Postaw mi kawę na buycoffee.to

Marconi w hotelu Ritz. Człowiek błyskawica z wizytą w Białymstoku

   Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie do Białegostoku wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego, znanego jako człowiek-błyskawica.

  Dziś w estradowym życiu panuje niezły galimatias. Kabarety zamiast bawić kawiarnianą publiczność dorabiają sobie powagi w teatrach. Piłkarze zamiast na stadionach występują w operach. 

  Trudno się w tym wszystkim połapać. W przedwojennym Białymstoku wszystkie atrakcje podkasanej muzy odbywały się najczęściej w Ritzu. Nadawał on każdemu wydarzeniu szyk i rangę. Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie "wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego" znanego jako człowiek - błyskawica. Transformiście towarzyszyć miały "pierwszorzędne siły artystyczne" w osobach J. Rączki, Eliżanki, Kołosowskiej i Bieńkowskiej. Mówiąc wprost, był to kabaret.

  Pomysłodawcą i kierownikiem całego przedsięwzięcia był Rączka. Panie zaś śpiewały wdzięczne i śmieszne kuplety. Ale gwiazdą programu był Marconi. Jego przybycie do Białegostoku "wzbudziło niepowszednie zainteresowanie". Transformatyzm tego artysty polegał na "odtwarzaniu galerii znakomitych kompozytorów". 

  Marconi przebierał się więc za Franciszka Liszta, Giuseppe Verdiego, Piotra Czajkowskiego, Antoniego Rubinsztejna, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Franza Suppe. Dzień w dzień od 25 marca o godzinie 9 wieczorem sala restauracji w Ritzu wypełniona była po brzegi.   Najpierw podawano kolację, do której przygrywał "koncertowy kwintet muzyki". Pół godziny przed północą na scenę wychodził Rączka. Ze swadą objaśniał rządnej wrażeń publiczności co za chwilę będzie mogła zobaczyć. Gdy kończył, kwintet dawał tusz oparty na twórczości kompozytora, w którego właśnie miał się przeistoczyć Marconi. I wówczas z za kulisy w świetle prowadzącego reflektora wychodził człowiek - błyskawica. 

   Ten artystyczny przydomek miał podkreślać z jaką szybkością transformista potrafił się przeistoczyć z figlarnego, dowcipnego Mozarta w chmurnego Wagnera. Jak ze stanu depresyjnego Czajkowskiego przeistaczał się w pewnego siebie, władczego Verdiego. Cały program ilustrowany muzyką trwał około godziny. Po nim ritzowi goście ruszali na parkiet. Rozpoczynał się dancing - serpentina. Nad ranem pełni wrażeń, wymęczeni, ale zadowoleni białostoczanie, mający przekonanie, że byli uczestnikami światowego wydarzenia zapadali w domowe pielesze.

  Wybrańcy, którym udało się zarezerwować stoliki na czwartkowy wieczór 26 marca mieli dodatkowa atrakcję. Tego dnia już od rana montowano w Ritzu "superocakcyjny aparat o 6 tempach". Był to najnowocześniejszy radioodbiornik. Zapewniano, że "daje pełną gwarancję, że zgromadzona publiczność usłyszy dźwięki głośno i wyraźnie". 

  Pokazowi towarzyszył wykład pod oczywistym w tamtych latach tytułem "Co to jest Radio". Prezenterami tego angielskiego modelu byli inżynierowie Włodzimierz Topór i Aleksander Hildebrandt. Tego ostatniego przedstawiano jako syna znanego weterana 1863 roku. Tego wieczora program zaczynał się wcześniej. Już o 19?? goście zasiedli w restauracji i ze zdumieniem wsłuchiwali się w "produkcje radiofoniczne najlepszych stacji europejskich jak - Londynu - Rzymu - Berlinu - Zurychu". 

  Panowała zgodna opinia, że radio "ulepszone, oczyszczone z niepotrzebnych szumów i czasami suchych trzasków otwiera olbrzymie pole do fantazji na temat ukształtowania się naszego życia za kilkanaście lat". Publiczność wdzięczna inżynierom za Wieczór Radio Koncertowy nagrodziła ich "zupełnie zasłużonymi i hucznymi oklaskami". Przy stolikach w trakcie kolacji w oczekiwaniu na występ Marconiego mówiono wyłącznie o 6 tempach superocakcyjnego aparatu.

  Niestety gościnne występy Marconiego w Białymstoku zbliżały się do końca. Ostatni wieczór odbył się 1 kwietnia 1925 roku. Transformista w finale przeszedł sam siebie. "Wykonał wspaniały wodewil Królowa Fokstrotów, sam jeden w 9 osobach - 50 zmian kostiumów". Wszystko odbywało się oczywiście w błyskawicznym tempie. 

   Jak przystało na finał, Rączka też postarał się o coś wystrzałowego. Na afiszach pojawiła się zapowiedź, że "wykona po raz pierwszy w Białymstoku pieśni syberyjskiego zesłańca i pieśni katorgi". Mimo, że podobały się słuchaczom, to odczucia były mieszane. Po prostu publiczność nie transformerowała tak błyskawicznie jak Marconi i nie nadarzyła za zmianami nastrojów rozpiętych pomiędzy Królową Fokstrotów, a syberyjskim skazańcem.


