trudniących się kradzieżami w sklepach futrzarskich i tekstylnych, najlepsza pora następowała zaraz po otwarciu i tuż przed zamknięciem upatrzonego obiektu. 

  Ci unikali tłoku. Gdy jeden złodziej bajerował sprzedawcę, drugi chował pod obszernym płaszczem upatrzoną lisią skórkę czy kupon jedwabiu. Ileż strat ponieśli przez szopenfeldziarzy kupcy manufakturowi przy centralnych ulicach.

  Kiedy nadchodziła sobota uaktywniali się oszuści karciani. Działali oni rzecz jasna i w inne dni (targ), ale pod koniec tygodnia robotnicy białostoccy otrzymywali wypłatę. Ci, zwłaszcza młodsi, szli najpierw do knajpki, a potem zbliżali się do stolików, gdzie grano w czerwone-czarne, kostki czy oczko. Krupierzy rezydowali zwykle w bramach i na podwórkach przy Młynowej, Mazowieckiej i Suraskiej.

  Sobota i niedziela to był też najlepszy termin na skok dla szczególnie wybrednych kasiarzy i włamywaczy. Pora oczywiście nocna. Do wybicia dziury w ścianie czy suficie sklepu jubilerskiego, bądź kantoru z fabrycznym sejfem, potrzeba było dużo więcej czasu, niż przy momentalnej operacji kieszonkowej. Pod koniec tygodnia działalność zamierała. Zwłaszcza w firmach żydowskich. Wiadomo - szabas.

  W nocy z 22 na 23 września 1924 r. miał miejsce w Białymstoku pierwszy występ rozpruwaczy kas ogniotrwałych. Cel - Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe przy ul. Kilińskiego 23. Występ źle przygotowany i nieudolny. Do tak poważnej roboty nie zabierano się w poniedziałek.

  Miesiące letnie to czas kanikuły i wakacji. Wówczas do ataku na mieszkania zamożnych, wczasujących się białostoczan ruszali chętnie specjaliści od wytrychów. Osobliwie tzw. lipkarze. Im wystarczył lekko uchylony lufcik, ażeby dostać się do środka. 

  Łup był zawsze pokaźny. Przez kilkanaście lat, oczywiście z przerwami na odsiadki, królował w tym fachu na bruku białostockim Janek Piłasiewicz. Na początku 1938 r. Sąd Okręgowy skazał go na 7,5 roku więzienia. Najwyższy, możliwy wyrok dla złodzieja.

  Z kolei w miesiące zimowe uaktywniali się szpryngowce i szczury kolejowe. Pierwsi, pod różnymi pretekstami dostawali się do przedpokoi mieszkań i krążyli po korytarzach różnych urzędów, ażeby ściągnąć jakąś garderobę. Ci drudzy uszczuplali przydworcowe składy i wagony towarowe o tysiące kilogramów węgla. Nie gardzili też oczywiście inną zdobyczą.

  Nie należy zapominać również o miejscowych pajęczarzach, czyli złodziejach bielizny i pościeli ze strychów. Obok kradzieży kur, był to w przedwojennym Białymstoku najczęstszy proceder. 

  Trwał on przez cały rok, ale nasilał się zwłaszcza przed świętami wielkanocnymi, dowolnego obrządku, kiedy następowało zazwyczaj wielkie pranie. I tak to właśnie wyglądał kalendarzowy rok białostockich złodziei.


Włodzimierz Jarmolik

Władek Szejda nie przepadał za kratkami

    O Władku Szejdzie, fartownym złodzieju, który okradł kino Świat, można powiedzieć jedno, nie przepadał za kratkami. Nawet za drobne sprawki. Kiedy w styczniu 1935 r. trafił na 10 dni do aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej, długo nie wytrzymał. Niemal natychmiast dał drapaka, co wcale nie było takie trudne. Po kilku dniach zgłosił się jednak sam na policyjny komisariat. Tłumaczył, że musiał wyjść po ciepłą odzież, bo w celi było sakramencko zimno.

  Również w więzieniu przy Szosie Baranowickiej, zwanym powszechnie szarym domem, gdzie musiał odsiadywać swój 5-letni wyrok, Szejda nie znalazł odpowiedniego komfortu. A zatem po kilku dniach wziął i ... uciekł. Łatwo i pomysłowo. 

