Postaw mi kawę na buycoffee.to

Skok na kasę

  Nastawały dni żydowskiego święta Pesach, zbliżone w czasie, chociaż dłuższe od chrześcijańskiej Wielkanocy. Była to wymarzona pora dla złodziejaszków. Odczuł to Josel Gelberg, który po 20 latach nieobecności wrócił z Nowego Jorku.

  Gelberg przywiózł ze Stanów spory plik dolarów i swój kapitalik chciał zainwestować w jakiś pewny i dochodowy interes.   

  Pierwsza jednak była sprawa kupna domu. Sentyment kazał mu szukać lokum w Chanajkach, dzielnicy swego biednego dzieciństwa i ubogiej młodości. Wybór padł na świeżo pomalowany domek, za wysokim parkanem na ul. Pieszej 2. Taka transakcja nie mogła ujść uwadze miejscowych opryszków.

  Jako pierwszy do akcji ruszył Szmul Gorfinkiel.Ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczęli obserwować Gelberga. Doszli do wniosku, że ma on jeszcze sporo gotówki, którą nosi przy sobie. Najpierw Gorfinkiel zaczął proponować Gelbergowi różne interesy. Nic nie wskórał. Właściciel wypchanego portfela był ostrożny w rozmowach z podejrzanym, według niego osobnikiem. Przestępcom pozostała tylko kradzież.

  Do skoku przygotowali się starannie. W kwietniowy wieczór 1927 r., kiedy trwały już dni żydowskiej Paschy, Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W domu starannie zamknął drzwi na klucz, po czym zaczął rozbierać się do snu. Nagle – gdzieś między kamizelką a spodniami poczuł się słabo i wpół przytomny osunął się na podłogę. Usłyszał w pokoju męskie głosy, ktoś przytknął mu do nosa cuchnącą szmatę i Gelberg stracił resztki świadomości.

  Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie zauważył braki w garderobie. Zniknęła kamizelka, a z nią tysiąc ukrytych dolarów i złoty zegarek z dewizką. Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga wydział śledczy przysłał na Pieszą swoich agentów. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia był chloroform sprytnie rozpylony przez otwór w drzwiach.

  Zaczęły się poszukiwania sprawców pomysłowego napadu. Pomimo dużych starań dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, Gelberg szukał swoich prześladowców też na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach i na początku stycznia, w piwiarni przy ul. Krakowskiej, usłyszał przypadkowe zdanie, że „Amerykańca dziobnął Kokoszkie z Orlańskiej”.

   Powiadomiona o tym policja miała już z górki. Bez kłopotów ustalono, że przezwisko należy do Szmula Gorfinkiela. Gelberg po obejrzeniu fotografii „Kokoszkie” w albumie przestępców, rozpoznał w nim osobnika proponującego mu parokrotnie różne spółki. Wskazał na niego też przy bezpośredniej konfrontacji.

  Sędzia śledczy odesłał „Kokoszkie” do aresztu. Do akcji ruszył wspólnik Gorfinkiela – Pener. Próbował parokrotnie zastraszyć Gelberga. Małka, żona złodzieja, starała się namówić poszkodowanego na sąd rabina. To też nic nie dało. Ostatnim argumentem chanajkowskiej hewry było pobicie upartego Gelberga.

  Ostatecznie w sierpniu 1928 r. sprawa znalazła się przed sądem okręgowym. Niepoprawny „Kokoszkie” zainkasował swój kolejny wyrok – dwa lata.


Włodzimierz Jarmolik

Naciągaczki

 

   Mojżesz Margolis, właściciel sklepu z manufakturą przy ul. Sienkiewicza 15 znał się na ludziach. Klienta, który przekraczał próg jego interesu, oceniał natychmiast, po co wstąpił. Aż do czasu, gdy okradła go pewna dama.

  Gdy pewnego październikowego ranka 1926 r. do sklepu weszła młoda, ładna kobieta w szykownym pluszowym palcie, pan Mojżesz pomyślał, że może sprzeda coś z droższych towarów. Rzeczywiście, elegancka dama chciała obejrzeć najlepsze gatunki jedwabiu. Właściciel szybko zasłał ladę kuponami materiałów.

