Postaw mi kawę na buycoffee.to

Chłopaki z Wygody grabią nocną porą

   Dzielnica ta leżała w północno-wschodniej części miasta. Przez nią wiódł uczęszczany szlak z Białegostoku do Grodna. Kluczową była tutaj ulica Wasilkowska, od wiaduktu kolejowego po cmentarz prawosławny. Teren ów stanowił miejsce rozmaitych złodziejskich trików oprychów z Sadowej, Sandomierskiej, Odległej czy Krańcowej.

 Ruch był duży. Wiele spraw handlowych, urzędowych, a i prywatnych trzeba było załatwiać w Białymstoku. W powrocie do domu wskazany był pośpiech. Aż tu nagle, najczęściej na wysokości cmentarza prawosławnego - nieszczęście. Bandycka zasadzka. Poniższa historia wydarzyła się naprawdę. Dowodzi tego jej obszerny zapis w Dzienniku Białostockim.

  Grudniowy wieczór 1934 r. Około godz. 22.30 na posterunek w Wasilkowie zgłosił się niejaki Hersz Płucienko. Przedstawił się jako sklepikarz z Sokółki, mający swój niewielki interes przy ulicy Grodzieńskiej pod 150. Łamiącym się jeszcze głosem złożył zażalenie. 

  Oto dosłownie przed kwadransem , przy wyjeździe z Białegostoku, w pobliżu cmentarza, jego pojazd zatrzymało 4 osobników w paltach z odstawionymi kołnierzami i w kosmatych czapkach na głowach. Przeprowadzili dokładną rewizję fury i zabrali pakę z 16 kg mydła. Kiedy zaprotestował, otrzymał kilka tęgich ciosów w twarz i zwalił się z fury na dół. Teraz szuka ratunku u władzy.

  Dyżurny policjant nie zdążył jeszcze zakończyć protokołu ze zgłaszanego napadu, kiedy na posterunek wpadł 19-letni Aron Brodach, również z Sokółki. Jego też około godz. 22.30 zatrzymało w tym samym miejscu 3 podejrzanych typów (czwarty zapewne potargał zrabowane wcześniej mydło do kryjówki). 

  Ponieważ nie znaleźli na furze nic wartościowego, to dla porządku, zdzielili słabo oponującego woźnicę przez łeb i zniknęli. Pokrzywdzony Aron nie dokończył jeszcze swojej opowieści, kiedy przed obliczem posterunkowego stanął 21-letni lejba Epsztejn z Krynek. Jego także zatrzymali koło cmentarza jacyś ludzie. 

  Młodzieniec wiózł akurat worek z towarem obstalowanym w Białymstoku przez kupca Straszkowskiego z Krynek. Rabusie przecięli nożem worek, wyjęli z niego dużą paczkę. A kiedy Lejba zaczął bronić, nie swojej zresztą własności, znalazł się na ziemi i został silnie pobity i skopany.

  Zdawało się, że to już koniec nocnych wizyt na wasilkowskim posterunku policji. Ależ skąd! Tuż przed godziną 23 w drzwiach stanął 36-letni Władysław Barcewicz, gospodarz ze wsi Lipiny w gm. sokólskiej. Jego spotkał ten sam los co poprzedników. Zatrzymany w tym samym miejscu przez tych samych, jak należy domniemywać, osobników, stracił z wozu worek z mąką. Na odjezdnym został jeszcze potraktowany siarczystym policzkiem.

  W ciągu godziny, w tym samym miejscu, jedna szajka zdołała dokonać czterech identycznych napadów. Czy to był rekord? Trudno wyrokować. Opryszki z Wygody, mając do dyspozycji tak świetne schronienie, jak pobliski cmentarz, niemal co noc wyprawiali się na złodziejski połów i nigdy nie wracali do meliny z pustymi rękami.

  Zresztą na wozy i furmanki wygodzkie cwaniaki polowali i za dnia. Ten proceder miał nawet swoją nazwę - potokarstwo (potok - wóz). Dzienni potokarze "robiący" na rogatce wasilkowskiej rekrutowali się głównie z chłopaków z ul. Sandomierskiej, zwinnych i szybkich w nogach. Na swoim terenie królowali oni niepodzielnie i przepędzali innych chętnych do podobnych kradzieży, zwłaszcza tych z miasta.

  Bandy potokarzy oblegały jadące z dużą prędkością fury i ściągały z nich co popadnie. Ręce złodziejaszków mogły przylepić się do leżącego koło woźnicy kożucha, wystającego roweru czy zawieszonych nieopatrznie na boku wozu, butów. Byli jednak i tacy ryzykanci, którzy nie zważając na uderzenia batem, wyrywali z pojazdów paczki gwoździ, worki ze skórami, a nawet skrzynki z wódką.