  Był to pierwszy taki przypadek od wielu lat. Najpierw ze względu na swoje umiejętności poprosił o pracę w więziennym warsztacie. Znalazł dla siebie dobry schowek, a kiedy wszyscy wyszli, korzystając z pozostawionych narządzi ślusarskich fachowo wykonał kilka wytrychów. Wystarczyły one do otworzenia wszystkich drzwi. Ze znalezionych tamże sznurków skręcił mocną linę i miał już przepustkę do pokonania więziennego muru. Wszyscy byli zaskoczeni. Poważnie zastanawiano się nad pomocą któregoś z dozorców.

  17 września 1936 r., a więc w trzy tygodnie po udanej ucieczce, Władek Szejda znowu wpadł. Próbował przekroczyć granicę polsko-litewską. I przekroczył, bo ujęli go dopiero Litwini. Odsiedział za to krótki wyrok w ich areszcie i został wydany żołnierzom polskiego KOP-u w Druskiennikach. Przez więzienie w Grodnie białostocki złodziej-kinoman powrócił do rodzinnego miasta. Tu czekała na niego zaległa odsiadka plus trzy lata za ucieczkę.

  Ponieważ białostocka tiurma okazała się dla Władysława Szejdy mało bezpieczna, umieszczono go tym razem w łomżyńskim więzieniu karno-śledczym przy Al. Legionów, czyli popularnym już w czasach carskich Czerwoniaku (kolor cegły). Tutaj miał być całkowicie pozbawiony swoich wolnościowych pokus. Czy aby na pewno skutecznie?

  W celi, którą zajmował, sąsiednią pryczę okupował niejaki Antoni Niedźwiedzki, także były uciekinier, tyle że z więzienia w Białej Podlaskiej. On również miał przed sobą perspektywę 6 lat za kratkami. Co wynikło z tego sąsiedztwa, łatwo chyba odgadnąć. 

  Przez kilka miesięcy, ostrożnie obaj więźniowie osłabiali umocowanie krat w oknie. Równocześnie z nici kradzionych systematycznie w warsztacie tkackim kręcili długi na 10 metrów sznur. Kiedy przygotowania do ucieczki zostały ukończone, czekali już tylko na odpowiedni moment. Wkrótce taki nastąpił. 

  W nocy z 15 na 16 lipca 1938 r. nad Łomżą rozszalała się huraganowa burza. Wspólnicy spod celi postanowili to wykorzystać. Boso i tylko w bieliźnie, uzbrojeni w nóż, spuścili się z drugiego piętra na dziedziniec, Nie napotkawszy żadnego strażnika uciekinierzy ukradli jeszcze z budki wartowniczej dwa płaszcze i, znów za pomocą liny z kotwiczką, wydostali się przez mur na drugą stronę więzienia. Dozorcy dowiedzieli się o ucieczce dopiero nad ranem. Zawiadomił ich o tym trzeci współwięzień z celi Szejdy i Niedźwiedzkiego, jemu nie opłacało się uciekać. Miał do odsiedzenia raptem wszystkiego trzy tygodnie.

  Co to się działo! Kilku strażników pociągnięto do odpowiedzialności za nieprzestrzeganie regulaminu służby. Zorganizowano też natychmiast pogoń za zbiegami. Jak świadczyły odkryte ślady i opowieści okolicznej ludności, zbiegli więźniowie ukryli się w Czerwonym Borze. Potem pojawiły się informacje z okolic Białegostoku. 

  Rzeczywiście, Władek Szejda postanowił szukać kryjówki w swoim rodzinnym mieście. Zabrał ze sobą rzecz jasna Niedźwiedzkiego. Początkowo melina była u rakarza na Marczuku. Złodzieja jednak ciągnęło do mamy, na Białostoczańską. Tutaj właśnie wytropiła ich policja. Dom otoczono kordonem. Przestępcy uciekli na strych. Pojawiła się straż pożarna ze swoimi drabinami. Po półgodzinnej gonitwie po dachach Szejda i Niedźwiedzki dali za wygraną. W kajdankach i pod eskortą znowu powitał Szejdę poczciwy stary dom.


Włodzimierz Jarmolik

Chłopaki z Wygody grabią nocną porą

   Dzielnica ta leżała w północno-wschodniej części miasta. Przez nią wiódł uczęszczany szlak z Białegostoku do Grodna. Kluczową była tutaj ulica Wasilkowska, od wiaduktu kolejowego po cmentarz prawosławny. Teren ów stanowił miejsce rozmaitych złodziejskich trików oprychów z Sadowej, Sandomierskiej, Odległej czy Krańcowej.

