Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dzieci jeździły hulajnogą własnej roboty

  - Okupacja, tuż po wojnie, czasy były trudne, nie mieliśmy zabawek, nam jednak nie brakowało wyobraźni i bawiliśmy się znakomicie - mówi Waldemar Szliserman.

  Pan Waldemar pochodzi z Bojar. Mieszkał w okolicy, gdzie dziś przebiega dwupasmowa ul. Piastowska. Wówczas były tam łąki należące do gospodarzy ze Skorup, a środkiem płynęła kręta wijąca się rzeczka Dolistówka z czystą źródlaną wodą. 

  Na tych łąkach chłopaki grali w piłkę nożną, a zimą, gdy rzeka wylała i woda zmarzła, było wielkie lodowisko. Łyżwy przykręcało się do butów na płastynki, w specjalnie robione otwory w podeszwie. Jak ktoś nie miał łyżew, to sam je strugał z drewna, a płozę robił z grubego drutu i do butów (albo do papuci) mocował je sznurkiem.

  - W tych łyżwach, na tym lodowisku graliśmy w hokeja - wspomina pan Waldemar. - Natomiast na ulicach, gdzie śnieg zalegał do wiosny urządzaliśmy sobie jazdy, czepiając się sani. Furmani oganiali się, kropili batem, bo to niebezpieczne było. Robiliśmy więc długą pętlę z drutu i zaczepialiśmy ją o kłonicę sań, wówczas furman nie mógł już dosięgnąć łyżwiarza. Pewnego razu, kiedy tak jechałem za saniami moja łyżwa zatrzymała się na nawozie końskim. Wylądowałem w śniegu, jednak nie puściłem swojej taśmy, ale przeciąłem trzy palce prawie do kości.

  Z nastaniem wiosny zaczynała się gra w noża. Każdy chłopak z Bojar pragnął mieć prawdziwy scyzoryk z wieloma ostrzami, żaden tam kozik oprawiony w drewienko. Rzucaliśmy tym nożem na różne sposoby: z paluszków, z łokcia, kolana, zębów i z główki. Niektórzy doszli do wielkiej wprawy w celowaniu. Jesienią na łąkach paliliśmy ogniska, piekąc ziemniaki (dziś jest tam duże osiedle).

  Dużo frajdy sprawiało kręcenie banerek (blaszane puszki po konserwach, świetnie do tego nadawały się takie półkilogramowe po amerykańskiej tuszonce). Robiło się w tej puszce gwoździem otwory, do krawędzi przyczepiano drut jako rączkę, a do środka wkładało się rozżarzone węgle, kawałki drewna lub badyle. I takimi pochodniami kręciliśmy wokół siebie aż ogień dobrze się rozpalał. Wieczorem pięknie wyglądały.

  W chowanego oraz w policjantów i w złodziei bawiliśmy się na terenach składu opałowego, który znajdował się na trójkątnym placu ulic Spacerowej, Granicznej i torów kolejowych (dziś tam ulica Towarowa i garaże). Mogliśmy godzinami się tam ukrywać. Kiedy Hitler napadł na Związek Radziecki w czerwcu 1941 r. i Sowieci w popłochu uciekali z miasta, białostoczanie korzystając z zamieszania ruszyli na plac, ze składu zniknęły hałdy drewna i skończyły się tam nasze zabawy.

  Zaczęła się okupacja niemiecka. Mieszkaliśmy przy torach kolejowych, niedaleko Dworca Poleskiego, to umożliwiało nam zaopatrzenie w opał, czyli w węgiel. Zajmowały się tym dzieci 12-, 14-letnie. Węgiel podkradaliśmy z wagonów, narażając życie, w każdej chwili policja kolejowa, nazywana "czarnymi", mogła każdego postrzelić.

  Mimo trudnych czasów, i po wojnie, bawiliśmy się w najlepsze. Nasze ulice: Spacerowa, Graniczna, Okopowa, Grzybowa, Wiktoria, Gliniana i wiele innych nie posiadały nawierzchni brukowanej ani chodników, a tylko utwardzoną nawierzchnię z piasku. Graliśmy więc w piłkę i w dwa ognie wprost na ulicy, samochody wówczas rzadko jeździły. Natomiast na ul. Piasta, która była wybrukowana i po stronie numerów parzystych miała chodnik, jeździliśmy na hulajnogach.

