Postaw mi kawę na buycoffee.to

Królowie Chanajek

   Ulice Bema. Młynowa, Krakowska, Odeska, Cygańska, Ołowiana, Jasna, Czarna, Angielska, Żółta, Kijowska, Mławska, Sosnowa, Cicha, Orlańska. Ulice gdzie architektura drewnianych ruder chylących się ku ziemi, kontrastuje z wielkopłytowymi kolosami. Kiedyś biedota zamieszkujących tu ludzi i enklawa prostytucji, złodziejstwa mieszająca się z biznesowymi interesami tych wysoko postawionych. Chanajki - najuboższa dzielnica międzywojennego Białegostoku. Tam, gdzie przebiegała granica między biednymi Chanajkami, a bogatym śródmieściem, przebiegała także granica dwóch różnych światów. 

    Dawne Chanajki miały 3 oblicza – funkcjonująca niczym holenderska dzielnica „Czerwonych latarni”, przepełniona burdelami i prostytutkami. Drugie jej oblicze było bandyckie – które porównać można było do zakapiorskiego Londynu z połowy XX wieku. Ostatnie zaś to oblicze funkcjonujące za dnia – gdzie prowadzony był normalny handel, usługi oraz produkcja.

   75% mieszkańców Białegostoku stanowili Żydzi, tak i Chanajki zamieszkiwała głównie żydowska biedota. Bezrobotni, robotnicy, drobni rzemieślnicy, uliczni handlarze, biedni artyści i oczywiście ci, którym nie szło w życiu. Ulice straszyły swym wyglądem. Smród rynsztoka, ciasne, brudne uliczki, a przy nich odrapane, sypiące się, nieraz popadające w ruinę kamienice. Sporą część mieszkańców stanowili dobrzy ludzie, których bieda zmusiła do życia w Chanajkach. 

    A świat przestępczy utrudniał te życie jeszcze bardziej. Złodzieje, fałszerze pieniędzy, oszuści, młodociani kieszonkowcy, włamywacze, hazardziści, prostytutki i zwykli naciągacze... A tym wszystkim rządził król Chanajek: Jankiel "Janeczkie" Rozengarten. To on był tam prawdziwą władzą. Pod tym przezwiskiem znała go policja i opinia publiczna miasta. Przez kilkanaście lat sprawował on twarde rządy w zaułkach Chanajek. 

     Bez jego udziału, a co najmniej wiedzy nie mogła odbyć się w Białymstoku żadna większa kradzież, szantaż czy afera.

   Chanajki były kawałkiem westernowego "dzikiego zachodu" w sercu Białegostoku. Sprawiedliwości dochodzono za pomocą noży i pistoletów. Bez przerwy zdarzały się napady na banki, poczty, sklepy, rabunki na ulicy, a w karczmach pijackie kłótnie zamieniały się w zabójstwa. 

    Większość białostockich burdeli znajdowała się właśnie tam. A zdarzało się, że stały nawet obok siebie. Najpopularniejszy z takich przybytków znajdował się na rogu Lipowej i Krakowskiej. Na Chanajkach funkcjonowało wielu sutenerów – Szmul Chazan i jego synowie Chaim i Chone. Dzisiejsza ulica Kalinowskiego, a dawniej Sosnowa była natomiast miejscem, gdzie można było napotkać nie jedną prostytutkę, które zachęcały do swoich usług.

     Tak jak w innych zawodach w tamten czas, tak samo i w Chanajkach uczono przestępczego fachu młodszego pokolenia i przekazywano wiedzę dalej. Złodziej uczył złodziejskiego zawodu syna, prostytutka uczyła swoją córkę. Jak każde rozległe i w swój sposób zorganizowane środowisko przestępcze, chanajkowscy też mieli swoich prowodyrów, swoich niekoronowanych, lecz uznawanych i szanowanych królów.  

    Na chanajskich ulicach oraz w knajpach nie brakowało też bójek. Na kartach czarnej historii miasta zapisali się tacy przestępcy jak Chaim Sarowski oraz Jankiel Kapicki. Obaj szantażowali, a także zastraszali biznesmenów. Istnieli również fałszerze, którzy podrabiali dolary.

     Nie brakowało także złodziei, którzy specjalizowali się w różnych formach tego czynu. Nie raz okradli mieszkańców wspomniani już synowie Szmula Chazana. Oprócz nich postrach siali bracia Kukawka, którzy specjalizowali się w kradzieżach sklepowych i włamaniach. Był też niejaki Antoni Ejsmont. Złodziej handlował między innymi pościelą czy ubraniami. Przechodnie zaś mogli natrafić na znanego awanturnika Mordko Lisa – który wymuszał od nich pieniądze na wódkę.