 Takiego towaru nie znajdzie pani u Gronostajskiego na Żydowskiej, ani u Gurwicza na Kupieckiej, ani nawet w magazynie Rubinsztejna i Spółki na Giełdowej – przekonywał. Zaczęło się oglądanie i wybieranie. Tymczasem w sklepie pojawiła się nowa klientka – panienka o wyglądzie służącej.

  Rozejrzała się po półkach i poprosiła o pokazanie grubego granatowego sukna. Pan Mojżesz niechętnie opuścił atrakcyjną kupującą, wdrapał się na najwyższą półkę i ściągnął stamtąd odpowiedni materiał. Służąca powybrzydzała tylko i wyszła. Kupiec wrócił czym prędzej do lady i dalej zachwalał jedwabne tkaniny. Robił co mógł, ale i ta klientka nic nie kupiła. Zawiedziony pan Margolis zaczął na powrót wpychać materiały na swoje miejsce. Tu spotkała go bardzo przykra niespodzianka. Z lady zniknęły dwa drogie kupony aksamitu. Sprawczynią kradzieży mogła być tylko ta solidnie wyglądająca damulka. Kupiec, któremu tak pechowo zaczął się dzień, zamknął swój interes i poszedł na ul. Warszawską pod nr 6 do Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  To był zwyczajny szopenfeld – tymi słowami policjant dyżurny podsumował opowieść Mojżesza Margolisa. Następnie wydobył z szafy album ze zdjęciami złodziei białostockich i dał do przejrzenia handlarzowi, może kogoś rozpozna. Ponieważ pan Mojżesz wciąż nie mógł uwierzyć w swoją nietrafną ocenę klientki, policjant, który nie miał akurat pilnej roboty, zaczął wyjaśniać mu, na czym polega działanie szopenfeldziarzy.

  Szopenfeldem w manufakturach zajmują się przeważnie kobiety. Pracują zazwyczaj w grupkach, po dwie, trzy, a nawet więcej. Czasami biorą do pomocy niepozornego mężczyznę albo sprytne dziecko. Do sklepu wchodzą pojedynczo, zwykle po otwarciu, kiedy personel nie jest jeszcze kompletny albo przed samym zamknięciem, gdy za ladą tkwi subiekt zmęczony całodzienną pracą.

  Jedna z nich to „robotnica”, druga to „bajerantka”. W roli pierwszej występuje zazwyczaj dobrze ubrana, elegancka paniusia, o której nikt by nawet nie pomyślał: złodziejka. „Bajerantka” z kolei już samym wyglądem budzi mało solidne wrażenie. O to jednak chodzi. Każdy sprzedawca, bez podejrzeń odejdzie na chwilę od bogatej klientki, żeby jak najszybciej pozbyć się biednej. Ta natomiast tak długo zawraca mu głowę różnymi błahostkami, aż jej koleżanka po fachu, spośród licznych towarów, ukradnie najbardziej wartościowy. Potem następuje umiejętny odwrót. Najpierw wychodzi „robotnica”, po niej pogrymasiwszy jeszcze trochę znika „bajerantka”.

  Po wysłuchaniu policjanta, Mojżesza Margolisa ciekawiła już tylko jedna sprawa. W jaki sposób szopenfeldziarka, która odwiedziła jego sklep, wyniosła ukradzione materiały. Nie miała przecież przy sobie torby. Ale okazało się, że główną pomocą przy uprawianiu szopenfeldu jest po prostu ubranie złodzieja. Obszerny płaszcz czy palto to zbiór schowków, specjalnie wszytych wewnątrz kieszeni, doczepionych worków. Odtąd Mojżesz Margolis bardzo podejrzliwie przyglądał się swoim klientkom, zwłaszcza tym dostatnio ubranym.


Włodzimierz Jarmolik

Rodzinny interes

   Włamywacze potrzebowali zaufanych świec do ustalania i obstawiania miejsca do skoku, doliniarze sprytnych tycerek, zasłaniających ich manipulacje przy cudzych kieszeniach, sutenerzy zaś odpowiedniej ręki przy rekrutowaniu i nadzorowaniu prostytutek. Kobiety nadzwyczaj skutecznie odgrywały tę rolę.

  W drugiej połowie lat 30. grasowała w Białymstoku szczególnie zuchwała szajka włamywaczy, tzw. lipkarzy, którzy do mieszkań dostawali się przez okno. Wybierali lokale na I lub II piętrze, których właściciele pozostawiali otwarte okna, drzwi balkonowe bądź lufciki. Szefem bandy był Jan Piłasiewicz, złodziej od zarania II Rzeczypospolitej.

