Postaw mi kawę na buycoffee.to

W Białymstoku uruchomiono pierwsze telelody

    Tylko patrzeć jak pełną parą ruszą lodziarnie. Przyda się wiec krótki kurs historii lodów w Białymstoku .Nasze praprababki zdane były na robienie lodów domowymi sposobami. W 1877 roku, w Białymstoku "lody zamrażały się w maszynkach będących teraz w używaniu, przy których znajduje się obszerny opis co do sposobu postępowania sobie z niemi". I bądź tu mądry po blisko 130 latach.

  Ale z odsieczą zawsze przybywa nieoceniona Lucyna Ćwierczakiewiczowa. W 1885 roku pisała ona, że "do robienia lodów trzeba mieć ceber ze szpontem u dołu, żeby rozpuszczoną wodę wypuszczać". Gdy go nie było, to polecała "lody bez maszynki, plombier zwane".

  Co to takiego? Wystarczyło 10 żółtek ubić z funtem cukru (to około 45 dkg). Dodać szklankę mleka i dobrze ogrzać, ale nie gotować, poczym ostudzić "zupełnie w lodzie". Dalej trzy kwaterki (kwaterka to ćwierć litra) kremowej śmietany ubić z pół funta cukru, dodając pół laseczki wanilii, ćwierć funta pistacji i tyle "konfitur suchych drobno krajanych". 

  Wszystko razem "zmięszać". Następnie wziąć rondel, jego dno ładnie (!) wyłożyć papierem i suchymi konfiturami. A dalej "wlać wszystko, przykryć pokrywą, wstawić w lód i dobrze rondelek nim obłożyć, kładąc go i z wierzchu, a następnie lód mocno solą śniegową posypać. Gdy dobrze zziębnie wyjdzie jak lody i doskonale takie zastępuje".

   W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow. Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej. Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później.

  Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów. Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.

  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.

  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.

  Ten szczególny dzień zapowiadały anonse - Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia. Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.

  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich "różnych ekstraktów", ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!

  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były "sposobem maszynowem". Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień.  Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że "lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita". Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie.

  W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie "telelody". Łatwo zapamiętać numer: 13-19.


Andrzej Lechowski 

Polewanie ulic w Białymstoku

   Kiedyś z ochładzaniem i oczyszczaniem miejskiego powietrza radzono sobie za pomocą polewaczek. Gdy nadchodziły upały, miasto zroszone było już o świcie.

  W przedwojennym Białymstoku też panował taki obyczaj. Był tylko nieustanny kłopot z samochodami - polewaczkami. Ich utrzymanie scedowane było na straż pożarną, a ta ustawicznie borykała się z niedoborami sprzętu. Pewnym skandalem zakończył się zakup używanego samochodu w Berlinie. Po sprowadzeniu go do Białegostoku okazało się, że to nie miejska polewaczka, a wóz asenizacyjny. Ale po kilku solidnych płukankach i niezbędnych przeróbkach zmyślni białostoczanie przerobili go na swoje potrzeby.

   Niemniej gdy nastało upalne lato 1922 roku, to mieszkańcy miasta z udręką zapytywali, "czy doczekamy się. Cała ludność uskarża się ustawicznie na to, że zmuszona jest oddychać zakurzonym powietrzem". Dodawano, że "w Warszawie i innych miastach ulice polewane są 2-3 razy w dzień. U nas inaczej!" 

  Pewnym rozwiązaniem było zobowiązanie właścicieli domów, aby we własnym zakresie polewali chodniki. Niewiele to pomagało. Pisano, że "plaga kurzu unoszącego się w powietrzu, szczególnie w miesiącach letnich staje się nieznośną, nie mówiąc już o względach natury zdrowotno-higienicznych". 

  Głowiono się nad tą sprawą rok w rok, tym bardziej, że dekada lat dwudziestych przyniosła serię gorących, suchych miesięcy letnich. W 1928 roku zaświtała nadzieja, że Białystok nareszcie upora się z tym problemem.     Do magistratu wpłynęła oferta znanej firmy Polmin, która przy Rynku Kościuszki miała swoje przedstawicielstwo. Oferta podbudowana była naukowo-praktycznym wywodem. Informowano więc, że "mieszkańcy miast nadrzecznych mniej cierpią od plagi kurzu, ponieważ wilgoć powstająca wskutek parowania nasyca atmosferę i usuwa częściowo pył w górne warstwy powietrza". 