  Były to przeważnie samodziałki wykonane z dwóch desek i łożysk kulkowych zamiast kółek. Deski do zrobienia hulajnogi dało się skombinować z upatrzonej sztachety w płocie, gorzej było z łożyskami. Ale na polach po wojnie stały zniszczone czołgi sowieckie lub niemieckie, które miały w kołach łożyska kulkowe. Wystarczyło dobrze pomajsterkować z odpowiednim kluczem i porządnym młotkiem. Hulajnoga na takich kołach z łożysk bardzo hałasowała, sąsiedzi narzekali.

  Do spokojniejszych należała gra w guziki. Polegała na tym, że odbijało się guzik o płot tak, aby upadł najbliżej guzika kolegi. Mierzyliśmy odległość na szpany, tj. od kciuka do palca wskazującego i guzik przechodził na własność zwycięzcy. Najwyżej ceniono guziki oficerskie z orłem w koronie, mosiężne, błyszczące.

  Zwykłe żołnierskie - cynowe matowe - były mniej wartościowe. Były też w obiegu guziki Poczty Polskiej - mosiężne, z wytłoczoną trąbką pocztową lub kolejarskie z kołem wagonowym i dwoma skrzydełkami na osi koła. Niemieckie guziki z szarego metalu w drobne groszki na powierzchni nie cieszyły się uznaniem.

  Najmniej się liczyły guziki z rosyjskich mundurów, blaszane i puste w środku z wytłoczoną gwiazdą oraz sierpem i młotem. Nazywaliśmy je dęciakami.

  Najwięcej emocji dostarczała gra w pieniążki. Pieniążek należało położyć na utwardzonej ziemi i uderzając spreparowaną kopką przewrócić na drugą stronę, zabierając zdobycz, o ile moneta obróciła się na reszkę. Kopka to była metalowa okrągła blaszka specjalnie wyklepana na szynie kolejowej lub kowadle.

  Urządzaliśmy też teatrzyki. Latem u mojej koleżanki z Piasta, Halinki Waleszczuk, córki znanego na Bojarach ogrodnika, organizowaliśmy przedstawienia dla dzieciaków z okolicy. Na podwórzu na drucie umocowanym między budynkami gospodarczymi a płotem zawieszaliśmy koc, który służył za kurtynę.

  Przebieraliśmy się w ubrania rodziców i odgrywaliśmy różne scenki. Śmiechu przy tym było co niemiara. Pamiętam, że Halinka sprzedawała bilety po 2 grosze. Za zebraną kwotę kupowaliśmy landrynki w sklepiku pani Malinowskiej.

  Kiedy skończyła się wojna i pod koniec lipca 1944 roku wojska sowieckie wkroczyły do Białegostoku wypierając Niemców, miałem 13 lat. Czułem się już prawie dorosły. Przeżyłem przecież tyle strasznych rzeczy: bombardowania, wycie syren, wywózki sąsiadów i kolegów na Sybir, aresztowanie przez Gestapo mego taty i sąsiadów, stanie z mamą godzinami przed więzieniem na Kopernika, aby podać paczkę ojcu. 

  Zabawy w złodziei i policjantów czy chowanego już nas nie zadawalały, chcieliśmy być jak wojsko. Podglądaliśmy ćwiczących na skorupskich łąkach żołnierzy sowieckich, niemieckich czy w końcu polskich. Postanowiliśmy ich naśladować. Ja, z racji na swoje umiejętności, byłem głównym zbrojmistrzem.

  Robiłem z desek lub sztachet z parkanu wymyślne karabiny. Miałem po tacie trochę narzędzi: piłę stolarską, hebel, raszpel do wygładzania drewna i papier ścierny. Guma z ruskiej maski przeciwgazowej, zamknięcie pałąkowe z drutu od butelki od piwa - stanowiły doskonały materiał do zamka spustowego karabinu.

  Okrągłe płaskie pudełko po cukierkach nadawało się do pistoletu maszynowego, nazywanego z ruskiego "pepeszą" - stanowiło ładownicę na kule. Tak wyposażeni rozgrywaliśmy swoje boje na ogrodach sąsiadów i okolicznych uliczkach. 

  Od strzelania i pokrzykiwania dostawaliśmy chrypki. Na polu obsianym żytem z lewej strony Dolistówki, gdzie dziś jest zbudowane osiedle, znajdował się zniszczony niemiecki czołg Tygrys. Uznaliśmy go za swój. Były w nim wystrzelone pociski armatnie i wiele różnych zegarów i urządzeń. Kręciliśmy wieżyczką we wszystkie strony, udając walczących czołgistów. Najbardziej podobała się nam karuzela na lufie.

  Na Towarowej w lipcu 1944 roku wojska sowieckie na środku tej wówczas niepozornej przytorowej uliczki zorganizowały polowy skład zbrojeniowy. Trzymano tam pociski artyleryjskie, skrzynie pełne prochu artyleryjskiego (długie żółte rurki 30-40 cm w białych płóciennych woreczkach), kule karabinowe i do automatów, granaty i zapalniki do min. Arsenału tego pilnował bojec z karabinem. 

