Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wzór dla kilku pokoleń lekarzy

   Antoni Żuk nie był rodowitym białostoczaninem, jednak z naszym miastem związał się na zawsze i tutaj poświęcił się pracy zawodowej.

  Urodził się 2 stycznia 1905 roku we wsi Maciuki na Wileńszczyźnie. Był najmłodszy z trójki synów Józefa i Wincentego Żuków. Rodzice nie byli zamożni, utrzymywali się z uprawy roli. Antoni i jego bracia nie mogli więc liczyć na to, że zdobędą wykształcenie. Zrządzenie losu sprawiło, że stało się to możliwe.

  - Bogata dziedziczka, pani Snarska zainteresowała się wybitnie zdolnymi chłopcami i postanowiła opłacić koszty nauki dwóch braci Żuków - opowiada dr Wroński. - Starszy Jan po skończeniu gimnazjum wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Petersburgu i został księdzem.

  Antoni po maturze wybrał studia medyczne na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Świetnie sobie radził z nauką. Poza medycyną pasjonował się matematyką i w tym kierunku też poszerzał swoją wiedzę. Do tego stopnia, że udzielał korepetycji z matematyki nawet studentom tego kierunku. Dzięki dawanym korepetycjom mógł poprawić swój skromny budżet. Ale też, jak się okazało, tu poznał miłość swego życia. Bo na lekcje przychodziła też pewna bardzo ładna i miła panna. Była to Alina Adamowiczówna, córka szanowanych mieszczan wileńskich. Jej ojciec Mieczysław Adamowicz był kierownikiem apteki w Wilnie.

  Młodzi od razu przypadli sobie do serca. Rodzice panny, chociaż sami bardzo majętni, to jednak nie zwracali uwagi na włościańskie pochodzenie Antoniego i zaakceptowali wybór córki.

  W 1932 roku Antoni skończył studia, odbył - wzorem ówczesnych absolwentów - roczną służbę wojskową, następnie staż szpitalny i przez kolejny rok był lekarzem rejonowym w Żodziszkach koło Wilna. W 1934 roku narzeczeni pobrali się - 27 listopada w kościele św. Ducha w Wilnie odbył się ich ślub.

Na zachowanym zdjęciu widać szczęśliwych małżonków. Nie przypuszczali zapewne, że będą ze sobą jedynie pięć lat, a potem straszliwa wojna rozdzieli ich na długi okres i stracą swój dom.

  W 1935 roku Antoni został powołany na stanowisko lekarza 28 Pułku Artylerii Lotniczej w Dęblinie. Gdy wybuchła wojna jako kapitan i naczelny lekarz 15 Pułku Piechoty brał udział w walkach pod Wieluniem. To w tym niewielkim mieście w Łódzkiem, które wówczas znajdowało się 20 kilometrów od granicy z III Rzeszą, 1 września 1939 roku o świcie niemieckie lotnictwo zaczęło zrzucać bomby. 

  Polska opuszczona przez sojuszników przegrała z hitlerowskimi Niemcami, kampania wrześniowa zakończyła się klęską. Kolejnym ciosem była napaść 17 września Związku Radzieckiego na Polskę. Wielu żołnierzy dostało się do niewoli sowieckiej i następnie zostało rozstrzelanych w Katyniu.

  Antoni Żuk, przebywając przez cały czas z dala od domu rodzinnego, w październiku 1939 roku dostał się do Francji. Kiedy i Francja się poddała, trafił do Wielkiej Brytanii. Wciąż w wojsku pełniąc funkcję lekarza, przeszedł cały szlak wojenny na obczyźnie. Na zdjęciach możemy oglądać go na poligonie w Szkocji, w grupie innych polskich lekarzy, w pełnym rynsztunku bojowym. Jest też też certyfikat potwierdzający uznanie jego dyplomu lekarskiego.

  W styczniu 1947 roku polskie wojsko w Anglii zostało zdemobilizowane. Żołnierze mogli wybierać, gdzie chcą jechać. Część decydowała się zostać albo udawali się do Australii, czy Ameryki, ponieważ w kraju rządy objęli komuniści i na powracających z Zachodu żołnierzy niejednokrotnie czekały ubeckie represje. 

