Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostocka gangsterka

   Na początku lat 30. Marek Romański wydał w ramach Biblioteczki Historyczno-Geograficznej Roj książeczkę pt. "Chicago - miasto zbrodni". Była w niej mowa przede wszystkim o wyczynach Ala Capone i jego gangu. Może niektórzy z białostockich, piśmiennych zawadiaków ją przeczytali i przykład płynący z dalekiej Ameryki wzięli sobie mocno do serca.

  W 1930 r. powstała szajka bandziorów, którą później miejscowa prasa ochrzciła nawet mianem Czarnej Ręki. Dowodzili nią dwaj bracia - Lejba i Josel Kaganowie. Wiek członków - od 15 do 27 lat. Działali najpierw skromnie, terroryzując drobnych sklepikarzy, później jednak przerzucili się na wymuszanie opłat od właścicieli podrzędnych restauracji i sal bilardowych. Właśnie na bilardzie się potknęli.

  Jeden z ich konkurentów Szloma Fin, grywał zwykle w sali bilardowej "Polanie", mieszczącej się przy Rynku Kościuszki. Tam też pewnego lutowego wieczoru 1932 r. udał się Lejba Kagan z asystą, aby się z nim rozprawić. Dotarli do stołu, przy którym trącał bile Fin, i najpierw zażądali pieniędzy, a kiedy spotkali się z odmową zaczęli go okładać pięściami i kijem bilardowym. W ruch poszły także sprężynowce. Zaalarmowana policja szybko ujęła kilku bandytów. Po żmudnym dochodzeniu odbył się jesienią 1932 r. proces kilkunastu członków szajki braci Kaganów. Oni oczywiście dostali najwyższe wyroki, po trzy lata więzienia.

  Z kolei wspomniany powyżej Szloma Fin miał swoją grupkę silnorękich młodzieńców. Specjalizowali się oni w odbieraniu prawdziwych bądź wymyślonych długów. Oto jeden z przykładów ich działalności. Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. Pomiędzy właścicielem domu Szwarców, a jego lokatorem, niejakim Notowiczem wynikł spór na tle płatności komornego. Żadna ze stron nie chciała ustąpić. Sprawa trafiła do sądu. 

  Notowicz jednak nie pozostawił swoich interesów tylko ślepej Temidzie, za czyjąś radą zwrócił się o pomoc do Szlomy Fina. Ten oczywiście nie odmówił. Jego ludzie zaszantażowali gospodarza Szwarca i jego świadków pobiciem, jeśli coś złego powiedzą o ich kliencie. Do akcji wkroczyła policja. Szloma Fin i jego kompania trafiła do aresztu. Jesienią 1935 r. sędziowie z Sądu Okręgowego nie mieli dużo wątpliwości. Po krótkiej rozprawie zapadły wyroki - od 1 do 3 miesięcy pobytu za kratkami.

  W 1935 r. miała finał jeszcze jedna głośna na bruku białostockim sprawa szajki wymuszaczy. Założyli ją w 1932 r. ambitni chojracy z ul. Wąskiej. Szefem został Konstanty Kasperowicz, zaś jego adiutantami byli Władysław Rudomin i Piotr Piotrowicz. Opryszki ci wyspecjalizowali się w terroryzowaniu i szantażowaniu białostockich szoferów mających swój postój na Rynku Kościuszki, obok apteki Hałłaja. Szajka Kostka pobierała od każdego taksówkarza codzienny haracz w wysokości 2 złotych. W tym czasie, na tym popularnym postoju, zatrzymywało się zwykle 27 taksówek. Zarobek bandy był więc całkiem pokaźny. Opryszki kontrowali wręcz bezczelnie każdy wyjazd szofera, zwłaszcza nocny i zamiejscowy.

  Ponieważ taksówki nie miały wówczas jeszcze taksometrów, pasażerowie uzgadniali więc opłatę ju na postoju. Obecny był przy tym obowiązkowo członek szajki Kasperowicza, wiedział ile ma dostać szofer za swoją jazdę i musiał zaraz po prostu zabulić dolę młodym bandziorom.

  W szajce żerujących na białostockich taksówkarzy wyróżniali się zwłaszcza dwaj bracia Piotrowicze. Piotr, czyli po ksywce Murzyn i jego bliźniak Sergiusz, zwany Armiaszką. Ich kontakt z prawem ma miejsce w końcu lat 20, kiedy to zaczęli parać się drobnymi włamaniami. Głośna w lokalnej prasie była też awantura, którą wywołali bracia na początku 1933 r. Na ul. Warszawskiej zaatakowali oni i pobili szofera karetki Pogotowia Ratunkowego, a kiedy przechodzący w pobliżu przodownik policji zażądał od nich dokumentów osobistych, dostało się i jemu - słowami i pięścią. Sąd Okręgowy skazał krewkich braciszków na osiem miesięcy więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Reket, czyli wymuszanie po białostocku

    W Ameryce czasów Al Capone popularnym działaniem gangsterów był tzw. reket, czyli wymuszanie. W międzywojennym Białymstoku taka praktyka też miała swoich amatorów. Zarówno dorosłych, jak i małolatów.

