Postaw mi kawę na buycoffee.to

Matki porzucały własne dzieci wprost na ulicę

  Na początku lat 20. za najskuteczniejszą zapobiegania niechcianemu zapłodnieniu uznano metodę niemieckiego radiologa Alberta Schejnberga. Polegała ona na „naświetlaniu promieniami rentgenowskimi organów rozrodczych , wywołując ich bezpłodność na okres 5-6 miesięcy”.  Uważano, że zabieg ten nie ma żadnego wpływu na stan zdrowia pacjentów.

   W październiku 1926 r. wybuchła w Białymstoku „sensacja drastyczna”. Opinię publiczną zbulwersowała wiadomość, że jeden z białostockich lekarzy (dbający o anonimowość) stosuje zabiegi sterylizacji zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Głos w tej sprawie zabrał doktor Aleksander Gurwicz .

   Był znanym białostockim dermatologiem. Nie przeszkadzało mu to wypowiadać się na tematy radiologii, gdyż sam sprowadził do Białegostoku aparat i w swoim gabinecie na Lipowej 17 naświetleniami leczył choroby skóry.

Gurwicz upatrywał w nowej metodzie zapobiegania ciąży same korzyści. Z racji, że do „zabiegów niedozwolonych nasze białostoczanki uciekają się masowo”, to sterylizacja, według niego, przyczynić się mogła do zlikwidowania nielegalnego podziemia aborcyjnego. Ale okazało się to nieprawdą.

   Nielegalne gabinety, często urągające najprostszym zasadom higieny, pozbawione opieki lekarskiej, działały w Białymstoku w najlepsze.

   Szerokim echem po mieście rozeszła się sprawa pewnej 17-latki, która w 1937 r. zgłosiła się do gabinetu znanego ginekologa dr. Markusa Wajsberga przy Sienkiewicza 12. Dziewczyna była w ciąży. Doktor bez skrupułów dokonał aborcji. Rodzina dziewczyny, gdy zorientowała się, co się stało, powiadomiła policję. W efekcie Wajsberg stanął przed sądem, ale wielkiej kary za swój karygodny czyn nie otrzymał.

   W 1929 r. rozpoczął się wielki strukturalny kryzys gospodarczy. Białystok tonął w nędzy i bezrobociu. Ten stan gospodarki, jak wiadomo, wcale nie wpływa na poniechanie amorów, a ich konsekwencje są łatwe do przewidzenia. W mieście zaczęła rozpowszechniać się, znana i wcześniej, plaga podrzucania noworodków.

   Jakież było zdziwienie doktora Samuela Edelsztejna, popularnego w Białymstoku położnika, gdy w jesienny wieczór 1931 r. wracając z domowych wizyt, na schodach kamienicy, w której mieszkał (Kilińskiego 19), ujrzał koszyk, a w nim śpiącą śliczną dziewczynkę. Doktor, ku zdumieniu małżonki, wkroczył do mieszkania ze zdobyczą. W salonie zbadał dziecko, służącej nakazał zaparzyć rumianku i napoić dziewczynkę, a następnie odwiózł ją dorożką do miejskiej ochronki na Dąbrowskiego, vis a vis budującego się kościoła św. Rocha.

   Porzucone dzieci znajdowano również wprost na ulicach. Zdarzały się i bardziej wyrafinowane sposoby pozbycia się niemowlęcia. W maju 1935 r. do stojącej przed dworcem kolejowym młodej kobiety podeszła nieznajoma z maleńkim dzieckiem na ręku.

   Bez specjalnych ceregieli zwróciła się do czekającej na przyjazd pociągu kobiety: Niech mi pani potrzyma chwileczkę dziecko. Strasznie boli mnie ząb. Skoczę tylko tu obok do sklepu, wypiję wody sodowej, może przestanie. Zaskoczona kobieta wzięła dziecko od nieznajomej, a wówczas ta jednym susem wskoczyła do autobusu, który właśnie odjeżdżał w kierunku centrum miasta. Oniemiała przymusowa matka, korzystając z pomocy przechodzącego obok mężczyzny, natychmiast wsiadła do taksówki i wszyscy ruszyli w pogoń za autobusem. Ten zatrzymał się na Lipowej, przy kinie Modern.   Ścigający zobaczyli, jak wysiada z niego owa chorująca na zęby kobieta i jakby nigdy nic, oglądając witryny sklepowe, powoli ruszyła Lipową. Całe towarzystwo wyskoczyło więc z taksówki i dziecko wróciło do matki. Czy na długo? Nie wiadomo.


