Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wytwórnia czekolady z ulicy Sosnowej

    Mało kto wie że takim białostockim Wedlem był Chaim Sofer. Założył swoją wytwórnię czekolady w 1905 roku. Znajdowała się ona przy Sosnowej 5. Za cara była to ulica Kładbiszczańska 3, czyli Cmentarna. Aby rozwikłać ten galimatias adresowy mówiono po prostu "przy cerkwi". Tak, tak. Sosnowa bowiem zaczynała się wówczas od Lipowej, dalej prowadziła jak dzisiejsza Św. Mikołaja, aż dochodziła do dzisiejszej Sosnowej. 

    Sofer przez lata funkcjonował pod nazwą "Wiedeński". Toż to jak za Branickiego! Czyżby przedsiębiorczy Chaim chciał w tej nazwie nawiązać do osiemnastowiecznej tradycji? W swoich reklamach zachwalał "pierwszorzędne wyroby w dużym wyborze jak: czekolady, karmelki, chałwy i bombonierki". Zapewniał, że jego dewizą jest "jakość, świeżość, dobroć, a głównie tanio".  

 

  Szczególny ruch u Sofera panował przed świętami. Białostoczanie tylko czekali na takie informacje jak ta, która poprzedzała Wielkanoc 1936 roku. Żyd Sofer ogłaszał gojom, że oto "na święta Wielkiejnocy polecam w różnych gatunkach: jaja, zające, kurczątka i baranki czekoladowe, jak również bombonierki - jaja oraz duży wybór nowości czekoladowych, a mianowicie: karmelków czekoladowych, pralinek, czekoladek z andutami, cukat pomarańczowych produkowanych - jak zawsze - z najlepszych i pierwszorzędnych surowców". Dużo można opowiadać o wielokulturowym Białymstoku. Ale to jest najlepszy przykład. Wielkanocne łakocie robione w żydowskiej wytwórni "przy cerkwi".

   Ci których nie stać było na zakupy w renomowanych sklepach chętnie korzystali z taniej oferty krążących po rynki i Lipowej obnośnych handlarzy. W 1935 roku w okresie przedświątecznym już od rana słychać było w centrum miasta ich donośne wołanie: "Paluszki czekoladoweeee! Reklamoweeee! Trzy sztuki za 10 groszyyy! Każdy ma okazję spróbować!" 

  Taki sposób sprzedaży był istotną konkurencją dla firmowych sklepów. Nic więc dziwnego, że krzykliwi handlarze byli przeganiani z Sienkiewicza. Szybko też po mieście rozeszła się wieść, że "sprzedawane paluszki są wytworami jakiejś nieznanej wytwórni, może potajemnej".  Przestrzegano nawet, że może być to trucizna i nawoływano do poddania tych "parogroszowych specjałów" analizie. Ci co znali się na czekoladowym interesie byli pewni, że "gdyby do analizy tej doszło - sprzedawcy i wytwórcy ich poszliby za kratę".

   Za nią trafił niejaki Hirsz Ejger, który przy Kupieckiej 19 (Malmeda) prowadził potajemną wytwórnię cukierków i czekolady. Wszyscy o tym wiedzieli, a w związku z tym Hirsz nosił przydomek Czekoladnik. 

  Jego pomysł na sukces był prosty. Najpierw niska cena, a następnie podrobione "etykiety znanych firm tej branży". Tak prowadzony interes skończył się dla Hirsza Czekoladnika szoko latami w więziennej celi.


Andrzej Lechowski 

Białystok zalany znalezionym alkoholem

    Białystok, po odzyskaniu w 1919 r. niezależność, zalany bezpośrednio został usunięty alkoholem. Fabryczki z podrabianą gorzałką na trasie Kijowskiej i Sosnowej .