 Ruch był duży. Wiele spraw handlowych, urzędowych, a i prywatnych trzeba było załatwiać w Białymstoku. W powrocie do domu wskazany był pośpiech. Aż tu nagle, najczęściej na wysokości cmentarza prawosławnego - nieszczęście. Bandycka zasadzka. Poniższa historia wydarzyła się naprawdę. Dowodzi tego jej obszerny zapis w Dzienniku Białostockim.

  Grudniowy wieczór 1934 r. Około godz. 22.30 na posterunek w Wasilkowie zgłosił się niejaki Hersz Płucienko. Przedstawił się jako sklepikarz z Sokółki, mający swój niewielki interes przy ulicy Grodzieńskiej pod 150. Łamiącym się jeszcze głosem złożył zażalenie. 

  Oto dosłownie przed kwadransem , przy wyjeździe z Białegostoku, w pobliżu cmentarza, jego pojazd zatrzymało 4 osobników w paltach z odstawionymi kołnierzami i w kosmatych czapkach na głowach. Przeprowadzili dokładną rewizję fury i zabrali pakę z 16 kg mydła. Kiedy zaprotestował, otrzymał kilka tęgich ciosów w twarz i zwalił się z fury na dół. Teraz szuka ratunku u władzy.

  Dyżurny policjant nie zdążył jeszcze zakończyć protokołu ze zgłaszanego napadu, kiedy na posterunek wpadł 19-letni Aron Brodach, również z Sokółki. Jego też około godz. 22.30 zatrzymało w tym samym miejscu 3 podejrzanych typów (czwarty zapewne potargał zrabowane wcześniej mydło do kryjówki). 

  Ponieważ nie znaleźli na furze nic wartościowego, to dla porządku, zdzielili słabo oponującego woźnicę przez łeb i zniknęli. Pokrzywdzony Aron nie dokończył jeszcze swojej opowieści, kiedy przed obliczem posterunkowego stanął 21-letni lejba Epsztejn z Krynek. Jego także zatrzymali koło cmentarza jacyś ludzie. 

  Młodzieniec wiózł akurat worek z towarem obstalowanym w Białymstoku przez kupca Straszkowskiego z Krynek. Rabusie przecięli nożem worek, wyjęli z niego dużą paczkę. A kiedy Lejba zaczął bronić, nie swojej zresztą własności, znalazł się na ziemi i został silnie pobity i skopany.

  Zdawało się, że to już koniec nocnych wizyt na wasilkowskim posterunku policji. Ależ skąd! Tuż przed godziną 23 w drzwiach stanął 36-letni Władysław Barcewicz, gospodarz ze wsi Lipiny w gm. sokólskiej. Jego spotkał ten sam los co poprzedników. Zatrzymany w tym samym miejscu przez tych samych, jak należy domniemywać, osobników, stracił z wozu worek z mąką. Na odjezdnym został jeszcze potraktowany siarczystym policzkiem.

  W ciągu godziny, w tym samym miejscu, jedna szajka zdołała dokonać czterech identycznych napadów. Czy to był rekord? Trudno wyrokować. Opryszki z Wygody, mając do dyspozycji tak świetne schronienie, jak pobliski cmentarz, niemal co noc wyprawiali się na złodziejski połów i nigdy nie wracali do meliny z pustymi rękami.

  Zresztą na wozy i furmanki wygodzkie cwaniaki polowali i za dnia. Ten proceder miał nawet swoją nazwę - potokarstwo (potok - wóz). Dzienni potokarze "robiący" na rogatce wasilkowskiej rekrutowali się głównie z chłopaków z ul. Sandomierskiej, zwinnych i szybkich w nogach. Na swoim terenie królowali oni niepodzielnie i przepędzali innych chętnych do podobnych kradzieży, zwłaszcza tych z miasta.

  Bandy potokarzy oblegały jadące z dużą prędkością fury i ściągały z nich co popadnie. Ręce złodziejaszków mogły przylepić się do leżącego koło woźnicy kożucha, wystającego roweru czy zawieszonych nieopatrznie na boku wozu, butów. Byli jednak i tacy ryzykanci, którzy nie zważając na uderzenia batem, wyrywali z pojazdów paczki gwoździ, worki ze skórami, a nawet skrzynki z wódką.


Włodzimierz Jarmolik

Translate