  Antoni Żuk jednak postanowił wracać do kraju. O powrocie w rodzinne strony w Wilnie nie było mowy. Tereny te należały do Związku Radzieckiego. Przyjechał do Białegostoku. 

  Tu czekała ukochana żona Alina i teść. Teściowa, pani Maria niestety już nie żyła. - Bardzo przeżywała utratę całego majątku, skonfiskowanego przez władze sowieckie, w drodze do Białegostoku dostała zawału serca - opowiada dr Aleksander Wroński. - Mieczysław Adamowicz został kierownikiem apteki przy ul. Suraskiej. Tu też przez wiele lat pracowała Alina Żuk. Utrzymywaliśmy serdeczne kontakty. Alina Żuk była matką chrzestną mego syna. Tworzył służbę zdrowia .

  Od razu po przyjeździe do Białegostoku Antoni Żuk rzucił się w wir pracy, włączył się w organizowanie służby zdrowia. Do 1962 roku pracował w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia, początkowo jako inspektor a później jako zastępca kierownika wydziału zdrowia ds. lecznictwa. Jednocześnie był dyrektorem wojewódzkiej przychodni dermatologicznej, tworząc i organizując system lecznictwa dermatologicznego w regionie.

  Mimo licznych obowiązków zawodowych znalazł czas na pracę naukową. W 1952 roku został promowany na stopień doktora medycyny warszawskiej Akademii Medycznej. Do obrony jednak nie doszło. Kiedy był w Warszawie na jego oczach promotor prof. Marian Grzybowski, wówczas kierownik kliniki dermatologicznej został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. 

  Powodem miała być działalność w podziemiu niepodległościowym. Przesłuchiwany brutalnie w więzieniu prof. Grzybowski zmarł. Antoni Żuk bardzo to przeżył, ponieważ cenił swego promotora jako wspaniałego naukowca. Musiał też od nowa napisać pracę doktorską.

  Kiedy w 1950 roku w Białymstoku powstała Akademia Medyczna, dr Żuk oczywiście znalazł się wśród kadry i uczył studentów, był adiunktem w klinice dermatologicznej.

- W związku z tym, że przez wiele lat przebywał w Wielkiej Brytanii, to doskonale znał angielski. Wówczas w Polsce, wśród asystentów ze znajomością języków obcych, poza rosyjskim powszechnie obowiązującym, nie było za dobrze. Mój wuj służył swoimi umiejętnościami młodszym kolegom, tłumaczył artykuły i publikacje w piśmiennictwie zachodnim - opowiada dr Aleksander Wroński. - Przychodził i bezinteresownie pomagał. Później zajmował się tłumaczeniami piśmiennictwa anglojęzycznego w Ośrodku Badawczo-Diagnostycznym powstałym przy klinice dermatologicznej.

  Dla pracowników kliniki kierowanej przez prof. Henryka Szarmacha oraz rzeszy dermatologów z regionu był zawsze wzorem nauczyciela, jako człowiek o niebywałej kulturze osobistej, pogodzie ducha i życzliwości wobec otoczenia - podkreśla dr Wroński. - Jego osobowość i doświadczenie zawodowe wywarło wpływ na kilka pokoleń białostockich dermatologów. Do dzisiaj jest wspominany przez liczne grono młodszych kolegów i przyjaciół. Za swoje zasługi i dokonania otrzymał wysokie odznaczenia państwowe.

  Antoni Żuk zmarł 1 kwietnia 1995 roku. Został pochowany na cmentarzu św. Rocha w Białymstoku.

Kochały się w nim wszystkie licealistki

   Miał wielką wiedzę historyczną, którą z pasją przekazywał. Wychowankowie wspominają lekcje Wacława Kłosowskiego z wielkim sentymentem. - Dla mnie to był po prostu tata. Dzięki niemu poznałam dużo wspaniałych osób. Jeszcze wiele lat później, gdy się przedstawiałam, to spotykałam się z sympatyczną reakcją: oj, to pewnie pana profesora córka - opowiada Ewa Jankowska.

  Pani Ewa Jankowska zaprosiła nas na opowieść o swym ojcu Wacławie Kłosowskim, a przy okazji opowiedziała o powojennym Białymstoku i atmosferze jak wówczas panowała.

- Mieszkaliśmy na Bema. Dom należał do dziadków, my zajmowaliśmy piętro. Pokoje były duże, to i meble stały pokaźnych rozmiarów, na przykład stół na 12 osób. 