Andrzej Lechowski

Cafe-Club - białostocki przytułek rozrywki towarzyskiej

    3 października 1934 roku w pałacyku gościnnym otwarta została kawiarnia Cafe-Club. Białostoczanie nazwali ją przytułkiem rozrywki towarzyskiej.Prasowym obyczajem w Białymstoku stały się środowe spotkania Prezydenta miasta z dziennikarzami. Odbywają się one na piętrze pałacyku gościnnego. Drodzy ich uczestnicy, nie wiecie zapewne, że jesteście mimo woli w okowach historii. To miejsce jest bowiem... Ale posłuchajcie.

  W sobotni wieczór 3 października 1934 roku, po długim remoncie, na piętrze pałacyku gościnnego otwarty został "przytułek rozrywki towarzyskiej" - Cafe-Club. Właściciel pałacyku, Hirsz Wider, wykonanie wystroju nowego lokalu zlecił znanemu białostockiemu architektowi Szymonowi Pappe. To on zaprojektował też stojący vis-a-vis okrąglak z Muzeum Wojska.

  Kawiarnia urządzona była z niezwykłym jak na Białystok luksusem. "Oryginalny nowoczesny styl, wewnętrzne urządzenie i umeblowanie lokalu, dokonane z poczuciem wielkiego smaku i artyzmu dekoracyjnego, miękkie tony barw, kwiaty i prawdziwe morze światła elektrycznego, rzucanego przez setki matowych lampjonów".

  Ci, co wówczas, w sobotę, pierwszy raz to zobaczyli, pełni zachwytu mówili "bombonierka - pudełeczko urządzone na modłę europejską". Na otwarcie Wider zaangażował jazzową orkiestrę grającą pod batutą M. Szabsaja. Po wykonaniu nieodzownych amerykańskich standardów jazz band grał do tańca.

  Nowością wśród białostockich kawiarni - i tu uwaga - był stolik prasowy, nazwany gniazdkiem prasożytów. Do grona dziennikarzy dopuszczani byli co ważniejsi białostoczanie i różni plotkarze, nazwani prasopasożytami. W gniazdku omawiano wszelkie miejscowe sensacyjki. Zanim ujrzały światło dzienne, to najpierw skomentowane zostały przez owych prasożytów. Drodzy żurnaliści, pamiętajcie, że to ja Wam odkryłem ten niezwykły przywilej! Na najbliższej środowej, prezydenckiej konferencji czujcie się jak u siebie, jesteście w gniazdku.

  Tymczasem w Clubie życie towarzyskie rozkwitało. Już w pierwszym tygodniu wydarzyło się coś niezwykłego jak na białostockie stosunki. Oto na małą czarną wpadł tu miejscowy bywalec, niejaki Minkes. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zanim kelner przyniósł mu kawę, to poczuł pod nogą jakiś niewielki przedmiot.

  Dyskretnie zerknął pod stolik i ze zdumieniem stwierdził, że leży tam "drogocenny pierścień damski z brylantem". Gdyby to był Lux na Sienkiewicza bądź pobliska Gastronomia, to po pierwsze, nie było by tam brylantów, a po drugie, gdyby tam już były, to z pewnością znalazły by się momentalnie w kieszeni Minkesa. Ale tu, w Cafe Clubie, trzeba było zachować się na modłę europejską.

  Minkes niezwłocznie, acz z ciężkim sercem podniósł pierścień i wręczył go żonie Hirsza Widera. Po kilku godzinach w kawiarni zjawiła się pewna elegancka, mocno zdenerwowana dama. Zwróciła się do pani Wider z pytaniem, czy przypadkiem nikt nie znalazł. Jakież było jej zdumienie, gdy w tym samym momencie odzyskała swoje brylanty.

  Wieść o niebywałej uczciwości i rzetelności Widerów, i oczywiście Minkesa, rozeszła się po mieście natychmiast. Nie trzeba było lepszej reklamy. Kto wie, a może to wszystko było z góry ukartowane, a prasożytnicy wcześniej już mieli napisane notatki?

  Rozpoczął się karnawał 1935 roku. Cafe-Club był oblężony. "Pan Hirsz Wider coraz więcej wykazuje pomysłowości. Coraz nowsze miewa pomysły i koncepcje. W swym mandarynacie od kawy, ciastek i tango-pląsów urządza coraz to nowe i nowe imprezy".

  Spragniona europejskich, ba, światowych szaleństw socjeta miała więc noc turecką (pewnie była kawa po turecku i tancerki - marzenie). Po tym sukcesie bawiono się na nocy serpentynowej. Co prawda malkontenci, a takich w Białymstoku i teraz bez liku, z kwaśnymi minami zrzędzili, że "cały ten zakład widerowski, ze wszystkimi jego imprezami, jest prowincjonalnym kramikiem próżności" i gdyby nawet urządzono w nim noc ateńską, to i tak ich noga tam nie postanie.

