Postaw mi kawę na buycoffee.to

Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej

   LOPP, ten skrót oznaczający Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej dobrze znano w międzywojennym Białymstoku, jak zresztą w całej ówczesnej Polsce. 

Aktywność organizacji przybrała na sile na początku lat 30. Nastąpił bowiem wzrost zagrożenia ze strony  Niemiec. 

   Szkolono intensywnie instruktorów obrony przeciwlotniczej, uświadamiano społeczeństwo, zbierano fundusze na budowę samolotów, a zwłaszcza przeprowadzano pozorowane alarmy lotnicze, na wypadek prawdziwych nalotów bombowych. 7 października 1936 r. miejscowy komitet LOPP zafundował białostoczanom kolejną taką akcję.  

Przy ul. Warszawskiej 29 było gimnazjum Przez kilka wcześniejszych dni prasa i rozklejone afisze obwieszczały zasady postępowania. Alarm przewidziany został między 18.30 a 21. Sygnałem miał być 2-minutowy gwizd syren fabrycznych i lokomotyw na dworcu kolejowym. 

   Należało natychmiast zgasić wszystkie światła w domach i sklepach, w zakładach produkcyjnych i lokalach rozrywkowych obowiązywało szczelne zaciemnienie okien. Ruch pieszy, jak i kołowy miał zostać wstrzymany. Nie można było używać telefonów, za wyjątkiem przypadków wzywania pogotowia ratunkowego, straży pożarnej czy policji. 2-minutowe, tym razem przerywane buczenie syren było sygnałem do zakończenia ćwiczeń przeciwlotniczych. 

   A jak te kategoryczne zarządzenia zostały wypełnione przez mieszkańców Białegostoku? Z późniejszej oceny kierownictwa LOPP wypadło, że blisko w 30 proc. domów korzystano ze światła. Dotyczyło to zwłaszcza dzielnic Piaski i Chanajki. 

  Również w fabrykach i zakładach, mimo użytego zaciemnienia, światło znikało na zewnątrz. Rejon ulic Częstochowskiej i Konopnickiej był normalnie oświetlony. Przed dwoma laty ludność miasta zdecydowanie lepiej respektowała polecenia przeciwlotnicze.  Czyżby rozluźniła się dyscyplina i spadła czujność wobec potencjalnego wroga? Lepiej było w śródmieściu, od Rynku Kościuszki w kierunku ul. Sienkiewicza. 

Wzorowo zachowała się ul. Pierackiego, która pogrążyła się w pełnych ciemnościach. Wiadomo, ulica policyjna. Tylko przy szpitalu Czerwonego Krzyża dyżurowali sanitariusze. 

   Również przedmieścianie bardziej wzięli do serca nakaz zaciemnienia. A także elektrownia, która na długo przed alarmem wyłączyła latarnie uliczne. 

Podobne uczucia miał wysłannik Echa Białostockiego, któremu instruktor wojewódzki LOPP major Orłowski zezwolił obserwować w tym czasie miasto z wieży kościoła Św. Rocha. Jeszcze o 19.27 Białystok widziany z góry był jedną wielką łuną. 

   Kiedy zagrały syreny, światła zaczęły powoli gasnąć. Minutę po alarmie mocno jeszcze jaśniał dworzec i budynki przystacyjne. Później na tle ogólnych ciemności widać było wyraźnie jasne plamy niezasłoniętych okien, rozrzucone po całym mieście. 

   Mniejsze i większe. Niektóre światełka się poruszały - oznaka jadących dorożek, samochodów i motocykli. 

Tymczasem ulicami zaciemnionego Białegostoku kursowały specjalne patrole z żółto-białymi i czerwono-białymi opaskami. W rękach tuba głośnikowa i dobiegający z niej okrzyk: Gasić światła!, Lotnik!, Kryj się! Ludzie, których akcja przeciwlotnicza zastała na ulicy, musieli przeczekać alarm w najbliższej bramie. W niektórych gromadziły się tłumy. 