  Tata w swoim gabinecie miał okazałą bibliotekę, wypełnioną po brzegi książkami i tylko tę bibliotekę, robioną na zamówienie udało się zabrać później do bloku - opowiada pani Ewa.

  Życie na Bema w latach 50. nie było łatwe. Budynki bez kanalizacji, centralnego ogrzewania, jednak my tego - ani ja z siostrą Anną, która była starsza ode mnie o siedem lat, ani mama - nie odczuwałyśmy. 

  Tata palił w piecach, przynosił wodę i jako gospodarz dbał o porządek wokół domu. Niedaleko znajdował się rynek, stragany, zjeżdżały furmanki. I pamiętam, tata w kapeluszu, przed pójściem do pracy - bo zawsze elegancko się ubierał - pilnuje, żeby jaki koń nie nabrudził na posesji, bo musiałby sprzątać.

  Tata pracował w liceum przy Kościelnej. Po wojnie w tym budynku były dwie szkoły - żeńska na górze i męska na dole. Tata uczył najpierw w liceum żeńskim, no i dziewczęta się w nim podkochiwały. Mam takie zdjęcie z 1946 roku, ja się wtedy urodziłam - z piękną dedykacją oraz list jednej z uczennic z wyznaniami niemal miłosnymi-- pokazuje pani Ewa.

  "Do klasy wszedł przystojny brunet, poprzez okulary spozierają kpiące oczy, ironiczny uśmiech okala usta. No, moje panny weźmiemy się do roboty. I płynie wykład, klasa już zasłuchana, siedzimy cichutko, furkocą skrzydełka przelatującej muchy. Lekcje historii od początku stały się dla nas atrakcją, a sama historia ulubionym przedmiotem. 

  Za słodki obowiązek poczytywałyśmy sobie nauczenie się zadanego paragrafu i pomimo, że każda przygotowana z nas była zawsze expedite, dreszczyk emocji wstrząsał nami, gdy profesor zasiadłszy na katedrze otwierał notesik i wybierał "ofiarę". Jeden rzut oka na zagadkowy uśmiech profesora kazał wziąć się w garść i pokazać co umie. 

  Drobne słówko "dziękuję" było zapłatą za ciężki wysiłek. Mimo ironii i trzymania nas ostro, a może na skutek tego, pan historyk oczarował i zawładnął klasą, stał się naszą pensjonarską sympatią".

- Takich listów przychodziło dużo. Podejrzewam że mama była zazdrosna - uśmiecha się pani Ewa. -Tata w tym liceum krótko pracował, jemu też nie odpowiadało to panieńskie uwielbienie, chciał przede wszystkim uczyć. Przeszedł więc do męskiego liceum.

  Z tego okresu do dzisiaj wiele osób wspomina, jak wspaniałym był nauczycielem historii. Mówią, że oni po prostu chłonęli wszystko, co profesor mówił. Ojciec uwielbiał starożytność, był wielkim patriotą i starał się im nawet o Katyniu przemycić, chociaż czasy stalinowskie były trudne, wiadomo. Nie zdarzyło się jednak, żeby przez to miał jakieś problemy, nikt nie doniósł.

  Mama pracowała w księgarni, najpierw przy Kilińskiego, to była pierwsza księgarnia w Białymstoku, o specjalizacji nauczycielskiej. Potem awansowała na kierowniczkę księgarni przy Rynku Kościuszki, gdzie teraz jest Bank PKO. Wówczas to była największa księgarnia w Białymstoku. 

  Tata, wielki miłośnik książek zostawiał tu niestety znaczną część swojej wypłaty. Po lekcjach, z ogólniaka zachodziłam do mamy do księgarni. Panowała tam szczególna atmosfera. Przychodzili lekarze, prawnicy, stali klienci.

  U nas w domu się nie przelewało, bo rodzice za wiele nie zarabiali, inteligenckie pensje nie były za wysokie, ale dla mnie ważne było, że ja dzięki rodzicom poznałam tyle znanych ludzi w Białymstoku. Bo to były czasy, kiedy książki się liczyły. Było o nie trudno, ale ludzie chieli je mieć. Rozmawiano o nowych tytułach, dyskutowano. 