Włodzimierz Jarmolik

Gimnazjum przy Kościelnej

    Boisko, sala gimnastyczna, a nawet kort tenisowy. Pracownie przedmiotowe, na stałe lekarz i dentystka. W auli odbywały się przedstawienia, spotkania z ludźmi kultury, na które przychodzili też białostoczanie. To wszystko było w gimnazjum przy ulicy Kościelnej, którym kierował ksiądz dr Stanisław Hałko.

  Rok szkolny 1919/20, kiedy zostało ono upaństwowione, rozpoczęło 658 uczniów. Mniej zamożni otrzymywali dożywianie i ubrania dzięki darom Polonii amerykańskiej, byli też zwalniani z opłat szkolnych.

  Rozwój szkoły przerywa na krótko wojna z bolszewikami. W 1920 r. gimnazjaliści wraz ze swoimi nauczycielami ruszyli na wojnę. W tym czasie budynek przy Kościelnej zajmują Rosjanie. Nie na długo na szczęście. Po klęsce pod Warszawą, życie w Białymstoku zaczęło się stabilizować. 

  25 sierpnia 1920 r. wrócił ks. Hałko i natychmiast przystąpił do odbudowy zdewastowanego gmachu i urządzania na szkoły. Wprowadzono nowe programy, pojawił się przedmiot nauka o Polsce współczesnej. Do nauczania geografii, przyrody, fizyki czy chemii weszły dodatkowe godziny na prace laboratoryjne i wycieczki. Dobudowane zostało skrzydło od strony ul. Kościelnej. 

  Na piętrze znalazła się tu duża aula ze sceną i balkonem, największa wówczas w Białymstoku, przybyły też klasy lekcyjne z pracowniami: fizyczną i chemiczną, świetlica z izbą harcerską oraz natryski dla młodzieży i urządzenia centralnego ogrzewania.

  Zadbano i o wygląd zewnętrzny szkoły, przebudowując najstarszą, środkową jej część. Pamiętający czasy carskie maleńki daszek nad wejściem został zastąpiony dostojną klasycystyczną kolumnadą, zwieńczoną balkonem - opisuje Jan Dworakowski. Na dziedzińcu powstał piękny skwer, posadzono drzewa, krzewy, kwiaty. 

  Urządzono też boisko do gier zespołowych, wyremontowano pomieszczenia na świetlicę dla organizacji uczniowskich i sale na tzw. uczelnie. Tym żartobliwym pojęciem określano nowatorski pomysł ks. Hałki, jakimi były sale do przeprowadzenia zajęć pozalekcyjnych z różnych dziedzin wiedzy. 

  Pracę uczelni uzupełniała działalność koła literackiego, naukowego, filologicznego czy krajoznawczego - wylicza Jan Dworakowski. Sami uczniowie mieli wiele możliwości do różnych form aktywności. Jeździli na wycieczki, wystawiali przedstawienia, wydawali gazetę Głos Uczniowski.

  Wszechstronna aktywność księdza dyrektora spotykała się z powszechnym uznaniem białostoczan. Okazją do podziękowania za jego pracę stały się obchody 25-lecia kapłaństwa 4 czerwca 1933 r. z udziałem władz państwowych i miejskich. 

  W czerwcu 1939 r. 24 uczniów otrzymało pierwszą maturę w powstałym liceum. Na 20-lecie ksiądz Hałko przygotował szkołę perełkę - określa Jan Dworakowski. - Obchody miały się rozpocząć po wakacjach, 1 września. Wybuch wojny zniweczył te plany. Niemcy, a później Rosjanie okupujący Białystok starali się przeciągnąć ks. Hałkę na swoją stronę. Nie uległ tej presji. Wspólnie z garstką zaufanych osób starał się wynieść ze szkoły jak najwięcej dokumentów i cennych rzeczy.

- Dzięki temu zachowały się księgi z pieczęciami, spis maturzystów. Mamy je teraz w swoim muzeum - mówi Jan Dworakowski.

  Zaangażowany w sprawy polskości ksiądz Hałko był jednak świadomy tego co go czeka. Ostrzeżony przed aresztowaniem przez NKWD, 27 grudnia 1939 r. wyjechał do Warszawy. Występował pod przybranym nazwiskiem Stefan Halicki. 

  Szczęśliwie spotkał swoich znajomych z Białegostoku, zamieszkał przy ul. Mokotowskiej 14, jako kapłan odprawiał msze w kościele św. Zbawiciela. Prowadził tajne nauczanie na kompletach przy gimnazjum i liceum im. Stanisława Staszica. Ciągnęło go do Białegostoku. W sierpniu 1941 przybył konspiracyjnie, ale był przerażony, kiedy zobaczył, że szkoła od ul. Kościelnej została zniszczona w wyniku bombardowania Niemców, a cały majątek rozgrabiony.

  Po tygodniu wyjechał do Warszawy. Był jednak już śledzony przez gestapo, 21 marca 1942 został aresztowany. Osadzony na Pawiaku, potem wywieziony do obozu w Stutthofie i wreszcie do obozu w Auschwitz, gdzie w 1943 roku zginął.