Andrzej Lechowski

Uliczki Chanajek

   Policja białostocka tropiła i otwierała lupanary. Sutenerzy wymyślali różne systemy, żeby tylko okpić władzę. Kiedy pojawi się wojna światowa i do imperialnego członka Białegostoku zawitała polska niepodległość, nowa władza miejska zetknęła się z ogromnymi dostępnymi. Od aprowizacji poczynając, a naświetlenie ulicy kończącej. Problem był także odziedziczony po czasach carskich świat przestępczy i nierozerwalnie z nim praktycznym lupanary, czyli domy publiczne, z ich sutenerami i prostytutkami.

  W 1919 r. decyzja magistratu była jasna - burdele zlikwidowana, alfonsów posadzić, poza wszystkimi ulicznymi dziewkami sanitarnej kontroli.

  W międzywojennym Białymstoku targowiskiem nierządu były oczywiście Chanajki. To właśnie tam - na ul. Stołecznej, Krakowskiej, Marmurowej, Orlańskiej, Cichej czy Siedleckiej gnieździły się kolejne przybytki płatnej miłości. Nie wszyscy oczywiście mieli zapuszczać się w ciasnych i brudnych zaułki Chanajek, pełne autoramentu żydowskich oprychów, ale śmiałków także nie brakowało. Kusiły jaskinie hazardu, nocne spelunki z wyszynkiem, no i oczywiście cielesne uciechy.

  W pierwszej linii lat 20. policja wraz z urzędem sanitarno- obyczajowym z wielkimi tropiły i zamykały owe przybytki. Jednak na miejscu zamkniętych pojawia się natychmiast nowe i nierząd kwitł dalej. Sutenerzy i rajfurki szybko znajdowane w sposób na policyjne obławy. Ich podopieczni są umieszczeni w kilku pomieszczeniach, lokowane w pomieszczeniach rozdzielczych małych klitków. Jako legalnie zameldowane lokatorki płaciły gospodarzom i za jego konsekwencje, które dotyczą ciebie, kogo im się tylko podobało.

  Od samego początku przygnębiające zdarzenia prostytucji w życiu żywo interesowały się. Miejscowa prasa z Dziennikiem Białostockim na czele regularnie podawała statystyki, tygodnik Prożektor, a później Tempo drukowały pierwsze artykuły na zestawieniach. Ich tytuły: „Na szlaku nierządu”, „W błyskach nocnych latarni” mówiły same za siebie.

  Przyjrzyjmy się teraz liczbom. W 1919 r. rejestrem dostępu 308 prostytutek „pracujących” na drogach białostockich. W późniejszych latach było ich zwykle mniej - od ok. 160 do 270. Smutna statystyka za rok 1925 Premier w sierpniu 1926 r. Dziennik Białostocki. W mieście było wówczas wyodrębnionych 94 zawodowych prostytutek, poza 138 kobiet dorabiało nierządem do swojego zajęcia. 

  Są wśród nich najczęściej robotnice, kelnerki, źródła czy krawcowe. Zaczynają się twoje profesję późniejsze, które ciągną się do 50-dziesiątki. Większość z nich była chrześcijanami, dużo mniej wyznania mojżeszowego, a luteranki trafiały się rzadko. Jeśli pójdzie o przyczynę wyjścia na ulicę, podawano przede wszystkim brak pieniędzy, później zawiedzioną miłość i stratę pracy. Niektóre ankiety prostytutki są fałszywe, że robią to z własnych chęci, bo nie mają dostępu do innych. 

  Okazało się też, że w połowie 1925 r. nierządnic jest niepiśmienna. W mieście trwałym mozolna spacer z nierządem. zasięggo, który dotyczy konkretnego sanitarno-obyczajowego, który pojawia się przy ul. św. Rocha 33. To tam właśnie „profesjonalistyczne” otrzymywały tzw. Czarne książeczki, posiadające świadectwo ich przydatności do uprawiania fachu. Badania lekarskie dla prostytutek były obowiązkowe. 

   Wiele z nich chorób wenerycznych. Takie trafiały zwykle do szpitala św. Łazarza, mieszczącego się także na ul. św. Rocha 33. Urzędował tam dobrze znanym w mieście dr Jan Walewski ze swoim nielicznym personelem. Z roku na rok w szpitalnym budynku zwiększającym liczbę łóżek. Prostytutki nie są stosowane w postępowaniu karnym, ściganym przez policję. Za skutki syfilisem czy rzeżączką w przedwojennym Białymstoku było niemal tak powszechne, jak gruźlica. Lekarze chorób wenerycznych stale ogłaszają się na łamach gazet.