  Na wymuszania narażeni byli przede wszystkim drobni kupcy i przedsiębiorcy. Odbywało się to w sposób nadzwyczaj prosty. Do sklepiku, w którym poza ekspedientem nie było kupujących, wchodził zdecydowanym krokiem młodzieniec i żądał kilku paczek papierosów lub też ofiarowania złotówki, jako pożyczki. Właściciel interesu dobrze wiedział w czym rzecz. Znał przecież tego chojraka i sławę, jaką cieszył się on na ulicy. Płacił.

  W ten sposób za złotówkę miał przez jakiś czas względny spokój. Opryszek szanował posłusznego sklepikarza. Nie nadużywał jego gościnności. Pilnował też, aby nie wykorzystywali go inni amatorzy białostockiego reketu. Jeśli jednak pojawiła się jakaś konkurencja, o wszystkim decydowała zwykle bójka na noże. Zwycięzca przejmował kontrolę nad pożądanym obiektem.

  W przypadku kiedy kupiec okazywał się oporny i nie chciał płacić natrętnemu opiekunowi, ten organizował natychmiast gromadkę swoich kumpli, wkraczał do sklepu i wywoływał awanturę. Kończyła się ona zwykle dużą demolką lady, półek, a zwłaszcza okien. Jeżeli uparty sklepikarz nadal się nie poddawał i np. wzywał policję, to nie mógł zrobić gorzej. I tak wcześniej czy później musiał zrezygnować ze skargi. Inaczej nie miałby spokoju na swojej ulicy.

  Biorąc przykład ze starszych oprychów, do wymuszania brali się też kilkunastoletnie szczawiki. Przykładem niech będzie szajka pod wodzą 14-letniego Szyi Szustera, która w 1937 roku była postrachem właścicieli kiosków ze słodyczami, budek z wodą sodową i sklepików papierosowych. Szyja miał dwóch, 13-letnich pomagierów – Kostka Bancerowicza i Wacka Jirgielewicza. Wszyscy oni mieszkali na ul. Wesołej i w tamtych okolicach podjęli swoją mini gangsterską działalność.

   Choć żydowscy sklepikarze z Wesołej, Mazowieckiej czy Suraskiej nie traktowali początkowo żądań niepozornego chłopaka zbyt poważnie, zamiast papierosów, cukierków czy sodówki, brali za kołnierz i wyrzucali na ulicę, to jednak szybko przekonali się o swojej lekkomyślności.

   Szyja bowiem wyrzucony ze sklepu w dzień, odwiedzał go ponownie, tyle że w nocy. Brał ze sobą oczywiście swoich pomagierów. Dostanie się do licho raczej zabezpieczonego kiosku lub sklepiku nie sprawiało żadnej trudności. Kłódkę można było ukręcić przy pomocy metalowego prętu.

   Kiedy pewnego razu Szyja wyrzucony przez Owsieja Wechtera z jego budki z wodą sodową przy ul. Mazowieckiej, zamiast jednej złotówki, o którą został grzecznie poproszony, stracił towar za blisko 100 zł.

Inny kupiec, niejaki Dryngiel, który przy ul. Suraskiej trzymał interes papierosowy, pożegnał się z tytoniem na blisko 80 zł, a przecież wystarczyło złożyć na ręce Szyi symboliczny haracz.

   Policja, która skrupulatnie odnotowywała owe drobne włamania do sklepików, wkrótce trafiła na trop młodocianych reketerów. Nie było to zresztą takie skomplikowane. Zaczęło się od doniesienia w IV komisariacie, złożonego przez kupca z Suraskiej, Zygmunta Rzepki. Dotyczyło ono odwiedzin natrętnego smarkacza, który kategorycznie domagał się złotówki „na pomoc dla bezrobotnych”. Posterunkowi z czwórki postanowili urządzić zasadzkę.

  W nocy z 20 na 21 sierpnia przy sklepiku spożywczym pana Rzepki zatrzymana została cała trójka z młodym Szusterem na czele. Chłopcy byli dobrze przygotowani do nocnej roboty. Mieli przy sobie dwa haki, łom i specjalny nóż do kitowania okien. Oczywiście wszyscy trafili do miejskiego aresztu. Policja odkryła też główną kryjówkę małoletnich złodziejaszków w jednym z domków na letnisku w Zwierzyńcu.

   Białostocki Sąd Okręgowy okazał się w miarę łagodny, za kilkanaście włamań skazał Szyję, Kostka i Wacka na dom poprawczy z zawieszeniem. Dopilnować dobrego sprawowania się pociech mieli rodzice.


Włodzimierz Jarmolik

Kasa pancerna z gwarancją

    W dzień wigilii Bożego Narodzenia 1925 r. białostocki notariusz Stefan Bednarski zamknął wcześniej swoją kancelarię na Sienkiewicza 5. Około godziny 14 zlecił jednemu z aplikantów spakowanie do walizy dokumentów, weksli i innych ważnych papierów i odniesienie ich do depozytu bankowego. Sam zaś, już w świątecznym nastroju, udał się do domu na Kraszewskiego 21. Po wyjściu szefa aplikant zamknął kancelarię, miał jeszcze tylko krótką wizytę w banku i święta!