Alicja Zielińska

Przy Wiejskiej i Krętej kwitły kaczeńce

    O tej dzielnicy Białegostoku teraz swoimi wspomnieniami podzieli się pani Teresa Sokołówna-Andzilewko, emerytowana nauczycielka.

  Słoboda - przypomnijmy - powstała pod koniec XVII wieku, na dzisiejszym odcinku ulicy Wiejskiej, między Pogodną a Świerkową. Do Białegostoku została włączona wraz z innymi podmiejskimi wsiami decyzją Sejmu Ustawodawczego 10 maja 1919 roku. Przez wiele lat, jeszcze po drugiej wojnie światowej zachowała swój wiejski charakter.

- Jest to miejsce szczególnie mi bliskie, przeszłość ul. Wiejskiej znam z opowiadań mojego taty, babci mojego męża, jak również sama pamiętam dawną ulicę Wiejską, jeszcze z lat pięćdziesiątych.

  Na Słobodzie mieszkali dziadkowie mego męża: Stanisława z Cudowskich Cers i Jan Cers - osiedli tu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Wrócili z Rosji carskiej. Dziadek był Łotyszem, jak wybuchła rewolucja, to musieli z babcią uciekać przed bolszewikami.

  Pani Teresa przyniosła zdjęcia dziadków z 1917 roku, które zachowały się w rodzinnym albumie. Z sentymentem wskazuje na fotografię uroczego chłopca.

- To bratanek mojego dziadka, fajny malec, pięknie wystrojony - uśmiecha się. - Bardzo lubię to zdjęcie, dostałam je od cioci.

  Na Słobodzie mieszkali też moi dziadkowie: Antonina i Konstanty Starczykowie. Byli to ludzie pracowici i zamożni. Dziadek obok ratusza miał karczmę Pod końskim ogonem. Babcia często opowiadała o tamtych czasach.

  Na ziemi słobodzkiej podarowanej przez dziadków, przy obecnej ul. Zielnej, mój tatuś Adolf Sokół w 1936 roku wybudował nasz dom rodzinny. Początkowo w tych stronach niewiele było domów, przybywały one z czasem. Wspaniale tam się nam mieszkało.

  Dla mnie z lat mojego dzieciństwa niezapomniane są zwłaszcza złocistożółte kaczeńce. Porastały one brzegi strumyka, który płynął przez łąkę od ulicy Krętej w kierunku Pogodnej. Wiosną to był przepiękny widok - takie całe żółte połacie, jak dywan. Biegałam po te kwiaty, bo miałam blisko. Bywało, że sąsiadka - sympatyczna pani Czerwińska prosiła, bym i jej przyniosła.

  Teraz w tym miejscu stoją bloki. Ulica Kręta, Pogodna to dziś duże osiedle. A niegdyś znajdowały się tam łąki, Wiejska była brukowana, pastuch pędził tędy krowy okolicznych rolników. Słoboda przecież miała wiejski charakter.

  Dobra zamożnych gospodarzy m.in. Cudowskich, Dzienisów, Jaroszewiczów, Praniewskich, Starczyków znajdowały się także w dzielnicy Nowe Miasto, sięgały daleko na drugą stronę ulicy Wiejskiej, aż do ulicy Strzeleckiej, a ciągnęły się od śródmieścia. Ludzie mieli tam łąki, pola uprawne. Stały stodoły, chlewiki, w których hodowano świnki, po podwórzach biegały kury, panował taki sielski klimat. Sama pamiętam, jak babcia wyciągała z komórki pyszną szynkę wędzoną i kroiła cienkie plasterki, bardzo nam smakowały.

  Pan Jaroszewicz podkreślał, że mieszkańcy Słobody żyli ze sobą zgodnie, jak w jednej rodzinie. To prawda. Gdyby panujące wówczas stosunki przetrwały do dzisiaj, to z pewnością żyłoby się nam wszystkim łatwiej i przyjemniej.

Czas mijał, naturalnym było, że i te strony nie będą takie same. Aż trudno uwierzyć, ale jeszcze w 1994 roku moi uczniowie z klasy drugiej c w Szkole Podstawowej nr 34 chodzili na łąki przy ul. Pogodnej. Mieli tam nawet swoje klasowe drzewko. Kiedy zaczęto budować osiedle, to ścięto je, dzieci z żalem pisały o tym w kronice szkolnej: "Już nie przyjdziemy tu latem z kocykami, aby pobawić się, pouczyć się na łące i odpocząć w cieniu naszego drzewka".

  Zmieniło się wszędzie nie do poznania. Część słobodzkich rodów pozostała jednak wierna swoim korzeniom i wciąż tam mieszka. Nawet czwarte pokolenie, jak w przypadku państwa Słobodzianów. To piękne, że ziemia przodków jest im wciąż bliska i bezcenna - podkreśla Teresa Sokołówna-Andzilewko.


Alicja Zielińska 

Translate