    Prostytutki, złodzieje, bandyci oraz całe knajackie towarzystwo funkcjonowało w nocy. Za dnia białostocka dzielnica była miejscem, gdzie toczył się biznes i produkcja. Chanajki na swoim terenie miały siedzibę gminy żydowskiej, sklepy z pościelą, obuwiem i suknem, ale też z meblami kuchennymi, wapnem, watą czy cementem. Na Chanajkach funkcjonowała także fabryka czekolady, którą założył Chaim Sofer. Wyroby były tak pyszne, że firma była znana na całe miasto, zaś samego Sofera porównywano do Wedla. W fabryce Sofera było tanio, więc na słodycze mogli sobie pozwolić nawet biedni. Podczas drugiej wojny światowej, Chanajki przestały istnieć za sprawą Niemców.

    Dzisiaj w rozwijającym się Białymstoku na miejscu starych domów, rosną okazałe apartamentowce. Czar przedwojennych ulic niemalże znika każdego dnia. Pozostało kilka podwórek, walących się chlewików i zbutwiałych sieni, które pamiętają historię żydowskiej dzielnicy. Kocie łby, błoto, kałuże jeszcze parę lat temu były tutaj naturalnym zjawiskiem. Były bo za sprawą developerów przestają istnieć. Tak jak drewniana architektura miasta. 


tekst : Architektura Piórkiem Pisana

Wspomnienia Jana Mogielnickigo

   Dziadek Jan Mogielnicki mieszkał w Słonimiu. Miasto to, (dziś znajdujące się w obwodzie grodzieńskim na Białorusi) do 1939 roku należało do Polski. Przez stulecia było miejscem, gdzie ścierały się wpływy polskie i rosyjskie, różne kultury i wyznania. 

  Przed wojną był Słonim garnizonem 79 pułku Strzelców Słonimskich, wchodzącego w skład 20 Dywizji Piechoty. Był tu kościół, cerkiew, synagoga, meczet a także gimnazjum państwowe i prywatne oraz dwa seminaria nauczycielskie.

  Jan Mogielnicki miał w Słonimiu świetnie prosperującą i pokaźnych rozmiarów masarnię z siecią własnych sklepów – oddziały znajdowały się nawet w Poznaniu i Warszawie. Biznes szedł znakomicie. W 1939 r. zamówił w Niemczech chłodnię, olbrzymią halę, sama komora kosztowała 55 tys. marek – opowiada pan Wojciech.

  – Przyjechali inżynierowie montować urządzenia, akurat skończyli i produkcja miała ruszać pełną parą, gdy wybuchła wojna. Kiedy do Słonimia weszli Rosjanie od razu zastrzelili niemieckich fachowców. 

  Dziadek, uprzedzony przez kogoś życzliwego, zdołał w porę uciec z rodziną, bo w najlepszym razie czekałaby go wywózka na Syberię. Po wojnie do Słonimia już nie wrócił, stracił wszystko, cały swój dorobek. 

  W 1956 r. po odwilży październikowej, kiedy miałem osiem lat, ojciec mnie zabrał i pojechaliśmy w nasze strony rodzinne. Masarnia nadal istniała, dyrektor chętnie oprowadzał po zakładzie. Podchodzili do nas ludzie, którzy pracowali jeszcze w firmie dziadka. Tata był bardzo wzruszony. Przecież gdyby nie wojna, to on by tą firmą kierował. Uczył się w tym kierunku od najmłodszych lat.

  Mój ojciec i jego brat jak tylko podrośli byli szykowani do pracy w masarni. A ponieważ mieli przejąć jej zarządzanie, to zdaniem dziadka, musieli o niej wiedzieć wszystko, poznać cały ciąg technologiczny. 

  Zaczynali więc od najniższych stanowisk, pracując w każde w wakacje. Z tym, że starszy Józek był przysposabiany do produkcji, a Stanisław – mój ojciec – bardziej interesował się mechaniką i wiadomo było, że będzie od spraw technicznych. Tata z dumą opowiadał, że jako nastolatek miał książeczkę czekową z zarobionymi przez siebie pieniędzmi, które mógł przeznaczać na dowolne wydatki. Ale ponieważ sam zarabiał, to szanował je i nie wydawał na byle co. A córka dziadka, Irena, z kolei była kształcona w kierunku ekonomicznym, pomagała przy papierach. Raz w tygodniu przychodził buchalter i sprawdzał dokumenty pod względem merytorycznym. Ciocia potem całe życie była księgową – dodaje pan Wojciech.

