Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przyczynek do historii białostockiej fotografiki

  Wraz ze zmianą pokoleniową zmieniała się też technika fotograficzna i upodobania klientów. Już nikt nie wykonywał pracochłonnych, pozowanych zdjęć w atelier dekorowanych kotarami, malowanymi landszaftami i meblami.

  Przed tygodniem Alicja Zielińska przypomniała w Albumie postać białostockiego fotografa Józefa Neuhüttlera. To fotograf niezwykły. Jemu zawdzięczamy unikalne zdjęcia zburzonego Białegostoku. Są świadectwem barbarzyństwa jakiego doświadczyło nasze miasto. Dalszą część tej dokumentacji wykonał Władysław Paszkowski, pierwszy powojenny wojewódzki konserwator zabytków. On pozostaje wciąż w pewnym zapomnieniu, gdy tymczasem pamięć o Neuhüttlerze jest kultywowana. Robi to w sposób wzorcowy jego córka - pani Danuta Dawdo. To dzięki jej aktywności, ale też i znakomitej znajomości rzeczy o tym białostockim fotografie wiemy dużo.

  Jednak po lekturze ostatniego Albumu postanowiłem dorzucić jeszcze takie małe coś. Nie jest moim zamiarem odbrązawianie bohatera artykułu. Myślę raczej o przytoczeniu mniej istotnych przyczynków, które obrazują, w jakich realiach obracali się przedwojenni fotografowie. Lata 30. XX wieku to zmiana generacji wśród białostockich mistrzów obiektywu. Nie ma już wśród nich bodaj najsłynniejszego, Józefa Sołowiejczyka. Nie ma też atelier Bubryka, którego zakład przy Kilińskiego cieszył się zasłużoną renomą.

  Upływowi czasu oparli się tylko Rendel i Szymborscy. Zresztą zakład tych ostatnich istnieje i obecnie i ciągle na Lipowej! To w Białymstoku fenomen. Pojawiają się natomiast nowi fotografowie: Frydman, Konel, Koszycer, Łoźnicki, Malinowski, Polski, Sztark, Taliński. Z jeszcze młodszego pokolenia swoją karierę rozpoczyna Augustis. Dziś tylko on i właśnie Neuhüttler przywoływani są w publikacjach.

   Wraz ze zmianą pokoleniową zmieniała się też technika fotograficzna i upodobania klientów. Już nikt nie wykonywał pracochłonnych, pozowanych zdjęć w atelier dekorowanych kotarami, malowanymi landszaftami i meblami. Zaczęła się epoka szybkich zdjęć, często wykonywanych na ulicy.

   Mechanizm był prosty. Fotograf "czatował" na chodniku. Gdy miał sposobność - pstrykał, a klientowi wręczał stosowny firmowy kupon i po wywołaniu zdjęcia czekał na niego w swoim zakładzie. Oczywiście najlepszym terenem tych fotograficznych łowów były ulubione przez białostoczan miejsca spacerów - Rynek Kościuszki, Lipowa, Kilińskiego. Tam też było najwięcej zakładów fotograficznych.

   W sierpniu 1932 roku głośnym echem rozeszła się wiadomość, że w zakładzie Tarłowicza została rozbita wywieszona na zewnątrz szklana witryna reklamowa. Wszystkie wyeksponowane w niej fotografie zostały skradzione. Powiadomiona o tym zajściu policja wszczęła dochodzenie i ustaliła, że sprawcami byli dwaj fotografowie: Abram Freszter i właśnie Józef Neuhüttler. Incydent ten związany był z bezwzględną walką o klienta i tym jedynie, a nie bezmyślnym chuligaństwem można go wytłumaczyć.