Włodzimierz Jarmolik

Przed wojną ul. Zamenhofa tętniła życiem

  Zwarte pierzeje kamienic przetykane były typowymi drewniakami, a w nich wszystkich były sklepy, sklepiki, składy. 

Tradycyjnie szło się tutaj po mięso. Amatorzy drobiu mogli wybierać pomiędzy sklepikami Amila, Apsalmowicza, Kagana, Rutenberga czy Tartackich. Handel mięsem, oczywiście koszernym, zdominowała mieszkająca na Zamenhofa rodzina Linczewskich. Prawdziwą handlową sieć jatek prowadzili Manes, Jankiel, Mojżesz i Szachne Linczewscy. Ich drugim monopolem były koszyki, ale te sprzedawali w ratuszu. 

Śmiesznostką na Zamenhofa był sklep z wędlinami Chrześcijańskiej Spółdzielni Rzeźników. Funkcjonując w samym centrum żydowskiej dzielnicy reklamował się hasłem zapewniającym, że "kto raz tu kupi, stałym klientem będzie". Ale na Zamenhofa handlowano nie tylko mięsem i wędlinami. To była samowystarczalna ulica! Miała własne piekarnie, mleczarnię, oczywiście i kilka sklepów spożywczych, sklepiki z naczyniami, kamaszami i z czym tam jeszcze. 

Pod piątką można było stołować się w jadłodajni Liżyńskich, a wieczorami marzyć o przyszłych fortunach w herbaciarni Sendera Gelmana. Była nawet na Zamenhofa szkoła, prywatna, żeńska, której właścicielem był Szymon Fajnzylber. Mieściła się ona w pokaźnej, dwupiętrowej kamienicy Berty Mejłach pod 14. I właśnie tu, w nocy z soboty na niedzielę, z 9 na 10 lutego 1936 roku wybuchł wielki pożar. Następnego dnia stał się tematem niezliczonych komentarzy w całym Białymstoku. 

Berta Mejłach na swojej posesji, w podwórzu, miała budynki, które wynajmowała na składy. Swoje towary trzymali w nich Abram Spektor, właściciel sklepu spożywczego z artykułami kolonialnymi, Mejer Szyniak handlujący materiałami piśmiennymi, Jakub Frydman "robiący" w naczyniach kuchennych, Samuel Sorynow, sprzedawca koszyków. Pożar wybuchł o północy. Jak później ustalono palić zaczęło się na strychu, nad magazynem koszyków. 

   

  Rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień zauważył obserwujący miasto w nocy strażak, dyżurujący na ratuszowej wieży. Natychmiast zawiadomił on jednostkę Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Strażacy przybyli na Zamenhofa i tu okazało się, że nie mają wody. A tymczasem magazyny w najlepsze płonęły. Gdy wreszcie znalazła się woda, to dzielni strażacy zajęli się już tylko chronieniem sąsiednich budynków. Akcja trwała pięć godzin. W niedzielny ranek widok posesji pod 14 numerem był opłakany. Spaliły się wszystkie zmagazynowane towary. Zniszczone były też budynki. 

Wszystko wyglądało beznadziejnie, ale wśród mieszkańców Zamenhofa szybko zaczęły rozchodzić się wiele mówiące plotki. Okazało się bowiem, że wszyscy poszkodowani byli nieźle ubezpieczeni. Spektor zaasekurował się na 10 tys. zł, i na tyle samo wycenił swoje straty. Sorynow ubezpieczony był na 5 tysięcy, ale swoje straty oszacował na 8 tys.. Frydman, ubezpieczony na 60 tys. przezornie nie podawał wysokości swoich strat, podobnie jak i Szyniak, który ubezpieczony był na 20 tys. zł. 

Berta Mejłach swoje straty oceniła na jakieś 50 - 60 tys. i też była odpowiednio ubezpieczona. Nie trzeba było mieć intuicji Sherlocka Holmesa, aby całe, z pozoru nieszczęśliwe, zdarzenie połączyć z adresami wszystkich pogorzelców. 

Sorynow mieszkał na Zamenhofa 12, Szyniak pod 6, Spektor, Frydman i oczywiście Mejłachowa pod 14. Czyżby więc pożar był ukartowaną próbą wyłudzenia odszkodowania? Takie pytania zadawali sobie śledczy.  A dziś na Zamenhofa co? Sennie i nijako. 

Andrzej Lechowski 

Translate