Postaw mi kawę na buycoffee.to

1 września 1939 (piątek)

  Atak Niemiec na Polskę i początek II wojny światowej. O godzinie 4.45 niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Westerplatte, Wojskowej Składnicy Tranzytowej na terenie Wolnego Miasta Gdańska, bronionej przez załogę (około 200 żołnierzy) pod dowództwem mjr. Henryka Sucharskiego i kpt. Franciszka Dąbrowskiego. Przez 7 dni bohatersko odpierała ona powtarzające się ataki niemieckie z morza, ziemi i powietrza, stając się symbolem polskiego oporu.

  Atak Niemiec na Polskę i początek II wojny światowej. O godzinie 4.45 niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Westerplatte, Wojskowej Składnicy Tranzytowej na terenie Wolnego Miasta Gdańska, bronionej przez załogę (około 200 żołnierzy) pod dowództwem mjr. Henryka Sucharskiego i kpt. Franciszka Dąbrowskiego. Przez 7 dni bohatersko odpierała ona powtarzające się ataki niemieckie z morza, ziemi i powietrza, stając się symbolem polskiego oporu.

  Rozporządzeniem prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego wprowadzony zostaje na terenie całej Polski stan wojenny.

   „Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i Historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru skupi się dookoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich. Cały naród polski, błogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa” (Odezwa Prezydenta RP Ignacego Mościckiego z 1 września 1939 r.).

   Odezwa naczelnego dowódcy wojsk niemieckich gen. Waltera von Brauchitscha do Polaków na zajmowanych przez Wehrmacht terenach, zawierająca nakaz bezwarunkowego stosowania się do zarządzeń niemieckiej administracji wojskowej i obietnicę stosowania się do postanowień prawa międzynarodowego.

   Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku (dowodzi nią Konrad Guderski). Polacy poddają się po południu, kiedy budynek poczty zostaje podpalony. W miesiąc później zostają rozstrzelani przez Niemców.

   Operacja „Tannenberg”. Rozpoczyna się zorganizowany i zaplanowany niemiecki mord na ludności cywilnej, w tym zwłaszcza na polskich elitach na ziemiach zachodnich Rzeczypospolitej, dokonywany przez Selbstschutz (oddziały dywersyjne rekrutujące się z niemieckiej ludności zamieszkałej w Polsce) i oddziały policji bezpieczeństwa (tzw. Einsatzgruppen).

   Pierwsze alianckie zwycięstwa powietrzne w II wojnie światowej, odniesione przez Stanisława Skalskiego i Władysława Gnysia, późniejszych asów polskiego lotnictwa. Luftwaffe przeprowadziło tego dnia naloty terrorystyczne na szereg polskich miast.

   Zbrodnia wieluńska. Jedną z pierwszą zaatakowanych miejscowości jest Wieluń, zbombardowany przez Luftwaffe – liczbę ofiar szacuje się na około 1200 cywilów.

   „Rano 1 września 1939 r. obudził mnie huk samolotów. W chwilę potem usłyszałem przeraźliwy świst i wybuch bomby na terenie ogrodu szpitalnego. Była to pierwsza bomba, która w ogóle padła na Wieluń. Po wybuchu bomby część budynku, w którym ja mieszkałem, a mieszkałem na terenie szpitala w budynku gospodarczym, zaczęła się walić. [...] Przed budynkiem zastałem kilka płaczących sióstr szpitalnych. Kazałem im biec do ogrodu i kłaść się na ziemię, sam zaś chciałem się udać do szpitala. Zobaczyłem jednak nawracające samoloty i również pobiegłem do sióstr do ogrodu i położyłem się na ziemi. Słyszałem w tym czasie krzyki i jęki z zawalonego budynku gospodarczego, gdzie zostały przywalone gruzem pracownice kuchni, które od wczesnych godzin rannych przygotowywały śniadanie. Nawracające samoloty powtórnie zrzuciły bomby na szpital. [...] Gdy minął pierwszy nalot [...] udałem się do płonącego szpitala. Na schodach przed wejściem leżał zabity człowiek. Nie był to jednak chory, lecz ktoś, kto przybiegł tu z miasta. Na chodniku przed szpitalem również leżeli zabici. [...] W zawalonym szpitalu jakakolwiek pomoc z naszej strony była bezskuteczna. Drugi budynek szpitalny, gdzie było położnictwo, miał całkowicie zerwany od podmuchu eksplodującej bomby dach” (zeznania świadka Zygmunta Patryna, 1974 r., archiwum IPN).