  Musiał Tarłowicz zaleźć za skórę swoim kolegom po fachu, skoro dokonali oni tak desperackiego odwetu. Całkiem inny wypadek, którego bohaterem był Józef Neuhüttler wydarzył się w maju 1933 roku. Fotograf, co zaświadczają zachowane po nim zdjęcia i wspomnienia córki, nie ograniczał się do robienia wyłącznie ulicówek i zdjęć legitymacyjnych. Jego ambicje sięgały dalej. Zafascynowany możliwością utrwalenia na kliszy obrazu swojego miasta pojawiał się tam, gdzie było coś godnego uwagi lub też działo się.

   Po mieście jeździł rowerem. I pech chciał, że pędząc za jakimś tematem, na Sienkiewicza wpadł pod furmankę. Jak zanotowano "Nojhitler (tak czasem fonetycznie pisano jego nazwisko) został lekko poturbowany. Rower i aparat fotograficzny uległy uszkodzeniu".

  W historię białostockiej fotografii, którą możemy nazwać reporterską najlepiej wpisał się Bolesław Augustis. Ale przecież jego pierwszym miejscem pracy był właśnie zakład Józefa Neuhüttlera przy Rynku Kościuszki, w którym przybyły wraz z rodziną z Nowosybirska Augustis pracował od 1932 roku. Już jednak w 1935 roku usamodzielnił się i otworzył własny zakład przy Kilińskiego 12. Nazwał go Polonia - Film. Jego fotografie, to oprócz typowych portretów i ulicówek, są niezwykłym socjologicznym fotoreportażem.

   Augustis chyba jako pierwszy białostocki fotograf penetruje okoliczne podwórza. Rejestruje demonstracje. Fotografuje żydowską młodzież przygotowującą się w kibucach przy Pałacowej i Brukowej do wyjazdu do Palestyny. Jego zdjęcia fascynują i dziś.

   Lata trzydzieste to początek powszechności fotografii. Jej wykonanie staje się stosunkowo tanie, a więc i dostępne. W Białymstoku w uprawianie fotografiki angażowała się też młodzież. Przy Szkole Handlowej, która mieściła się przy ulicy Fabrycznej, powstała Sekcja Miłośników Fotografii. Założył ją i prowadził nauczyciel towaroznawstwa, arytmetyki handlowej i kaligrafii - Kazimierz Sawicki, który w 1937 roku został dyrektorem szkoły.

  To dzięki młodym fotografom z "ekonomika" mamy utrwalony Białystok z lat 1930 - 1931. Wykonane przez uczniów fotografie, w lutym 1932 roku mogli podziwiać wszyscy białostoczanie. Oto bowiem w miejscowych księgarniach Nauczycielskiej i Promień oraz w sklepie Przemysłu Ludowego - Krajan, ukazały się w sprzedaży "zdjęcia wykonane artystycznie". Jak donoszono "na specjalne wyróżnienie zasługuje fotografia - Rynek Kościuszki w nocy- przy oświetleniu lamp elektrycznych". I dziś ta właśnie fotografia robi duże wrażenie. Jest w niej i nastrój, jakaś ulotna tajemnicza aura, świetny kadr i mistrzowskie naświetlenie.

  Zdjęcia cieszyły się "w rozprzedaży dużem powodzeniem". Zachęceni tym członkowie Sekcji już w kwietniu tego samego roku przygotowali do sprzedaży kolejne fotografie tym razem przedstawiające nowe gmachy sądu okręgowego, izby skarbowej, iluminowany ratusz i Zwierzyniec zimą.

Szczęśliwie i one tak jak wiele fotografii wykonanych przez Józefa Neuhüttlera i Bolesława Augustisa zachowały się do naszych czasów.


Andrzej Lechowski 

Białostocki fotograf został złodziejem przez kobietę

  To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem - kobieta!

  Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.

  Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji. Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia. Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia". Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.

  Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem - stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.

  Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami. Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek. 

  Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.

  Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie. Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa "Warrant".

  Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.