   Za porządek w tym miejscu odpowiadali dozorcy. Policja też miała co robić. Przede wszystkim nie dopuścić wykorzystania okazji przez złodziei i różnej maści awanturników. Alarm odwołano bardzo szybko. O godz. 20. miasto powróciło do normalnego życia. 

   Nazajutrz policjanci zaczęli wypisywać karne mandaty za nieprzestrzeganie zaciemnienia. Uzbierało się ich ze 40. Jubilerzy z ul. Piłsudskiego i Rynku Kościuszki zapłacili chętnie. Mniejsza strata niż rabunek ich sklepów w ciemnościach. 


Włodzimierz Jarmolik

Za śledziami

   Nie wiem, z którego roku pochodzi to zdjęcie i kto je wykonał. Pamiętam jednak dobrze ten sklep na pryncypialnej ulicy Lipowej, blisko ratusza. Sprzedawano tu ryby. Jeśli tak, to nie powinna dziwić kolejka, a największa ustawiała się przed dniami postów. 

   Minęły te czasy, gdy śledzie bez kolejki można było kupić koło ratusza. Niebyle jakie śledzie, bo tłuściutkie uliki, błyszczące się, wyciągane prosto z beczek. Palce lizać! Tak było przed wojną .

   Z białostockimi śledzikami miałem przygodę w końcu lat sześćdziesiątych. Mieszkałem wówczas na Ostrowi Mazowieckiej i jeździłem często do Warszawy. Najchętniej okazjami, bo autobusy były przepełnione, a jazda pociągiem z przesiadką w Małkini i Tłuszczu trwała straszliwie długo. Tego dnia załadowałem się do kabiny stara (były takie rodzime ciężarówki), gdzie już siedział jeden zając. 

   Kierowca jechał wyjątkowo wolno i ten przygodni kumpel nie wytrzymał: - Panie szofer, a co tak powoli jedziemy, wszystkie śledziki nas wyminą. Śledziki, czyli kierowcy z rejestrację białostocką. Okazało się jednak, że ten nasz też miał tablicę z AM. Dał nagle po hamulcach i śpiewnym, ale gniewnym głosem wyrzucił z siebie: - Jak ja jestem śledzik, ty wy halibuty i wypieprzajcie (podaję wersję łagodniejszą) z mojego samochodu. – Raczej z akwarium, burknął ten drugi pasażer, ale trzeba było się ewakuować.

   Czy słowo śledzik brzmiało obrażająco? Moim zdaniem nie, Bardzo wiele osób mówiło wówczas w mieście nad Białką z charakterystycznym akcentem. Podobny, choć łagodniejszy  zaciąg miał i prezydent Ryszard Kaczorowski. 

   Fachowcy odróżniali śledzikowanie od mowy kresowej. A pean na cześć mowy białostockiej napisał Aleksander Dresler, chłopak z ulicy Sosnowej, harcerz (znał druha Ryszarda), który dziwnym przypadkiem wylądował pod koniec wojny w Danii i tam zakończył życie. Wylądował dosłownie, by uciekł w porcie z niemieckiego statku.

  Oto poezja Sańki: Gdzie są dawni mieszkańcy z ulicy Sosnowej „… mówiący tą piękną i charakterystyczna gwarą, łagodną jak krajobraz Podlasia, melodyjną jak szum zboża w lipcowym powiewie i tak szczerą, jak serce przedwojennego białostoczanina…?”. 

    Odeszli na zawsze, a ja ich jeszcze słuchałem na rynku na Bojarach. Można tam było kupić i wychudzone, peerelowskie śledzie. Sprzedająca pytała – Ile śledziów?  I krzywiła się, jak ktoś powiedział na przykład pół kilograma.. – Ile sztuk zapytuje?

   We wsi Góra Strękowa widziałem pomnik śledzia. Dlaczego tam? Przecież w Narwi nie pływają. Pomnik skromny, skryty wstydliwie. To może w Białymstoku, gdzie trwa w najlepsze moda na pomniki i ławeczki też pora upamiętnić charakterystyczną postać żydówki sprzedającej uliki pod ratuszem?