   Bitwa pod Mokrą (na północny zachód od Częstochowy) – Wołyńska Brygada Kawalerii z Grupy Operacyjnej „Piotrków” (Armia „Łódź”), dowodzona przez płk. Juliana Filipowicza, zwycięsko odpiera czołowe ataki niemieckiej 4. Dywizji Pancernej, która traci około 100 wozów bojowych, zniszczonych i uszkodzonych. Jeden z pogromców niemieckich czołgów, kapral Leonard Żłób, jako pierwszy żołnierz polski tej wojny zostaje przedstawiony do odznaczenia orderem wojennym „Virtuti Militari”.

    Bój pod Krojantami. Dwa szwadrony 18. Pułku Ułanów Pomorskich brawurowym manewrem kawaleryjskim hamują marsz XIX Korpusu Pancernego gen. Heinza Guderiana w kierunku strategicznego węzła kolejowego w Chojnicach; w boju ginie dowódca pułku płk Kazimierz Mastalerz. Rodzi się legenda o ataku z szablami na czołgi, wykorzystywana w propagandzie niemieckiej, a po wojnie także w debatach historyczno-politycznych epoki PRL.

   Początek długotrwałej zaciętej obrony polskiego wybrzeża w rejonie Gdyni i Oksywia. Dowództwem Lądowej Obrony Wybrzeża kieruje płk Stanisław Dąbek. Siłami Marynarki Wojennej dowodzi kontradm. Józef Unrug.

„[1 września 1939 r.] o godzinie 13.30 przeżyliśmy najgroźniejszy i dla nas zabójczy nalot samolotów wroga [...]. Zobaczyłem odrywająca się bombę. Wydawało się, że leci wprost na mnie. [...] gruchnęła w molo, mniej więcej między pierwszym a drugim działem [...] przez zerwane poszycie wdarła się woda i okręt zrywając cumy, poszedł na dno, jak siekiera [...]. Patrzę na por. [Jacentego] Dehnela, bojowego oficera. Strzela bez przerwy z Vickersa, zdaje on sobie doskonale sprawę, że okręt idzie na dno, mimo to brodząc po kolana w wodzie strzela dalej” (relacje o bombardowaniu portu Oksywie i ostatniej walce torpedowca ORP „Mazur”, za J. Pertek, Mała flota wielka duchem, Poznań 1989, s. 13–17).

   W ogólnopolskim dzienniku „Nasz Przegląd” ukazuje się oświadczenie: „Organizacja Syjonistyczna i naród żydowski stoją po stronie polskiej, gotowe do walki o swą godność i niepodległość. To oświadczenie winno być drogowskazem dla światowego żydostwa. Miejsce Żydów całego świata jest po stronie polskiej”.

   • Na posiedzeniu brytyjskiej Izby Gmin premier Neville Chamberlain zapowiada walkę aż do zniszczenia Niemiec. W podobnym duchu wypowiadają się przedstawiciele liberałów i laburzystów. Rządy brytyjski i francuski zarządzają mobilizację powszechną w swoich krajach 


polskiemiesiace.ipn.gov.pl

Historie z Sienkiewicza na kocich łbach

    W 1920 roku powstała w Białymstoku nielegalna czarna giełda. Nikt jednak z jej działalnością się nie krył. Białostocka Wall Street ulokowała się w popularnej cukierni Karola Metza, przy Sienkiewicza 4. Ruszała codziennie o godzinie 19. Już w 1912 roku na dziewięć istniejących w mieście kantorów bankierskich aż siedem znajdowało się właśnie na Sienkiewicza.    Najlepszą renomą cieszył się kantor Markusa i Perlisa. Niewiele ustępowały mu kantory Samuela Goldberga i Józefa Knyszyńskiego. Ale kantory to dobre były za cara. Rubel stał mocno to i można było z niego żyć. W 1920 roku wszystko się zmieniło. Marka, która była wówczas polską walutą, nie była stabilna. Ten kto nie czuł praw ekonomii, rano mógł być milionerem aby wieczorem stać się bankrutem. 