  Miał do nadzoru około 70-100 m długości placu. Gdy był na końcu magazynu, my podkradaliśmy z drugiej strony ze skrzyń laski prochu artyleryjskiego, zapalniki do min, a nawet kule do pistoletów. To uzbrojenie przydawało się dla naszej dziecięcej armii. Podpalone długie laski prochu przydeptywało się obcasem i wówczas taki makaron dymiąc, podskakiwał wysoko, kręcąc się w powietrzu.

  Takie zabawy to oczywiście była straszna głupota, bardzo niebezpieczne. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, wspominam to teraz z trwogą. Na szczęście nie doszło do żadnej tragedii. Nasi rodzice rzecz jasna o tym nie wiedzieli. Mieli poważniejsze troski na głowie. Musieli przede wszystkim myśleć jak przeżyć i zapewnić rodzinie jedzenie oraz ubrania.


Alicja Zielińska 

Kto kombinuje, ten ma

     Kto czytał powieść I. Ilfa i E. Pietrowa "Dwanaście krzeseł", ten nie wie, jak działał wielki kombinator Ostap Bender w czasach bolszewickiego NEP-u. Wytłumaczę to na przykładach międzywojennego Białegostoku.

  Wystarczą jak sądzę dwa przykłady, jeden z lat 20., drugi z lat 30. minionego wieku. W połowie 1924 roku pojawił się w naszym mieście nowy szyld firmy zajmującej się handlem wszelkiego rodzaju paszą. Jej właścicielem, a zarazem dyrektorem głównym, był Jakub Sed. Spółka zajęła pomieszczenia przy pryncypialnym Rynku Kościuszki.

  Dzięki hałaśliwej reklamie szybko pojawili się pierwsi klienci. Sed, człowiek, jak się zdawało obyty z handlową profesją, liczył przede wszystkim na dostawy rządowe. One dawały dopiero pewny i duży zysk. 

  Wkrótce dopiął swego. Białostocka intendentura wojskowa właśnie u niego zaczęła zamawiać duże dostawy owsa, siana i słomy. Był to oczywista błąd garnizonowego kwatermistrzostwa i cenny punkt w kalkulacjach, świadomego swojego celu, kombinatora.

  Wraz ze wzrostem popularności firmy Seda wśród oficerów odpowiedzialnych za zaopatrzenie wojskowych magazynów wzrastało także zaufanie do jego rzetelności. Już nie tylko garnizon białostocki był jego klientem. Zamówienia na paszę dla koni spływały również z Grajewa, Sokółki i Grodna. 

  No i teraz pan Jakub rozpoczął swoją właściwą machlojkę. Zaczął zabiegać o kredyty, zaliczki i pożyczki w instytucjach państwowych (zwłaszcza wojsko), jak też od prywatnych przedsiębiorców. Czasy były ciężkie, ale kto by odmówił takiemu, fartownemu handlarzowi. Przy jego stosunkach z oficerską wierchuszką województwa białostockiego, na pewno nie groziła żadna plajta. To był błąd, w zdawałoby się, sprytnym rozumowaniu.

  Jakub Sed świadom swoich oszustw, które musiały w końcu ujrzeć światło dzienne, postanowił zwinąć swój kombinatorski interes. Na początku 1925 roku porobił więc jeszcze duże długi na sumę około 60 tys. dolarów i wybył za granicę. A wojsko bezwzględnie później egzekwowało swoje straty od jego nieświadomych najczęściej paszowej afery wspólników.

  Inną kombinację przedsięwziął wiosną 1933 roku niejaki Jan Ostrzega-Ostrzeżyński. Później się okazało, że te wydawało się, budzące zaufanie nazwisko było zmyślone. Otóż ten sprytny jegomość wypatrzył w Warszawie białostockiego kupca drzewnego, Owsieja Abramowicza, którego do stolicy sprowadziły pilne interesy. Było to w hotelu "Rosja", gdzie zwykł zatrzymywać się przedsiębiorca z Białegostoku. 

  Sprawa wynikła przy restauracyjnym stoliku. Tam właśnie do popijającego wódeczkę Abramowicza przysiadł się nasz kombinator. Od słowa do słowa, przy butelce szampana, którą zamówił warszawski farmazon, okazało się, że pochodzi on z Kresów, a dokładnie Polesia, gdzie ma piękny kawał lasu. Sam nie bardzo wiedział co z nim zrobić, a ponieważ potrzebuje teraz na gwałt większej gotówki, to chętnie by go sprzedał.