Andrzej Lechowski

Miss Polonia 1930

    Jak karnawał, to tańce i szaleństwa. W przedwojennym Białymstoku tradycja ta mieszała się z nowoczesnością. Czasem była to kolizja. Stan ten wywoływał komiczne komentarze.

  Starsze pokolenie, oglądając królujące na parkietach shimmy, charlestona czy z lekka już staromodne tango, twierdziło, że to koniec świata. Mówiono, że kiedyś, za ich młodości, takie brewerie wyczyniano jedynie pod kołdrą w alkowie, ale żeby robić takie bezeceństwa publicznie? Skandal!

   Ale świat i młodość nie zwracały uwagi na te utyskiwania. W Białymstoku jak grzyby po deszczu mnożyły się szkoły tańca. Można było przebierać w ofertach Skrzypkowskiego, Majsa, Ulickiego czy Klajmersa. To byli ówcześni dyktatorzy bon tonu, mody i konwenansu. Młodzież szybko przerabiała przedkarnawałowe kursy, aby już w samym carnavalle szokować, drażnić zmysły, być nowoczesnym. Praktykom tym z ogromnym zatroskaniem przyglądali się pedagodzy.

  W karnawale 1939 roku miarka się przebrała. "Nauczycielstwo szkół średnich i zawodowych" wystąpiło z apelem aby zabroniono młodzieży szkolnej uczęszczanie do szkół tańca. Twierdzono, że są to jaskinie rozpusty i deprawacji. Jednocześnie nauczycielstwo dostrzegało w tańcu, oczywiście nie w jakowyś niemoralnych wygibasach, tylko w tańcu typu walczyk, poleczka itp., istotne aspekty wychowawcze. Uważano bowiem, że taniec to świetna szkoła do nauki przyzwoitego zachowania się w towarzystwie, a też i sposób na podniesienie sprawności fizycznej.

  Proponowano więc, aby rozpocząć prace nad "projektem nauczania tańców w szkole pod nadzorem nauczycielstwa".

  Konkurs urody budzący zgorszenie

Nie przychodziło temuż nauczycielstwu do belferskich łepetyn, że młodym wcale nie o konwenanse w tańcu chodziło i w związku z tym szkolne lekcje miałaby ta młodzież w odpowiednim poważaniu.

  Na karnawałowych balach oprócz tańców zgorszenie budziły "konkursy urody". Wiadomo, że nie chodziło w nich o ocenę inteligencji startujących. I w tej materii nauczycielstwo białostockie też zachowało należytą czujność. Już w 1929 roku władze oświatowe "zleciły przełożonym szkół średnich, by zakazali młodzieży branie udziału w tego rodzaju imprezach niewskazanych ze względów pedagogicznych".

  Tymczasem popularność konkursów piękności gwałtownie wzrastała. Nikt nie zwracał uwagi na nauczycielskie moralizowanie. Zbiorową wyobraźnią rządziły "miski" balu, karnawału.

  W styczniu 1930 roku białostoczanie po raz pierwszy mogli bezpośrednio głosować w konkursie Miss Polonia. Miejscowa prasa ogłosiła triumfalnie: "Białostoczanki i białostoczanie przeczytajcie uważnie. Białystok wybiera Miss Polonię. 6 stycznia przystąpiliśmy do wielkiego konkursu urody, do wspaniałego turnieju o tytuł Miss Polonii na rok 1930".

  Chętni mogli głosować na, ich zdaniem najpiękniejsze panny, składając wypełniony kupon w redakcji Dziennika Białostockiego przy Rynku Kościuszki 1. Znawcy tematu twierdzili, że w konkursie znalazł się "materiał nazbyt bogaty". Zaiste uroda kandydatek robiła duże wrażenie.

  Białostoczanie nie głosowali na warszawiankę

Nic więc dziwnego, że numer gazety z kuponem rozprzedano w mgnieniu oka. Urywał się też redakcyjny telefon. Każdy chciał wybrać tę najpiękniejszą.

Zwyciężczynią białostockiego głosowania została Elżbieta Chamska. Do ścisłego finału kwalifikowało się 15 panien. Niestety po podsumowaniu głosów z innych polskich miast "nasza" Chamska zajęła dopiero 27 miejsce i przepadła.

W następnych dniach cała Polska z zapartym tchem oczekiwała, kto zdobędzie zaszczytny tytuł Miss. Wreszcie w środę 29 stycznia 1930 roku jury ogłosiło swój werdykt.

  Najpiękniejszą Polką została lwowianka Zofia Batycka. W białostockim głosowaniu była dopiero 12. Wyprzedziła ją nawet jedna z wicemiss, poznanianka Larysa Winkowska, którą białostoczanie widzieli na 3 miejscu. Druga wicemiss Władysława Malczewska z Warszawy kompletnie nie przypadła do gustu białostockim koneserom. Nie oddali na nią ani jednego głosu!

Tego werdyktu w Białymstoku pojąć nikt nie potrafił. Batycka jak Batycka, ale Chamska! No sami Państwo zobaczcie. To spojrzenie, usteczka, a co za zawijasek nad czółkiem. I niech nam nauczycielstwo da święty spokój. Karnawał to karnawał.


Andrzej Lechowski

Translate