   Niewtajemniczeni w proceder goście cukierni przyglądali się zdumieni obserwując kilkudziesięciu mężczyzn, którzy "stali w miejscu i krzyczeli jednym głosem". Postulowano, aby ukrócić te spekulacyjne praktyki.  Ale praw rynku walutowego nie da się stłumić ot tak sobie. Przeto białostocka Wall Street vel Sienkiewicza funkcjonowała w najlepsze. 

  Pretendowała też ta ulica do miana jednego z cudów świata, zazdroszcząc antycznej sławy wiszącym ogrodom Semiramidy. Oszałamiających ogrodów przy Sienkiewicza nie było, ale za to był wiszący most. 

   Oczywiście chodziło o most nad Białą. Po dżdżystej jesieni 1922 roku jego przyczółki zostały podmyte. Sam most stał więc na palach wbitych w dno rzeki, a pomiędzy nim a brzegami były pokaźne dziury. Taki most na środku rzeki, nawet tak niepozornych rozmiarów jak nasza, to żaden most, acz mógłby uchodzić za lokalną ciekawostkę. Magistraccy technicy postanowili połączyć go jednak ze stałym lądem. 

   Uczynili to jednak na tyle nieporadnie, że deski przybite do jezdni mostu znalazły się ponad poziomem ulicy. Dzięki temu, jak żartowano sobie w mieście, z mostu zrobiono trampolinę.  Złośliwcy twierdzili, że "magistrat dbały o splendor miasta, celowo toleruje tę osobliwość w stylu babilońskim, aby odróżnić Wielki Białystok od różnych niewielkich Kozich Wólek i Baranich Rogów".

  Miała też Sienkiewicza aspiracje do konkurowania z paryskimi Champs Elysees. Jeszcze na początku XX wieku dużym wysiłkiem władz miejskich, niewielki fragment Sienkiewicza, za jej skrzyżowaniem z Ogrodową, przebudowano tworząc w tym miejscu wielkomiejski bulwar. Robił naprawdę dobre wrażenie. Jezdnie rozdzielał szeroki trotuar, okolony barierami. Wzdłuż nich rosły starannie przycinane drzewka, stały proste ławki. Przez kilka lat było to modne, ulubione przez białostoczan miejsce spacerów. Niestety czas nie obszedł się z tym przeniesionym nad Białą paryskim sznytem dobrze. 

   W połowie 1926 roku stan tej reprezentacyjnej promenady był opłakany. Pisano, że "cała prawa strona jezdni począwszy od Ogrodowej, a skończywszy przed torem dworca poleskiego przedstawia obraz nieprzebytych wprost przestrzeni. Karkołomne wyboje, bajury występujące na chodniki, zalewające podczas ulewy całe przestrzenie, kamień na kamieniu i goły szkielet toru tramwajowego, robią wrażenie terenu po groźnym trzęsieniu ziemi". 

   Magistrat dostrzegał fatalny stan było nie było jednej z najważniejszych ulic w mieście. Postanowił więc działać. Zadziwieni przechodnie obserwowali jak po owych bajurach telepały się fury wypełnione kamieniami brukarskimi. Jechały one w kierunku placu na rogu Sienkiewicza i Traugutta. Po kilku tygodniach w miejscu tym wyrosła ogromna pryzma "kocich łbów" i w tym momencie wszelkie prace ustały. Białystok aż kipiał od plotek. Zastanawiano się komu opłacało się zebrać wszystkie kamienie z całego powiatu i przywieść je na Sienkiewicza. 

   Wkrótce okazało się, że w miejskiej kasie po zakupie kamieni zabrakło już pieniędzy na jego ułożenie. Krytyka skierowana pod adresem władz była druzgocąca. Co praktyczniejsi twierdzili, że zamiast planować nierealne inwestycje trzeba może zrobić mniej kosztowną naprawę powybijanych bruków. Dyskusja trwała, a tu zbliżała się kolejna słotna jesień, a bajury jak były tak były.