  Abramowiczowi od alkoholu i możliwości większego zysku zaświeciły się oczy. Przedstawił swoje możliwości finansowe i postanowił od razu wybrać się na przegląd drzewostanu do majątku Hutki, bo tak nazywała się majętność jego restauracyjnego komilitona. Przedtem jeszcze w warszawskim Banku Handlowym pobrał z własnego konta 2 tys. dolarów. Na taką właśnie zaliczkę zgodził się Ostrzeżyński.

  W Kobryniu na kupca drzewnego z Białegostoku czekał już woźnica z bryką. Powiózł go do gajówki, gdzie oczekiwał na niego "pan dziedzic". Ostrzeżyński ugościł obficie naiwnego fryzjera, a później pokazał mu wystawiony na sprzedaż las. Później spisano tylko oficjalną umowę kupna-sprzedaży, 2 tys. dolarów zaliczki przeszło z rączki do rączki i jeszcze tego samego dnia Abramowicz, zadowolony z dokonanej transakcji, wyruszył do Białegostoku.

  Cała afera wydała się dwa tygodnie później. Drwale i pilarze, których białostocki przedsiębiorca wysłał na wstępny wyrąb, nie zostali wpuszczeni do lasu. Leśniczy i gajowy nic nie wiedzieli o jego sprzedaży. Nie znali też żadnego Ostrzeżyńskiego. Sprawa była więc jasna, warszawski kombinator oszukał bezczelnie, zdawałoby się, chytrego białostoczanina.

  Listy gończe rozesłane za kanciarzem, wraz z jego rysopisem nic nie dały. Może naciągnął on już innego łatwowiernego, acz chciwego kupczyka na drewno w innej części Polski.


Włodzimierz Jarmolik

Bojary to kawał dziejów miasta

   Przeplatają się w nich momenty wzniosłe z tymi zwyczajnymi, często trywialnymi. Ale właśnie ta mieszanina stanowi o atrakcyjności opowieści. 

  Przechadzając się po zachowanych fragmentach dzielnicy trzeba pamiętać o Goławskich, Hermanowskich, Szymańskich, Godyńskich, ale warto też schylić się po może mniej ważne, ale często smakowite okruchy. Oto kilka z nich.

  Starsi, żeby nie pisać prawdziwi mieszkańcy Bojar, pamiętają z pewnością "kultowy" sklep z wędlinami Kazimierza Goździka. On sam to postać historyczna białostockiego wędliniarstwa. 

  Miał bowiem mistrz Goździk jeszcze przed I wojną wyborny sklep z kiełbasami, szynkami, salcesonami, wątrobiankami i czego tam jeszcze dusza siedząca w żołądku zapragnęła, przy Rynku Kościuszki 3. Miejsce wyborne - vis a vis Fary. 

  Interes szedł znakomicie tak, że Goździk w 1925 roku otworzył swój drugi sklep w kupionym od niejakiego Pinchusa Wasilkowskiego murowanym, parterowym domu przy Kraszewskiego 19. Produkcję smakowitych wyrobów ulokował w stojącym tuż obok murowanym budyneczku. Odtąd stało się to miejsce obiektem pielgrzymek mieszkańców okolicznych ulic. Samo powiedzenie "idę do Goździka" wywoływało rozkoszne marzenia i aż ślinka ciekła.

  Miał też Goździk jakieś inklinacje ponadkiełbasiane. W rynku za sąsiada miał bibliotekę miejską, a na Kraszewskiego szkołę muzyczną Ludomira Chmielewskiego. Pamiętam z dzieciństwa charakterystyczną, wyniosłą postać Kazimierza Goździka. Doglądał swojego sklepiku, który niestety w latach 60. XX wieku przejęty został przez tak zwany handel uspołeczniony. Ale dawni klienci, nawet gdy nie stało już i samego Mistrza, nadal mówili: "idę do Goździka".

  Kolejną znaczącą postacią z Bojar, poniekąd też związaną z żywnością, był Hieronim Liwerski. Mieszkał w skromnym domku przy Chopina. To właśnie on w maju 1898 roku został pierwszym prezesem Stowarzyszenia Spożywczego, protoplasty dzisiejszego Społem. Był też wieloletnim przed- i powojennym radnym miejskim. Jego patriarchalna, imponująca siwa broda znamionowała doświadczenie i rozwagę. A cieszył się Liwerski szacunkiem i ogólną sympatią. 

