Postaw mi kawę na buycoffee.to

Hotel Ritz kontra konkurencja



  W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19.   Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma.   Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy". Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". 

  Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew".    

  Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania! Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. 

 Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. 

  A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. 

  Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Kasztanowce duma Białegostoku

   W Europie drzewo to po raz pierwszy podziwiano w 1576 r. w cesarskich ogrodach Wiednia. Sprowadzono je tam ze Stambułu. W Polsce pojawiło się jako ozdoba magnackich rezydencji na początku XVIII wieku.

  Branicki nie mógł przegapić nadciągającej mody. Najpierw w 1737 r. doniesiono mu, że w pewnej wsi "pod Janowem" niejaki szlachcic Trojanowski ma "małe drzewka kasztanowe" Hetman natychmiast polecił ich zakupienie. Ale jednocześnie dowiedział się, że mąż jego siostry Krystyny, podskarbi nadworny litewski Józef Sapieha, w swoich dobrach w Boćkach też ma już kasztanowce.

  Natychmiast Branicki wysłał do szwagra swego zaufanego podstolego halickiego Józefa Kurdwanowskiego, aby ten "przymówił się" o drzewka. Ale wyszły z tego przymawiania, jak to często pomiędzy szwagrami bywa, nici. W związku z tym jeszcze w tym samym 1737 r. wysłannicy Branickiego kupili w Gdańsku 150 drzewek. 

  Posadzono je w ogrodzie, tworząc szpaler zakończony malowaną perspektywą. Zaczynał się on za pawilonem włoskim, czyli tym, który stoi dziś na pograniczu boisk za akademikiem medyków (o zgrozo, ponoć są plany, aby tam budować kolejne budynki. Niech ręka boska broni!). Widzący ten szpaler znany osiemnastowieczny podróżnik Fryderyk Schulz pisał, że to aleja, "nad którą piękniejszej nie przypominam sobie, abym widział". 

  Inne kasztanowce zasadzono przy jednej z białostockich ulic. Może była to ulica Warszawska, wówczas zwana Neustadt (Nowe Miasto). Na starych fotografiach widać na niej szpaler kasztanowców. Czyżby to była tradycja sadzenia tych drzew właśnie tu? Rozmiłował się w kasztanowcach Jan Klemens. W 1748 r. w Królewcu zakupił ich kolejną partię.

  Tak to lata temu w białostockim krajobrazie, ku jego ozdobie, a za sprawą Jana Klemensa Branickiego, pojawiły się te wspaniałe drzewa. Na wiosnę towarzyszą maturzystom, jesienią są największymi przyjaciółmi przedszkolaków.

  Nikt przez całe dziesięciolecia nie myślał, że... No właśnie. W 1916 r. Białystok okupowali już Niemcy. W skutek ich rabunkowej gospodarki w mieście zaczął szerzyć się głód. Rozpoczęto reglamentowanie żywności, w tym pieczywa.

  Mieszkańcom wydano kartki na chleb. Wyliczono, że dzienna porcja wynosić powinna około pół kilograma na głowę, czy raczej na gardło. Początkowo stać było okupanta na pewne zbytki. W swej "hojności" przewidział nawet przydział specjalnej mąki na macę. Wkrótce wszystkie te plany prysły jak bańka mydlana. Po prostu nie starczało, wywożonej do Niemiec, mąki. Wymyślono więc, że do chleba dodać można mielone otręby, sieczkę i słomę, a nawet siekane buraki. Wypieczony z tego bochenek wyglądem i konsystencją przypominał cegłę!

  Jesienią 1916 r. z białostockich kasztanowców zaczęły sypać się kasztany. Takiej nadarzającej się okazji skrupulatni Niemcy przegapić nie mogli. Natychmiast wydali więc stosowny okólnik, w którym stwierdzono, że "pod karą grzywny nie wolno niszczyć kasztanów". I dalej komendant miasta rozkazywał. "Wszyscy, którzy są właścicielami drzew kasztanowych lub kasztany znajdą" (!) są zobowiązani dostarczyć je do punktu skupu. Wyznaczono go w gmachu monopolu spirytusowego na rogu Warszawskiej i św. Wojciecha, wówczas Monopolowej. 

  Za każdy dostarczony kilogram kasztanów płacono niewielką kwotę. Następnie kasztany suszono, mielono i... już była mąka. Białostoccy piekarze nazwali tę kasztanówkę "substancją chlebotwórczą". Mieszano ją z niewielką ilością prawdziwej mąki, dodawano sieczki, słomy i chleb był gotowy (?).

  Tak to historia czasem wykręca piruety. Branicki sprowadził kasztanowce dla fanaberii, nie myśląc przecież, że z tej "mąki" będzie jakikolwiek chleb. A nam pozostało tylko dbać o te piękne, historyczne w Białymstoku drzewa.


Andrzej Lechowski

Miś Białostocki

   Z napisu wykonanego ołówkiem na odwrocie zdjęcia wiadomo tylko jedno, scena ta miała miejsce w Białymstoku 17 maja 1959 r. Z kolei tło wskazuje na park, a może i na Zwierzyniec. Głosuję za tą drugą wersją, bo przecież misie najlepiej czują się w gęstwinach leśnych.

  Chłopczyk ma minę, która wyrażała w pierwszej kolejności strach, w drugiej dopiero domieszkę radości. W dodatku nie wiadomo, czy była to radość z powodu kontaktu z olbrzymem, czy siedzenia na rowerku, o jakim marzyli chłopaki z Białegostoku i przedmieść.

  Była nadto ceniona spółdzielnia (inwalidów), produkująca masowo misie i to chwalebnie, bo na eksport, czyli za waluty obce. A jeden z moich sąsiadów sam taki eksport prowadził. W tym jednak przypadku pluszowy miś jego syna służył do przemycania zaszytych w środku złotych pierścionków i bransoletek, przewożonych zza "zaprzyjaźnionej granicy". Zasłużoną popularnością cieszyły się ponadto bajki z misiem w roli głównej, niekoniecznie dla grzecznych dziatek.

  Mieszkający w innych miastach musieli jechać do Zakopanego, by na deptaku lub przy stacji kolejki szynowej na Gubałówce zrobić sobie zdjęcie z misiem. Białostoczanie mogli czuć się uprzywilejowani, bo to miś przyjeżdżał do nich. Towarzyszył mu fotograf , były też deficytowe rekwizyty. Najczęściej ponoć ten misiek polował na ofiary w okolicach kina Pokój.

  Pan Marek wyznał mi, że był wtedy zakochany po uszy w dziewoi pięknej jak cudzoziemska księżniczka. Był maj, pachniały bzy, ptaszki kwiliły, zachęcając do moszczenia gniazdka. Ta sielanka miała jednak dramatycznie słaby punkt, pan Marek był za przeproszeniem goły jak święty turecki. A miś dysponował perfekcyjne opracowanymi, na poły dzikimi metodami. 

  Podszedł cichutko z tyłu, zarzucił znienacka swe kończyny górne (znaczy się ręce z łapami) na szyję Marka i księżniczki, przycisnął swawolnie. Pstryk i jest pamiątka. Pozostawał drobiazg, skąd wziąć pieniądze na wykupienie zdjęcia. I tak grasował pan miś z panem foto-artystą na pryncypialnej ulicy w centrum miasta.

  Mógł to być zwiastunek nowych czasów, bo po polskim (gomułkowskim) październiku zaczęła się ożywiać prywatna inicjatywa. 


Adam Czesław Dobroński

Translate