   Jego kompanem był Henryk Gebauer, także wytrawny rzezimieszek z solidną kartoteką. Rolę głównego wywiadowcy i obserwatora miejsc skoków pełniła natomiast dwudziestokilkuletnia żona Piłasiewicza, Zofia z domu Moroz. Mieszkała wraz z mężem (o ile ten nie siedział w więzieniu lub nie ukrywał się po ucieczce z niego) przy ul. Piłsudskiego nr 45, prowadząc zakonspirowaną melinę. 

  Tutaj spotykali się członkowie szajki przed każdym skokiem, pieczołowicie przygotowanym przez energiczną gospodynię. W ciągu miesiąca Zofia Moroz potrafiła wystawić mężowi i jego pomagierom nawet kilkanaście mieszkań.

  W zbieraniu informacji nadobna Zosieńka wyręczała się często obrotnymi chłopaczkami z sąsiedztwa, a nawet znajomymi prostytutkami . Swoją gromadkę pomocników trzymała silną ręką. Kiedy jedna z ulicznic została podejrzana o sprzedanie Jana Piłasiewicza glinom, rozsierdzona połowica pobiła ją brutalnie, strasząc jeszcze czymś gorszym. Na początku 1938 r. odbył się głośny proces bandy lipkarzy.

  Prowodyr otrzymał łączną karę siedmiu lat i sześciu miesięcy pobytu w domu naprawy. Jego żona Zofia dostała pół roku w zawieszeniu na dwa lata. Z braku pomocnej, męskiej ręki sama zajęła się kradzieżami. Ale wszystko na co ją było stać, to wyrywanie torebek z rąk samotnych kobiet. Latem 1939 r. została za to zatrzymana w Zwierzyńcu i trafiła do aresztu.

    Pomagiera w spódnicy miał także włamywacz recydywista Karol Gorbik. Jego szajka działała na przełomie lat 20. i 30. Gorbik wciągnął do niej siostrę Tereskę. Ta rezolutna panna stała się szybko okiem i uchem szajki. Obserwowała głównie klientów sklepów jubilerskich i futrzarskich, ustalała ich adres, no a potem braciszek ze swoją kompanią w odpowiednim momencie, składał białostockim mieszczuchom niezapowiedzianą wizytę.

  W 1928 r. kosztowało go to dwa lata więzienia. Gorbikówna wywinęła się wówczas bez szwanku, wpadła dopiero w 1934 r. i to nie w Białymstoku, ale w stolicy. Brat, który po opuszczeniu celi w szarym domu przy Szosie Baranowickiej, powrócił do złodziejskiego procederu, wysyłał ją ze zdobytym łupem do Warszawy. Miał tam solidnego pasera. Panna Teresa wpadła jednak na warszawskim dworcu w policyjny kocioł i została odstawiona pod eskortą członków szajki z kochanym braciszkiem na czele. Ten dostał na rozprawie cztery lata, siostrzyczka trafiła za kratki na rok.

   Znaczną wyrękę ze strony rodzinki miał również Jankiel Rozengarten, znany w Chanajkach pod przezwiskiem Jankieczkie. Był to niewątpliwie jeden z królów przedwojennego, białostockiego podziemia. Złodziej, oszust, paser, a zwłaszcza sutener trząsł dzielnicą i miał duże wpływy w całym mieście.

  W prowadzeniu interesu pomagała mu żona Rachela, syn Połtier i córka Tauba. Szczególnie wyróżniała się młodziutka Tauba, która wspierała słynnego tatuńcia w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Werbowała odpowiedni personel, zajmowała się finansami, naganiała klientów.

  Po śmierci ojca, który w 1933 r. zginął w bójce na noże ze swoim szwagrem Szmulem Gornfinkielem, Tauba Szulc z domu Rozengarten przejęła całe rajfurskie przedsiębiorstwo. Niemal od razu inkasowała pierwszy wyrok - rok więzienia. Tyle przewidywał 209 artykuł kodeksu karnego za czerpanie zysków z nierządu. A później co i rusz trafiała Tauba do aresztu.


Włodzimierz Jarmolik

Translate