                                                                 

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Ponury proceder pokątnych akuszerek

 

   28 stycznia 1926 r., tuż po zapadnięciu zmroku, mieszkańcy domów przy ul. Grunwaldzkiej 21 i 42 znaleźli na swoich podwórkach podrzucone niemowlęta. Była to częsta praktyka. Śledztwo szybko doprowadziło do matki podrzutków. Bliźniaki urodziła niejaka Wiera Szeń, 24-letnia panna, nieposiadająca żadnego zawodu. Dzieci nie pozbyła się sama. Pomogła jej przyjaciółka, Helena Zduniek, a zwłaszcza praktykująca bez zezwolenia akuszerka Katarzyna Miron, zamieszkała na Pietraszach.    Ta ostatnia nie uczyniła rzecz jasna tego bezinteresownie. Pieniądze wzięła zarówno za ukryty poród, jak też późniejsze działania. Za spędzenie płodów u niefortunnych służących, kelnerek i robotnic znana była już od dawna policji. Sama spędziła nieco czasu w więzieniu. 

   W październiku 1926 r. cała trójka kobiet stanęła przed obliczem sądu. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Najbardziej obciążona Miron dostała pół roku bezwzględnej odsiadki. Wierę Szeń, matkę porzuconych niemowląt, która w sposób dramatyczny przedstawiła swoją sytuację materialną i strach hańby przed rodziną na wsi, sędzia Rybołowski skazał na 3 miesiące więzienia w zawieszeniu na 2 lata.

   Również w roku 1926 pod datą 19 grudnia Dziennik Białostocki zamieścił notatkę zatytułowaną dokładnie „Fabryka aniołków”. Informację uzupełniało zdanie: „Zbrodnicza megiera truła dzieci”. Co się okazało? Od pewnego czasu agenci Urzędu Śledczego obserwowali dom przy ul. Fabrycznej 22, w którym mieszkała Leontyna Fydrych. Do policji dotarły doniesienia, że niewiasta ta zajmuje się nielegalnym przyjmowaniem porodów.

   Na początku grudnia u Fydrychowej pojawiła się kobieta w zaawansowanej ciąży. Była to Waleria Ostaszewska z Zabłudowa. Przy Fabrycznej przebywała przez kilka dni, poczem opuściła mieszkanie akuszerki. Sama. Co ustaliło policyjne śledztwo? Fydrychowa nie tylko przyjęła poród, ale też zgodziła się zajmować dzieckiem przez pierwsze miesiące. Dostała na to 70 zł. Zamiast wywiązać się z obietnicy, napoiła niemowlę jakąś miksturą i spowodowała jego śmierć. Kiedy została aresztowana, przyznała się do swego czynu i pokrętnie tłumaczyła, że „pozbyła się ciałka gdzieś w lesie”.

   14 lipca 1927 r. przed białostockim Sądem Okręgowym odbył się proces Leontyny Fydrychowej i Walerii Ostaszewskiej. Obie oskarżone były z art. 455 kodeksu karnego. Wobec akuszerki nie zastosowano żadnych okoliczności łagodzących. Otrzymała 4 lata ciężkiego więzienia. Matkę uśmierconego dziecka Sąd uniewinnił.

    Wiele tragedii kobiecych, związanych z rodzeniem dzieci miało miejsce na prowincji. Dochodziło do nich zwłaszcza przy usuwaniu ciąży. Trudniły się tym babki - znachorki. W brudnych izbach, przy użyciu prymitywnych narzędzi i środków - zaostrzonych patyków, zardzewiałych irygatorów, gorczycy, a nawet prochu strzelniczego. Kiedy pacjentka umierała, trafiały do więzienia. Na 6 miesięcy, jak to było w przypadku Aleksandry Drożdżowej spod Goniądza, albo na 2 lata przysądzone Esterze Lawinowej z Suwałk. Kary te nie ukróciły wcale nielegalnych praktyk położniczych. Wciąż znajdowały się dziewczyny potrzebujące ratunku.


Włodzimierz Jarmolik

Translate