Andrzej Lechowski 

Na Grodzieńskim Rynku

 

   Opowieści zza miedzy ...    Drożdże! Drożdże! Lepy na muchy! Lepy na muchy! A komu rękawicy na futrze! Cukierki, cukierki! Lody, lody, lody z rodzynkami! Takie głosy można było usłyszeć na rynkach Grodna jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Rynek zawsze był oddzielnym światem we wnętrzu wielkiego miasta.

   Tu zawsze można było kupić pierwszą majową rzodkiewkę, świeży twaróg i gęstą śmietanę. W halach mięsnych sprzedawano wołowinę, cielęcinie i wieprzowinę. Na rękach u handlarek albo w koszach siedzieli gęsie, kury i indyczki. Wszędzie stały wozy chłopskie a obok nich konie na chrapy których naciągnięto specjalne torby z owsem. W całą tą tęcze głosów, zapachów i smaków wplątało się ćwierkanie tysięcy wróbelków, które skakali pod wozami, klując obronione przez koni ziarenka owsa.

  “Rynkowe” tradycje w naszym mieście liczą nie mniej pięć wieków. W latach 1560-1561 „sprawca dworów grodzieńskich” Sebastian Dybowski i „szlachcic Jego Królewskiej Mości” Ławryn Wojna sporządzili dokument „Pomiar Włok Grodzieńskich” w którym spisali wszystkie ulice i place miasta. Pośród innych obiektów w spisę figurowali trzy rynki – Rynek na głównym placu Grodna, Niemiecki rynek nad Horodnicką i jeszcze jeden na Przedmieściu Zaniemeńskim.



   Na planie Grodna z roku 1795 można zobaczyć Sienny Rynek które przejął funkcje głównego rynku miasta. On mieścił się pomiędzy teraźniejszymi ulicami Batorego i Socjalistycznej i był wieloprofilowym rynkiem. Tut sprzedawano i artykuły spożywcze i towary przemysłowe. Wspomina Antonina Marcinkiewicz „na rynku był szereg sklepików gdzie sprzedawano warzywa a z drugiej strony mięso. Dalej stali wozy z wiosek z których sprzedawano i ziemniaki i śmietanę i masło. Z rynku można było wejść do karczmy gdzie handlujące mogli wypić herbaty i zjeść smażonego śledzia. A dookoła rynku byli domy ze sklepami gdzie w wielkich beczkach leżały ryby, mąka i inne towary. Pod domami miesili się lodownie dokąd spuszczano nie sprzedane w ciągu dnia mięso”.

   Najstarszym rynkiem Grodna był Niemiecki Rynek położony na skrzyżowaniu współczesnych ulic Wielka Trojecka i Dominikańska około wielkiego cmentarza żydowskiego. Z nazwy rynku można wnioskować, że handlowali na nim przeważnie cudzoziemcy. Na początku XIX wieku miał on nazwę Kozi Rynek a od lat 50-ch XIX wieku plac nazywał się Szpitalnym dlatego że pobliżu stał szpital żydowski. W latach Pierwszej Wojny Światowej czy od razu po niej na rynku organizowano handel rybą. O tym miejscu starsza grodnianka Klaudia Nieściarenka wzmiankowała „Przed wojną na tym rynku stali wielkie akwarium, skąd dostawano ryby na sprzedaż. My z przyjaciółką sprzedawaliśmy tam nazbierane na cmentarzu żydowskim poziomki.”

   Też na ulicy Wielkiej Trojeckiej, tylko w pobliżu synagogi, znajdował się Mięsny Rynek. Rynek był znany ze swoich „jatków” - niewielkich drewnianych sklepików, gdzie sprzedawano mięso, najpierw cielęcinę, dlatego że większość kupców na tym rynku rynku należała do narodu żydowskiego. Dziś od Rynku Mięsnego nie pozostało i śladu, na jego miejscu wznosi się gmach banku.