  Z racji tych przymiotów piastował więc funkcję zastępcy przewodniczącego Urzędu Rozjemczego przy białostockim sądzie okręgowym. Całe Bojary, ba cały Białystok przejął się, gdy wiekowy już Liwerski zaczął podupadać na zdrowiu. Pod koniec 1927 roku nie mógł wypełniać swoich obowiązków. Wkrótce niestety białostoczanie, sąsiedzi z Chopina, Monopolowej, Skorupskiej żegnali pioniera białostockiej spółdzielczości.

  Kolejny okruszek bojarski sprowokowany został przez mojego albumowego sąsiada prof. Dobrońskiego, który wspomniał niedawno o okupacyjnej, zakonspirowanej kwaterze Władysława Liniarskiego przy Wiktorii 15. Rewanżuję się mniej heroiczną historią spod tego adresu. W marcu 1930 roku rozegrała się tam krwawa walka o spodnie. 

  A było tak. Niejaki Aleksander Michalski potrzebował w trybie natychmiastowym, w celu łatwym do odgadnięcia, gotówki . Konkretnie - 4 złotych. Nie znajdując żadnych możliwości ich zdobycia, postanowił za taką właśnie sumę zastawić własne spodnie u mieszkającego pod piętnastką swojego kompana Bolesława Pietrzyka. No, ale ile można na przedwiośniu obyć się bez spodni? Tak więc Michalski w towarzystwie kolegi Kazimierza Kuprianowicza, zaopatrzywszy się w zakupioną za owe 4 zł wódkę, zjawił się w domu przy Wiktorii 15.

  Nie zastali Pietrzyka. W mieszkaniu byli tylko jego rodzice Michał i Teofila. Wobec tego Michalski bez zbędnych ceregieli "samowolnie zabrał spodnie i skierował się ku wyjściu, nie zapłaciwszy długu". Stary Pietrzyk zażądał zwrotu gotówki. Na to Kuprianowicz rzucił się na niego z nożem raniąc go w bok, a spieszącą z odsieczą małżonkę w rękę. Za to odbicie spodni z niewoli sąd skazał Kuprianowicza na dwa lata więzienia.

  Inny, nie mniej ciekawy okruszek miał miejsce też pod piętnastką tyle, że na Koszykowej. W czerwcu 1933 roku cała ulica i okolice słyszały jak przez otwarte okna owego domu dolatywały rozochocone głosy. "Hu, ha! Obereczek! Tańczący bili hołubce, racząc się w przerwach obficie czystą monopolową, przegryzając salcesonem". Jednym słowem wesele. Goście dla wytchnienia, korzystając z pięknej pogody, co rusz wychodzili przed dom. I nagle jeden z weselników "znalazł pod drzwiami kwilące trzymiesięczne niemowlę".

  Niecodzienny prezent wzbudził niemałą sensację, tym bardziej, że "od razu zauważono, że pan młody nie czuje się pewnie". Sytuację jeszcze bardziej skomplikowało spostrzeżenie, że nieoczekiwany gość jest niepokojąco podobny do pana młodego. 

  Widząc to świeżo poślubiona małżonka padła jak kłoda bez przytomności na podłogę. Gdy jedni zaczęli ją cucić, to reszta gości pod wodzą teścia rozpoczęła przepytywanie młodego. Ten pod krzyżowym ogniem pytań skapitulował. Przyznał się, że i owszem swoją kilkugodzinną małżonkę darzy uczuciem płomiennym, ale zanim ten płomień ogarnął go bez reszty, to pewną część swego miłosnego uniesienia ulokował gdzie indziej, czego efektem jest właśnie owo niemowlę. 

  Szybko odnaleziono matkę podrzutka. Okazało się, że nieszczęsna dziewczyna porzucona przez wiarołomnego żonkosia, nie dość, że pogrążona w rozpaczy, to jeszcze znalazła się w skrajnej nędzy. Zdesperowana, wiedząc o ślubie ojca jej dziecka, postanowiła zrobić mu weselny podarunek.

  Finał wesela z Koszykowej odbył się rzecz jasna w sądzie. Oskarżoną o podrzucenie niemowlęcia była porzucona dziewczyna. Goście weselni już bez okrzyków towarzyszących oberkom i hołubcom wysłuchiwali przejmującej mowy obrończej mecenasa Stanisława Łazuka. A że był to mecenas wyborny, a sprawa niejednoznaczna, to i wyrok zaskoczył też wszystkich. Desperatkę uniewinniono. Niestety nie wiadomo, jak dalej potoczyło się małżeństwo, którego początek nie wróżył niczego dobrego. No i najważniejsze - co z malcem, który bezwiednie stał się bohaterem wesela swojego ojca.


Andrzej Lechowski 

Translate