  Firma doskonale się rozwijała. Pracownicy czuli się w niej jak w rodzinie, bo i sporo krewnych tu pracowało, bliższych i dalszych. Babcia, z domu Boczkowska, z herbem szlacheckim, ale jak prawdziwa pani polska bardzo dbała o swoich ludzi. Codziennie z kuchennymi szykowała obiad dla wszystkich, do wspólnego stołu siadało ze 30 osób. Każdy na produkcji oczywiście mógł skubnąć kiełbasy czy innych wyrobów, ale po tygodniu, dwóch miał już przesyt, co innego prawdziwy smaczny obiad.

– Przesympatyczne były te wspomnienia, słuchałam ich z rozrzewnieniem – wtrąca pani Krystyna. – Teść był człowiekiem do wszystkiego. Jak trzeba było coś zrobić, to on pierwszy, jak się bawić, to tata bardzo elegancki, brylował w towarzystwie, pięknie tańczył, znał świetnie niemiecki. Kiedyś mu powiedziałam: tato, ty jesteś ginącym gatunkiem. Kiedy przeszedł na emeryturę, przez wiele lat zatrudniał się w fastowskim ośrodku wczasowym w Karwicy, w wypożyczalni sprzętu.


Alicja Zielińska 

Płyta Nieznanego Żołnierza na Rynku Kościuszki

  Była często fotografowana, najważniejsze z okazji świąt państwowych. Asystę honorową pełniły dwa druhny ze służby PCK, aw głębi prężył się dwuszereg ich koleżanek. Ks. Aleksander pojechał już na turystę harcerskiego, więc nie mam się kogo zapytać o następującą formację z lilijkami na czapkach i czerwonych krzyżami na rękawach. 

  Grała orkiestra wojskowa, zebrało się sporo białostoczan, w tym ubranych jak na notabli przystało. Na pewno poznajecie państwo podłączone do kościoła farnego po aptekę na rogu ulicy Sienkiewicza i kasyno (pod)oficerskie, zasłonięte drzewam.

  Podobne zdjęcia można znaleźć więcej, ale na tym jest coś szczególnego. Nad płytą zwisa na ukrytych lampkach wmontowanych w coś, co przypomina duży znicz. Można przeczytać tezę, że był to „wieczny ogień”. Imitacja czy faktycznie tlące się światła, symbol pamięci? Nie umarł, przez kogoś o tym pisarzu. Czy najstarsi nasi Czytelnicy mogą potwierdzić dziesięć bardzo szczegółowych szczegółów?

  Nie, do czasu na rozwiązanie. Potocznie mówiono o Grobie Nieznanego Żołnierza na Rynku Kościuszki. A jednak urzędowy, na planach miasta, w przewodnikach obowiązywało zapisane na płycie Nieznanego Żołnierza.

  Do dziś nie wiemy, kto ją ufundował i ułożył pierwotnie na obecnym rondzie Katyńskim koło Zwierzyńca. Przesłuchanie przed Ratuszem i status, o którym już wspomniałem. W połowie lat 20. przenośny wieku tak wszystkie większe miasta uczciły pamięci bohaterów walk o niepodległą Rzeczypospolitą.

  Godzi się jeszcze, że właśnie przed Ratuszem w 1919 r. Niemcy ustanowili obelisk ku chwale swoich bojowników poległych w wojnie, a następnie stanęła wkrótce konstrukcja z polskiego orłem, upamiętniająca ofiarę powstańców 1863 roku.

  Czy uzupełnienie złożoności w tym miejscu szczątki żołnierskie? Nie ma potwierdzenia, że ​​tak się stało. Powraca jednak domniemanie, że właśnie przed Ratuszem przepuszczono prochy Adama Piszczatowskiego, zamordowanego w 1833 r. przez Rosję między wsią Skorupy (osiedle „Piasta”) i późniejszą ulicą Nowowarszawską.

  Ponoc śp. Henryk Smaczny powtarzał, że urnę z prochami konspiratora przewieziono na prawocie armatniej. Nie można pozostać głuchym na pogłoski, ale nie można im bezkrytycznie ulegać. Może ktoś z państwa chce mieć dostęp do tej materii? Może być, że jednak był tu grób? Jeśli, w co wątpię, wcześniej, bo w 1925 r. rzecz by była dokładnie zrelacjonowana w prasie.

  Nikt nie zaprzecza, że ​​miejsce przed białostockim Ratuszem było świętość z mocą jednoczenia różnych narodów i różnych wyznań. Tu właśnie zbierały się tłumy, padały dumne słowa, pochylały się sztandary, wojsko prezentowało broń. Płyta Nieznanego Żołnierza została przez nieznanego patriotów ukryta w 1939 r. przed Sowietami na cmentarzu wojskowym na Zwierzyńcu.


Adam Czesław Dobroński

Translate