Włodzimierz Jarmolik

Tajemnice kobiecego Sfinksa

   Tamten przedwojenny Białystok miał więcej fantazji, lekkości, zaskoczenia. I wielokrotnie rytm tamtego życia wyznaczały właśnie panie.

 Stać nas przecież na chwilę zastanowienia nad zagadnieniem niezgłębionym - Kobieta. 16 listopada 1925 r. białostoccy dżentelmeni mieli okazję przeanalizować ten zawiły problem. Stało się to za przyczyną niejakiego M. Mastry, który w teatrze Palace wygłosił odczyt o kobietach.

  Szczęściem zanotowano główne tezy tej prelekcji tak, że po 90 latach mogę je zaprezentować. Wywody znawcy kobiecej problematyki M. Mastrego obracały się wokół następujących problemów: "1) Dawniej, a dzisiaj. 2) Emancypacja kobiet. 3) Miłość, a złoto. 4) Moda, a pożycie małżeńskie. 5) Dawniej kobieta niewolnicą mężczyzny, dziś mężczyzna niewolnikiem kobiety. 6) Walka z nierządem. 7) Czy nierządnica może być uczciwą żoną. 8) Wpływ kobiet na ustrój społeczny i polityczny państwa. 9) Polityka w małżeństwie. 10) Stosunek duchowy kobiety średniowiecza, a współczesnej do mężczyzny. 11) Odwieczna walka mężczyzny o prawo pierwszeństwa. 12) Małżeństwo przyszłości." No cóż. Kilka z tych punktów polecam Państwu i dziś do takiej małżeńskiej psychozabawy. Ale wówczas do Palace intrygujący odczyt ściągnął "liczne rzesze żądnych rozwikłania tych zagadek, nieobojętnych … nawet starym kawalerom". Reklamowano występ prelegenta znamiennym anonsem, pisząc że "zagadka kobiecego Sfinksa niejednego z nas nęci sama przez się".

   No właśnie, owa tajemniczość kobiecego Sfinksa przybierała często dość zaskakujące formy. Ot choćby w grudniu 1930 r. Na białostockim dworcu, konduktorowi pociągu relacji Białystok-Łapy wpadła w oko "pewna piękna brunetka". Rzecz normalna, konduktor też człowiek. Zauważył więc, że pasażerka wsiadła do wagonu trzeciej klasy i gdy pociąg ruszył, udał się tam niezwłocznie. Może liczył na rozmowę, a może tylko chciał nasycić oko. Jednak gdy wszedł do wagonu, to ze zdziwieniem stwierdził, że nieznajomej piękności ani widu ani słychu. Zaniepokojony zaczął przeszukiwanie wagonu i znalazł dziewczę ukryte pod ławką. Oczywiście bez biletu. Na nic pomogło tłumaczenie, które strapiona panna złożyła, że "jadę do Łapów, do narzeczonego. Ja się pod ławką trochę zdrzemnęłam". Konduktor, w którym obudził się nagle służbista, odstawił panienkę do Białegostoku, a sam pozostał z roztrząsaniem kobiecego dylematu, którego męski (konduktorski) umysł pojąć nie mógł. "Po co narażała się dla narzeczonego, jadąc taki szmat drogi pod ławką. Mogła przecież spotkać się z narzeczonym w Białymstoku". Niby racja, drogi, przedwojenny konduktorze, ale przecież jest jeszcze na świecie miłość. To ona pcha kobiety do tak wielkich poświęceń, że nawet szmat drogi z Białegostoku do Łap gotowe są przebyć, poddając się wszelkim niedogodnościom losu.