  Jednak nie dla wszystkich. Kancelarię notarialną od kilku godzin obserwowali warszawscy kasiarze. Gdy białostoczanie zasiadali do wigili, a na ulicach zrobiło się pusto, to przystąpili do pracy. Weszli do budynku od strony podwórza, od Żydowskiej (Białówny). Najpierw znaleźli się w lokalu hipoteki, a z niego „wtargnęli do biura p. rejenta”. Tu bez namysłu zajęli się pancerną kasą. Nie bawili się w żadne finezyjne metody. Nie interesował ich zamek, tym bardziej szyfr. Za pomocą tak zwanego raka rozpruli bok kasy i łupem ich padły 2 tysiące złotych oraz obce waluty warte drugie tyle.

  Włamanie odkryto dopiero po świętach. Policja była pewna, że ma „do czynienia z występem kasiarzy warszawskich, jedynych w swoim rodzaju specjalistów w tej branży złodziejskiej”. Warszawiaków posądzono też i o inną głośną kradzież, która wydarzyła się 26 lutego 1927 r.

   Było sobotnie popołudnie. Pracownicy kantoru fabryki sukna Trylling i Syn uporządkowali papiery, zamknęli biuro i w głowach mieli już tylko czekające ich karnawałowe szaleństwa. Wokół reprezentacyjnej, stojącej na rogu Lipowej i Nowego Świata, kamienicy Oswalda Tryllinga (mieścił się w niej ów kantor) zapadł zmrok.

  Pod jego zasłoną na podwórzu pojawiło się kilku mężczyzn. W milczeniu, sprawnie i szybko dostali się do piwnicy i zaczęli swoją pracę. Przebili się przez strop i już byli w kantorze. Tu „przy pomocy świdrów i raka rozpruli kasę”. Ich łupem padło 10 tysięcy złotych, 70 rubli w złocie, 500 franków francuskich oraz akcje bankowe warte grubo ponad tysiąc złotych. Włamanie wykryto dopiero w poniedziałek. Policja i tym razem zawyrokowała, że „sprawcy należą do typu specjalistów kasiarzy i przybyli prawdopodobnie z Warszawy na gościnne występy”.

  W przekonaniu tym utwierdziło stróżów porządku to, że po tygodniu, w stołecznym Banku Gospodarstwa Krajowego, zatrzymano dwóch mężczyzn usiłujących sprzedać tryllingowe akcje. Nie zdołano im jednak udowodnić, że są sprawcami włamania. Zatrzymani twierdzili, że papiery kupili na giełdzie i nigdy nie byli w Białymstoku.

  Dobra kasa pancerna nie zawsze była gwarancją spokojnego snu. W Białymstoku od końca XIX wieku działała niewielka, ale słynąca z jakości swych wyrobów fabryka kas. Znajdowała się na zapleczu Lipowej i Grochowej. Była tam niegdyś uliczka Berdyczowska.

  Od niej jeszcze odchodził zaułek zwany Berdyczowskim, choć i nazywano go też Lipowym. Tam to więc Bierko Kasz prowadził odlewnię żeliwa, w której masowo produkowano drzwiczki do pieców. Na wszystkich widniał markowy napis „Biełastok. Bierko Kasz”. Obok odlewni funkcjonował warsztat ślusarski. W nim produkowano metalowe drzwi do magazynów no i kasy. Kasz miał zawsze na składzie po jednym egzemplarzu, tak aby klient mógł wybrać potrzebny mu model. Można było jednak zamówić jakąś specjalną odmianę.

   W 1890 r. na Lipowej, naprzeciw cerkwi, w kamienicy Jakuba Epsztejna, został otwarty sklep Josela Hermana. Tu po niskich cenach oferowano „niepalne kasy” znanych warszawskich firm. Tak więc w większości białostockich kantorów, banków, w bogatych domach miejscowych bourgeois stały kasy bądź od Kasza lub od Hermana. Kres działalności fabryki Kasza przyniosła I wojna światowa. Herman natomiast zajął się po wojnie wyłącznie sprzedażą mebli.

  W 1919 r. popyt na nowe kasy zdecydowanie wzrósł. W mieście powstawały urzędy i instytucje. Pewną popularnością cieszyły się w Białymstoku, znane jeszcze przed wojną, wyroby warszawskiej fabryki kas S. Baumgarta. Firma ta założona w 1863 roku, specjalizowała się w produkcji niewielkich, a zatem i stosunkowo niedrogich kas.

  Jedna z nich została kupiona do otwartego w 1919 r. Gimnazjum Hebrajskiego. Mieściło się ono na Sienkiewicza 79 (obecnie w budynku tym jest szpital miejski). Kasa przetrwała całą naszą historyczną zawieruchę. Dziś możemy oglądać ją  w Muzeum Historycznym.


Andrzej Lechowski

Translate