Postaw mi kawę na buycoffee.to

Irena Białówna - taka właśnie była

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły.   Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.

  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).

  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.

  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.

   Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.

  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu.Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.

  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.

  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.

– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.

Dwie odważne kobiety

  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.

   Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła. Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy. Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.

   AKCJA „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.

Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.

  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.

Pomaga wszędzie

  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.

  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.  I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą. Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.

  Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.

Hart i dobroć

   W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.

– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.

  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.

  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.

 „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (…) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.

   Doktor Irena zakasuje rękawy

Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.

  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami? Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.

   Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.

  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.

   Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.

  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.

W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm. I nieustannie szkoli innych.

  Dar ze Szwecji

Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.

   W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.

   Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.

– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.

  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.

Kwiaty samolotem

  O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:

– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.

   Tak więc… Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”…

   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.

   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.   Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.

   18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.

Monika Żmijewska

Wiesław Wróbel " Irena Biała (Białówna) pochodziła z rodu osiadłego w Białymstoku od kilku pokoleń, jej dziadek też był lekarzem i właścicielem domu przy ul. św. Roch 2, który potem odziedziczyła Irena. Tak więc warto by było poprawić artykuł, bo jej przyjazd do Białegostoku nie był kwestią przypadku czy wyboru czysto praktycznego. Notabene jej dziadkowie - Kobylińscy, i rodzice Biali, są pochowani na Farnym obok Ireny, warto przyjrzeć się temu nagrobkowi. Na postumencie za wysoką trawą są odnotowani jej rodzice- inż. Józef i matka Janina Kazimiera. "

W okupowanej Polsce kawa stała się nieosiągalnym rarytasem

   Składu chemicznego kawy w warunkach domowych nie da się spreparować, zwłaszcza jej najważniejszego elementu, czyli stawiającej na nogi kofeiny. Niemniej jednak, można wytworzyć napój o podobnym kolorze, ciekawym zapachu i smaku zbliżonym do autentycznej kawy. Oto po jakie specyfiki sięgały nasze babcie i prababcie żyjące podczas II wojny światowej.

   Zarówno podczas ostatniego globalnego konfliktu, jak i w trakcie wielkiej wojny z lat 1914-1918, popularna była kawa z cykorii. Roślina ta jako surogat wykorzystywana była, wedle słów Juliuszowej Albinowskiej, a więc autorki bestsellerowych książek kucharskich i kompendiów z początku ubiegłego wieku, już przed rozbiorami. Zresztą stosuje się ją także i dzisiaj.

   Cykoria i marchew

By uzyskać pożądaną namiastkę należało ususzyć liście cykorii, albo upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się je rozdrabiało i w zależności od efektu, jaki gospodyni chciała uzyskać, mieszało surogat z prawdziwą kawą w celu jej rozmnożenia, albo z kawą zbożową dla poprawienia jej smaku.

    Erzac, a więc namiastkę, kawy można też było uzyskać z… najzwyklejszej marchwi. Z powodu powszechności upraw tej jarzyny w Polsce, metoda była wyjątkowo ekonomiczna. W celu uzyskania namiastki kawy należało – podobnie jak w przypadku cykorii – upalić korzeń pokrajany w kostkę i rozdrobnić.

   Co zamiast kawy „drogiej i niezdrowej”?

Kolejne metody produkcji erzaców kawy znaleźć możemy u Franciszki Gensówny, autorki popularnego przed II wojną światową poradnika dla młodych gospodyń. Kucharka nie porzuciła wiernych czytelniczek także w nowej rzeczywistości.

    W swojej Zdrowej kuchni, która doczekała się pod okupacją kilku wydań, podawała przepisy na smaczne, niewyszukane, a przede wszystkim dostosowane do realiów dania oraz porady praktyczne dla gospodyń, jadłospisy i domowe sposoby leczenia niektórych chorób. Gensówna ogółem miała na temat prawdziwej kawy bardzo niepochlebną opinię. Pisała, że wprawdzie „kawa zagraniczna” ładnie pachnie, ale jest „i droga i niezdrowa”. Zamiast niej kucharka polecała kawę zbożową domowej roboty.

   Aby ją zrobić, należało wziąć większy zapas żyta i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym krokiem było wystudzenie, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej puszki. Potem wystarczyło tylko erzac zaparzyć.

   „Smak jej nie ustępuje niemal kawie”

Kawa zbożowa, obecna wcześniej raczej w niezamożnych domach, ewentualnie serwowana dzieciom, zyskiwała na popularności od samego początku wojny. Dziennikarz „Nowego Kuriera Warszawskiego” już w grudniu 1939 roku pisał z entuzjazmem:  Zamiast kawy oryginalnej, Warszawa od dawna używa, jako zdrowszej i pożywniejszej, kawy zbożowej. Wiele przezorniejszych gospodyń przygotowuje sobie kawę zbożową, paląc pszenicę, jęczmień i żołędzie. Smak jej nie ustępuje niemal kawie prawdziwej, ale skutek jest niewątpliwie lepszy. Nie szkodzi zdrowiu, a to chyba b. ważne.

   Wprawdzie ówczesna nauka wcale nie opowiadała się jednoznacznie za szkodliwością prawdziwej kawy, ale taka opinia pozwalała zakamuflować prawdziwe źródło popularności zbożowego surogatu. Polki po prostu nie miały wyjścia.

   A może jednak kawa z żołędzi?

Obok kawy zbożowej i cykoriowej produkowano także erzac z żołędzi. Jedną z metod jej wyrobu opisała Angelika Januszewska. Inny sposób zakładał wygotowywanie żołędzi w łupinach lekko wcześniej uszkodzonych (tak, by woda dostawała się do środka).

   Po kilkukrotnej zmianie wody łupiny bez problemu można było zdjąć. Po tym następował proces suszenia i mielenia. W ten sposób powstawała mąka w kolorze – nomen omen – kawy z mlekiem i zapachu mokrych leśnych liści. Dawało się z niej, przy użyciu przydziałowego tłuszczu, upiec na przykład ciasteczka, o pięknym ciemnym kolorze i ciekawym smaku. Można też było zmieszać ją ze zwykłą mąką dla jej zaoszczędzenia.  Przy odpowiednich proporcjach nie zmieniała smaku wypieków. Wojenni pamiętnikarze najczęściej jednak wspominają nie żołędziowe wypieki, ale kawę z żołędzi, która powstawała po upaleniu maki.

  Taką kawę można kupić także i dziś w sklepach z żywnością ekologiczną, jednak jej skład jest nieco bogatszy od tej, jaką piło się w latach II wojny światowej. W celu poprawienia smaku producenci dodają do niej aromatyczne przyprawy, między innymi kardamon, imbir, cynamon i goździki. Okupacyjne panie domu na podobne ekstrawagancje nie mogły sobie pozwolić.


Fascynującą historię kobiecej sztuki przetrwania podczas II wojny światowej poznacie w książce Oli Zaprutko-Janickiej pt. Okupacja od kuchni. Powyższy tekst pochodzi właśnie z niej. (Wydawnictwo Poznańskie 2024).


Aleksandra Zaprutko-Janicka

Rodzina z tradycjami dorożkarskimi

 

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.

  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.

  W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.

  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. 

  Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.

  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie


Włodzimierz Jarmolik

Translate