   Odrodzona II Rzeczypospolita nie powoduje rezygnowania z ryzyka, które pociąga za sobą sprzedaż spirytualiów. Władze, które są stosowane w przypadku stosowania monopolu na ich kontrolę i kontrolę. Ale nasze bimbrownictwo, najważniejsze na kresach wschodnich, ogromne, jeszcze carskie tradycje. Nic więc możliwego, że w Białymstoku, po odzyskaniu w 1919 r. rozwiązanie zostało bezpośrednio zakończone alkoholem. Organizacja tego procederu przybrała postać bezpośrednią. Ferajna z Chanajek także się do tego choroba.

   Pierwsza grupa przedsiębiorców jednostek, ażeby skutecznie rywalizować z konkurencją, stworzyła nieformalny „związek zawodowy”, nazywany przez prasę z niemiecką „Verein”. Zadaniem „związkowców” było pozyskiwanie handlu do produkcji bimbru, a także wyszukiwanie w urządzeniach urządzeń. Takich miejsc potrzebowano wiele. Władze nie szczędziły pomocy w ich likwidacji. Efekty tej walki były, regularne na początku, więc mizerne.

   Chanajki ze swoimi mrocznymi zaułkami i zakamarkami wartościami zdatny teren do ulokowania bimbrowni. Niepozorne domki, chlewiki, stajnie czy piwnice zapełniły się kadziami z zacierem i rurkami do destylacji. Nad produkcją czuwali zawodowcy. Kieruj się od razu do miasta. Białostoczanie, choć w biedzie, ciągle świętowali odzyskanie niepodległości.

  Mapkę punktów bimbrowniczych na Chanajkach można ułożyć w odpowiedzi ze zmiany w kronice kryminalnej Dziennika Białostockiego. W publikacji 1919 r. odkryta została bimbrownia przy ul. Berdyczowskiej 7, zaraz potem na Kijowskiej 17. W opinii obu doglądających produkcji zbiegli. Lato przyniosło całą serię demaskacji. Stało się m.in. na ul. Sosnowej, Grunwaldzkiej, Mazowieckiej, Dzikiej i św. Rocha.

  Agencja z Urzędu do Walki z Lichwą i Spekulacją nie daje jednak odtrąbić zwycięstwa. Na miejscu zamkniętych bimbrowni pojawi się następny. Proceder ciągnął się dalej.

   W Białymstoku szczególnie głośno stało się o wpadce fabryczki bimbru obudowycej się w domu na rogu ul. Rybnej i Zielonej. Nakrył ją w lipcu 1919 r. Paweł Pietrzykowski, urzędniczy spec od spekulantów, z towarzyszącym mu poliem. W jednym z pokojów terapeutycznych jest aparat gorzelniczy i kilka kadzi z zacierem. Wokół rurek i kraników krzątał się zaabsorbowany efekt kapania jegomość. Był to, jak się pojawił, znany na bruku białostockim, jeszcze z czasów carskich, duży fachman od wykrywania samogonu. 

   Kiedy Pietrzykowski zaczął pisać protokół, właścicielka mieszkań, nieaka Subaczowa, aplikuj na stronę celu o wskazaniu „ważnych dokumentów”. Po zastosowaniu agenta rewizji , a policji na odchodnym dostał dyskretnie od Subaczowej 50 marek. 

   I wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie było dziesięciu ostatnich, które podejrzewałyby, że Pietrzykowski zasięg łapówki. Chciałby też więcej dla siebie, „na zelówki”. Kiedy nic nie dosięgło, dosięgło wszystkich swoich przełożonych. Sprawa eliminacyjna się aresztowania agenta – łapówkarza. Później wyrzucono go z roboty.

 

Włodzimierz Jarmolik

Złodziej i wieczny uciekinier

   Po raz pierwszy Antoni Grygieniec został aresztowany w 1921 roku jako dezerter z wojska. Następnego dnia jednak już uciekł. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Od tej pory ucieczki z aresztów i więzień stały się jego specjalnością.

O dzieciństwie zuchwałego Antka nic nie wiadomo. Za to fakty z jego krótkiej, burzliwej młodości były znane białostockim policjantom i prokuratorom. Po raz drugi został aresztowany w styczniu 1922 r. Wpadł tak jak poprzednio, podczas nocnej obławy. Był już wtedy znanym koniokradem. Uciekł jednak ponownie. Nie gardził żadnym łupem, równie chętnie kradł mięso, jak i znalezione w jakimś chlewiku grabie i stare buty. 