  Ileż takich spotkań było w naszym domu! Pamiętam panią Blicharską. Jej mąż Józef, znany malarz i rzeźbiarz, a także nauczyciel zginął w czasie wojny w tragicznych okolicznościach. Było to 22 czerwca 1941 roku, za okupacji sowieckiej, Hitler już napadł na Związek Radziecki, Rosjanie wycofywali się z Białegostoku. 

  Pani Blicharska wyszła przed dom zapalić papierosa. Przechodził rosyjski patrol. Kiedy żołnierze zobaczyli płomyk z zapalniczki wpadli na podwórze. Zaczęli krzyczeć, że jest szpiegiem i daje znaki niemieckim lotnikom bombardującym miasto. Pan Józef zaczął tłumaczyć, że to nieporozumienie. Ale nic to nie dało, wyprowadzili go i zastrzelili jako wrogiego agenta. 

  Pani Blicharska bardzo przeżywała śmierć męża. Może miała poczucie winy? Została z małą córeczką, nazywała ją zdrobniale Aka - ona też później pięknie malowała, wyjechała do Warszawy. Po śmierci pani Blicharskiej napisała piękny list do mojej mamy, w którym opisywała ostatnie chwile jej życia. Zastanawiałam się, czy nie przekazać go gdzieś, ale to były tak osobiste sprawy, że zrezygnowałam, może by ona sobie tego nie życzyła.

  Latem jeździliśmy do Katarynki, to była cała wyprawa. Jechało się pociągiem do Wasilkowa, tam czekał na nas z furmanką zaprzyjaźniony pan Wróblewski. W żniwa, gdy nie miał czasu, to szliśmy piechotą, dobrych parę kilometrów, mijaliśmy wsie, pamiętam dachy kryte gontem drewnianym. Tata przed wyjazdem kupował dużą torbę cukierków. Dzieciaki jak nas zobaczyły wybiegały z radością: o, pan profesor idzie, i cieszyły się, gdy je częstował tymi cukierkami, były takie szczęśliwe, dziękowały.

  Niestety tata wcześnie zaczął chorować, nowotwór, zaczęło się od płuc. Przez jakiś czas przebywał na rencie, potem stwierdzono, że może pracować. Na Kościelnej nie było już etatu, więc pracował w ogólniaku w Starosielcach. Ale to już nie było to. Ta dzielnica miała wówczas złą sławę, na Starosielce mówiono Meksyk. No i dojeżdżało się tam pociągiem, autobusy miejskie jeszcze nie kursowały. Tata musiał wstawać o szóstej rano. Kiedy się zwolnił etat w I LO, przy Krakowskiej, to tam pracował do emerytury.

  Myśmy wtedy już mieszkali w bloku, przy Ciepłej. W 1972 roku rodzice zdecydowali się przeprowadzić. Tata tu jeszcze pożył 7 lat, zmarł w 1979 roku, jak była zima stulecia, miał 66 lat. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi. Mama żyła długo, 91 lat. Rodzice bardzo się kochali, mama była piękną kobietą. Tata bardzo towarzyski, wszechstronnie utalentowany, miał fenomenalną pamięć. Gdyby były inne czasy i może mieszkał w Warszawie, to zaszedłby dalej. Kiedyś przy okazji zjazdu absolwentów kolega z Warszawy powiedział do niego: Wacek, ty mogłeś pisać podręczniki.

  Pani Ewa pokazuje pokój ojca. Na ścianie wisi tablica ze zdjęciami uczniów klasy XI z 1954 roku. "wdzięczni za troskliwą opiekę". To była jego ukochana klasa. Niektórych dobrze znałam: pan Jerzy Korsak, znany adwokat, pan Jan Stasiewicz, lekarz, profesor, pan Roszkowski, też lekarz. Pozostała też biblioteczka pełna książek. Dużo historycznych, klasyka polska, zagraniczna.

  - To był świat mego taty, a teraz mój - mówi pani Ewa. - Oglądam albumy, czytam te książki po raz kolejny. Też poszłam w ślady taty. Byłam nauczycielką polskiego.