    Po Pierwszej Wojnie Światowej sklepy na centralnych ulicach pojawiali się jak grzyby po deszczu ale towary z tych sklepów byli za drogie dla większości grodnian. Dla tego głównymi miejscami robienia zakupów dla grodnian byli rynki. Ilość rynków rosła, niektóre z nich powstawali żywiołowo. W lutym 1927 roku korespondent gazety «Nowy dziennik Kresowy» pisał „Na ulicy Grandzickiej naprzeciwko ulicy Mickiewicza stoi słup z napisem „Rynek Miejski” który ukazuje że na pobliskim placu można prowadzić handel.” Grodnianie nazwali to miejsce Rynkiem Drzewnym dlatego że tu można było zakupić drewno opałowe na zimę. Jeden metr kubiczny drewna opałowego kosztował następująco - świerkowe 6,5 złotych, sosnowe 7,5 złotych, olchowe 8,5 złotych, brzozowe 9 złotych. To ostatnie było tak drogie dlatego że najlepiej ogrzewało kamiennicy grodnian długą surową zimą. Tu też sprzedawano wielkie śliczne choinki sylwestrowe wysokością 3–4 metry.

   Drzewny Rynek był należnie obstalowany tylko w 1934 roku. Teraz tu można było nie tylko kupić wóz drewna opałowego za 10 złotych ale i coś z towarów i jedzenia. Na rogu Grandzickiej i Mickiewicza stał sklep Pana Jabłońskiego w witrynie której zawsze stało zasmażone prosie z jajkiem w łyczku. W tym sklepiku za szklanką „czystej wyborowej” włościanie świętowali udane czy nie bardzo udanie transakcje.

  Na początku XX wieku w miejscu wyjazdu z Grodna w stronie Skidla powstał Rynek Skidelski. W budynku gdzie teraz mieszczą się kasy linii autobusowych podmiejskich funkcjonowała hala po sprzedaży mięsa i mleka. Wzdłuż ulicy Skidelskiej za wysokim płotem drewnianym stali maleńkie kramki. Wejście na rynek było ze strony Artyleryjskiej. W latach międzywojennych władze chcieli zrobić ten rynek głównym w mieście. Dla kontroli jakości mięsa w latach 1924-1926 obok rynku zbudowano stacje sanitarną. W roku 1972 Rynek Skidelski przeniesiono z starego miejsca bliżej Farnego Cmentarza i kolei, gdzie wybudowano dla niego specjalny gmach.

  Artykuły spożywcze przywożone przez wieśniaków na rynki do miasta kosztowali tanio. Kilogram bulby kosztował 8 groszy, masła 6,5-7 złotych, wołowiny 2 złotych, litr mleka 40 groszy. Sami chłopi jedli bardzo mało drobiu, jaj czy masła sprzedając to wszystko. Musieli zarobić jakiś grosz żeby przywieźć z Grodna soli, nafty dla lamp, cukru albo sacharyny, zapałek, drożdży.

  Za Niemnem rynek na początku XX wieku mieścił się w okolicach Placu Świętego Włodzimiera dookoła cerkwi pod takim wezwaniem. Po Pierwszej Wojnie Światowej rynek przeniósł się na ulicę Lipową gdzie później wybudowano gmachy fabryki tytoniowej. Handel odbywał się wprost z wozów postawionych wzdłuż drogi po której w chmurach kurzu przenosili się auta. W roku 1938 planowano przenieść rynek na plac za szkołą Stefana Żeromskiego, ale niebawem rozpoczęła się wojna...

  Na Placu Stefana Batorego czyli dawnym Rynku w czasach II Rzeczypospolitej już nie handlowano. Ale w byłym ratuszu i pałacu Radziwiłłów handlowali żydzi właściciele maleńkich sklepików. 

  Głównym zadaniem takiego handlarza było zwabić kupca do sklepu - „Niech Pan tylko zobaczy towar, jak zobaczy to obowiązkowo coś kupi”. W takim sklepiku mogli stać jednocześnie tylko trzy osoby. 

  W jednej sprzedawano galanterie, drugiej sierpy, kosy, siekiery, młotki a dalej w obitym blachą pomieszczeniu z wielkiej beczki nalewano naftę.

  Jednym słowem na starych grodzieńskich rynkach można było kupić prawie wszystko. Już tej starej atmosfery dzisiaj nie sposób na rynku wyszukać. Nie ma mody na huczne wychwalanie swego towaru ani kolorytowych handlarek ze starych zdjęć.


A.W

Translate