  W marcu 1924 r. wraz z kompanem, Władysławem Grygorowiczem, włamał się do świetlicy policyjnej. Bezczelni złodzieje zabrali naczynia stołowe i kuchenne, a ponieważ byli pijani, większość z nich potłukli. 

  Policja potraktowała to jako wyzwanie. Sprawcy zostali wkrótce schwytani. Grygieniec musiał pewnie znowu zbiec zza kratek, bo już w grudniu 1925 r. lokalna prasa donosiła o włamaniu do sklepu Wspólna Praca przy ul. Warszawskiej 30. Ekspozytura Wydziału Śledczego działała jednak błyskawicznie. Wywiadowcy Sznekenberg, Keller i Tomczak ujęli Grygieńca już w noc sylwestrową, przy ul. Mariampolskiej (Bema), gdzie bandyta miał swoją metę. Tym razem trafił do aresztu przy Komendzie Powiatowej PP. Długo nie posiedział. Pewnego ranka zarzucił na głowę dyżurującego policjanta własne palto i spokojnie wyszedł na ulicę. 

  Tego już było za wiele. Prasa podniosła krzyk. "Społeczeństwo białostockie ma prawo domagać się, aby z aresztów policyjnych nie zmykali niebezpieczni złoczyńcy" - pisał tygodnik "Prożektor". 

  A Antoni Grygieniec dał znać o sobie już dziesięć dni później. Wraz z nowym wspólnikiem, Alfonsem Nierodzińskim, okradli kupca Berko Młotkowskiego. Nieszczęsny handlarz zasnął zbyt mocno podczas podróży z Białegostoku do Szczuczyna. Gdy obudził się niedaleko Knyszyna stwierdził z rozpaczą, że na wozie ubyło 15 nowiutkich palt przeznaczonych na sprzedaż. 

  Tym razem Grygieńca schwytano bez trudu. Dostał trzy lata odsiadki. Czy karę w całości odbył za kratkami? Rubryki kryminalne miejscowej prasy o tym milczą. W każdym razie na początku 1929 r. należał do najbardziej poszukiwanych przestępców na Białostocczyźnie. Jego portrety wisiały na każdym komisariacie, mieli je w pamięci wszyscy funkcjonariusze Wydziału Śledczego. 

  Grygieńcowi dopisywało szczęście. Nie na darmo wyrobił sobie markę zatwardziałego złodzieja. Stawał się coraz bardziej groźny. Zaczął nosić przy sobie broń i nie wahał się jej wydobywać podczas kolejnych skoków. 

  Ale do czasu. Pewnego, mroźnego poranka 1929 r. Grygieniec szedł ze swoją kochanką ul. Mariampolska (Bema). Tuż za nim podążało jego dwóch kumpli. Wszyscy, poza dziewczyną, byli uzbrojeni. Niespodziewanie z domu wyszedł znający bandziora wywiadowca policyjny. Wyciągnął błyskawicznie rewolwer i wezwał Grygieńca do podniesienia rąk. Ten też sięgnął po pistolet. Padły dwa strzały. Jeden był celny - kula ugodziła złodzieja w brzuch. 

  Wszystko rozegrało się tak szybko, że kolesie Grygieńca nie zdążyli przyjść z pomocą hersztowi. Tym bardziej, że z bocznej uliczki wybiegł patrol policji zwabiony hukiem wystrzałów. Bandyci, korzystając z szarówki, zniknęli w zaułku. Na ulicy pozostało tylko ciało ciężko rannego przestępcy i histeryzująca kobieta. 

  Grygieniec zmarł w szpitalu. Policja odetchnęła z ulgą, że bandyta nie będzie już jej kompromitował, uciekając ze wszystkich możliwych aresztów i więzień.

Włodzimierz Jarmolik 

Translate