Alicja Zielińska 

Białostoczanie ogłosili strajk energetyczny

 

      Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Nie sposób sobie wyobrazić życia bez elektryczności. Ale w 1932 roku tak się zdarzyło. Cena energii znacznie podskoczyła, była o jedną czwartą wyższa niż w Warszawie. Ludzie podnieśli krzyk, nie chcieli tyle płacić. Nie zapalali światła w mieszkaniach, nie używali prądu. W końcu Białostockie Towarzystwo Elektryczności ugięło się i obniżyło ceny energii.

  Zaczęło się od tego, że 29 maja 1908 roku magistrat podpisał umowę z Towarzystwem Przedsiębiorstw Elektrycznych "Gesellschaft für Elektrische Unternehmungen Berlin" na budowę elektrowni. Na jej lokalizację wyznaczono teren nad rzeką Białą, pomiędzy dzisiejszymi ulicami Świętojańską, Mickiewicza, Pałacową i Branickiego. 

  Był tam niegdyś staw należący do hetmana Jana Klemensa Branickiego. I tam - jak na owe czasy rozumiano ekologię - miano odprowadzać nieczystości z elektrowni. Umowa przewidywała, że po upływie 50 lat inwestor nieodpłatnie przekaże miastu zakład, a już po 25 latach miasto będzie mogło wykupić obiekt.

  Elektrownia miała ruszyć 1 listopada 1909 roku, tymczasem spokojna Biała wylała ze swego niewielkiego koryta i powódź spowodowała, że datę uruchomienia przesunięto na rok 1910. Podczas budowy słupy energetyczne rozwożono konką, czyli popularnym w mieście tramwajem, powożonym przez konie. Pierwszym dyrektorem elektrowni został jej budowniczy, inżynier Aleksander Tyrmos. Załoga liczyła około 75 osób.

  Dzieje elektrowni obfitują w różne wydarzenia. W 1912 roku Niemcy odsprzedają koncesję belgijskiej spółce. Rok później powstaje Białostockie Towarzystwo Elektryczności - spółka akcyjna z kapitałem francusko-belgijskim. Na czele zarządu staje inż. Kazimierz Riegert. Niestety rozwój młodego przedsiębiorstwa zahamowuje wybuch I wojny światowej, elektrownia trafiła pod nadzór niemiecki, część maszyn uległo zniszczeniu, a inne okupanci zdemontowali i wywieźli.

  Sytuacja zmieniła się dopiero z odzyskaniem niepodległości. W 1919 roku zarząd nad elektrownią przejmuje państwo. W 1921 roku rozpoczęły się procedury związane z przekazaniem elektrowni Białostockiemu Towarzystwu Elektryczności, sfinalizowano je w 1922 roku i od tego momentu następuje rozbudowa elektrowni, zwiększa się jej zasięg działania.

  W 1925 roku odnotowano zabudowę pierwszych liczników poboru energii - tzw. ograniczników i pobieranie opłaty ryczałtowej w zależności od liczby punktów świetlnych. Rok później została zbudowana na słupach drewnianych o miedzianych przewodach napowietrzna linia o napięciu 3 kV do Wasilkowa.

  Przed wojną zarobki robotników wykwalifikowanych i elektromonterów były na tyle duże, że pozwalały na utrzymanie całej rodziny. Za to kobiety w elektrowni, nie wiedzieć czemu, były dyskryminowane, kiedy panna wychodziła za mąż, była zwalniana z pracy.

  W miarę rozwoju gospodarki, rosło zapotrzebowanie na energię. Rozbudowano napowietrzną sieć przesyłową w terenie - powstały linie 15 kV do Łap, Choroszczy, Supraśla, Michałowa i innych miejscowości. Elektrownia mogła się też pochwalić biblioteką liczącą 5,5 tys. książek. 

  W 1939 roku, kiedy weszli Sowieci i elektrownia została poddana pod zarząd energetyczny w Mińsku "księgozbiór ocenzurowano. 1500 tytułów uznano za szkodliwe ideologicznie i spalono. Na ich miejsce wprowadzono książki i broszury o tematyce marksistowskiej". Szefem zarządu był szofer z Mińska.

  Okupacja niemiecka dopełniła ostatecznie dzieła zniszczenia. Hitlerowcy wycofując się z Białegostoku wysadzili zakład oraz zniszczyli większość linii przesyłowych i urządzeń rozdzielczych. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu pracowników, już 27 września 1944 r. udało się uruchomić jeden ocalały kocioł.


Alicja Zielińska

Translate