   Tamten przedwojenny Białystok w ogóle miał więcej fantazji, lekkości, zaskoczenia. I wielokrotnie rytm tamtego życia wyznaczały właśnie panie. Weźmy ot taką historyjkę, która wydarzyła się w lutym 1931 r. Akurat był wówczas prawdziwy luty, czyli mróz i śnieg. Patrolujący późnym wieczorem ulicę Lipową policjant stanął nagle jak wryty. Ze zdumienia, ale chyba też i z zachwytu. Oto w jego stronę "ulicą szły, trzymając się za ręce i śmiejąc się serdecznie dwie rozbawione niewiasty ubrane jak do rosołu". Gdy posterunkowy zmiarkował, że to jawa nie sen, szybko odzyskał rezon i siląc się na wyszukaną galanterię zwrócił się do golusieńkich dam z pytaniem: - "Czy paniom tak gorąco?" Na co usłyszał: -"Chodź pan z nami. Będzie weselej". W szarmanckim policjancie górę jednak wzięło poczucie odpowiedzialności i służbowa postawa. Odprowadził rozbawione panny na komisariat. Tam dopiero musiało być zdumienie.

  Ale białostockie niewiasty wzbudzały też sensacje na ulicach z całkiem innych powodów. Przy Lipowej 2 funkcjonowała firma Mozesa Seroka zajmująca się sprzedażą papieru i waty. Aby zwiększyć obroty pomysłowy właściciel jesienią 1935 r. kupił furmankę i konia i postanowił, że towar ze sklepu będzie dostarczany bezpośrednio do klienta. Jednak, aby nie mnożyć kosztów obsługę furmanki zlecił "17-letniej pannie sklepowej". Wkrótce cały Białystok o tym mówił. "Młoda i ładna dziewczyna była sensacją wśród zawodowych furmanów i sędziwych dorożkarzy, nawet przechodnie zwracali uwagę na takiego furmana". Wszyscy odnosili się do niej z sympatią. Gdy zdarzyło się, że w trakcie kursu na ulicę Kilińskiego koń się spłoszył, to wystarczył jeden krzyk dziewczyny, aby przypadkowi przechodnie zatrzymali i uspokoili wystraszone zwierzę.

  Przywołując wspomniane tezy odczytu teoretyka kobiecości M. Mastry, przytoczę też jako ilustrację punktu 12 historyjkę, która wydarzyła się w sierpniu 1933 r. Zbliżała się północ, gdy personel i pacjentów szpitala Św. Łazarza przy ulicy Św. Rocha na nogi postawił hałas dochodzący od drzwi wejściowych. "Dzwonek brzęczał jak na alarm; w szpitalu aż huczało od uderzeń nogą w drzwi". Jedna z dyżurujących pielęgniarek zobaczyła przez okno dobijającego się do szpitala "jakiegoś osobnika, którego strój i wygląd zdradzały, że jest pod gazem". Do pertraktacji z awanturnikiem wezwano naczelnego lekarza dr. Jana Walewskiego, skądinąd niezwykle zasłużonego dla białostockiej dermatologii. Oto rozmowa, którą obydwaj panowie przeprowadzili: " - Ja chcem do szpitala - wrzeszczał jegomość. - W jakiej sprawie? - spytał rzeczowo Walewski. - Panienka i basta - padła odpowiedź.

- Jak pan śmie, czego się pan tutaj awanturuje?-ripostował doktor. - Panie doktorze, ja chcem panienkę"- upierał się natręt.

  Z dalszej rozmowy okazało się, że delikwent z racji swojego alkoholowego stanu nie został wpuszczony do rodzinnego domu. Wobec powyższego postanowił pójść do szpitala, nic to, że jak to wówczas określano wenerycznego, "aby wybrać sobie nową żonę". Matrymonialne plany tak zdeterminowały jegomościa, że przybyły pod szpital policjant nie dał sobie z nim rady. Dopiero czterech funkcjonariuszy z trudem zaprowadziło go na komisariat. Następnego dnia oskarżono amatora panienek o opilstwo, zakłócanie spokoju publicznego i stawianie oporu władzy. I tak nici wyszły z białostockiej wersji "małżeństwa przyszłości". Ot i taka to garstka może niezbyt poważnych historycznych przyczynków.


Andrzej Lechowski 

Translate