  Białystok owszem, rzeczkę ma, ale smród bijący od niej nic usunąć z atmosfery nie jest w stanie, a w połączeniu z dymem z kominów fabrycznych i "kloacznymi wyziewami" tworzy coś, czego powietrzem nazwać nie można. Polmin zwracał uwagę, że miasta europejskie "troszczą się, aby dać maximum wygód swym obywatelom, przy minimum podatków". Podkreślał, że "zarządy miast prowadzą racjonalną gospodarkę miejską, która na plan pierwszy wysuwa zawsze sprawę zdrowotności miasta". I przechodząc do meritum poinformował białostockie władze, że oto wynaleziono "płyn zdolny do wchłaniania kurzu", który produkowany jest z "oleju skalnego", jak wówczas nazywano ropę naftową.

  Nazwa tego cudu brzmi Ozon. Pierwsze próby jego zastosowania w "lokalach publicznych, szkołach, szpitalach itp." wypadły nader pomyślnie. Zaczęto więc stosować Ozon do polewania ulic. W Polsce użyto go po raz pierwszy we Lwowie. 

  Polmin, polecając białostockiemu magistratowi swój wynalazek, zapewniał, że "posiada on własności zachowania powierzchni w stanie wilgotnym w ciągu 10 - 14 dni". Co istotne to oprócz likwidacji kurzu "płyn ten zabija bakterie chorobotwórcze, przez co otaczająca atmosfera - szczególnie w porze letniej - staje się świeża i przyjemna dla płuc i dróg oddechowych organizmu ludzkiego". 

  Do Ozonu można było dodawać odpowiednie zapachy. Polmin nie określał gamy owych woni. Ale można było sobie puścić wodze wyobraźni, że oto cały Białystok zamiast ponurego fetoru pachnieć mógłby lawendą bądź fiołkami. 

   W ofercie pojawił się też aspekt ekonomiczny. Wyliczono, że na 1 metr kwadratowy trzeba zużyć, przy pierwszym polaniu, około 1 litra Ozonu. Przy kolejnych polewaniach dawka była o połowę mniejsza. "Cena oleju z zapachem wynosi z dostawą za 100 kilogramów wagi netto zł. 37". W związku z tym uznano, że biorąc za normę codzienne, dwukrotne polewanie ulic wodą, to przy zastosowaniu Ozonu uzyska się 50-procentową obniżkę kosztów.

  To brzmiało jak cud. Poproszono więc Polmin o próbne zastosowanie tej niezwykłej mikstury. I tak w lipcu 1928 roku polano Ozonem chodnik przed magistratem od strony ulicy Warszawskiej i Pałacowej. W opinii oferenta zabieg ten "wykazał doskonałe skutki". Zainteresowani mieszkańcy eksperyment nazwali "wiatrem z zachodu", widząc w nim powiew nowoczesności. Innego zdania byli jednak urzędnicy. 

  Gromadnie wychodzili przed magistracki gmach. Jedni szurali po trotuarze butami, analizując już na miejscu stan podeszew. Inni bardziej dociekliwi skrobali po chodniku tym, co akurat mieli pod ręką. Białostoczanie z lekkim zdziwieniem przyglądali się tym urzędniczym badaniom. W końcu klamka zapadła. Decyzja była w rękach, a może w butach naczelnika sekcji gospodarczej Budryka. Ten zaś lakonicznie stwierdził, że "nie podoba się" i wszystko wygląda "jakoś bardzo, a bardzo nie tęgo". Pozostawał jedynie komentarz, że mógł Białystok pachnieć lawendą, a tak nadal pachniał "nie tęgo".


Andrzej Lechowski


Polonia, Modern, Apollo

    W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami. W kinie Modern wyświetlano filmy bardziej ambitne, z wyższej półki, na przykład z Chaplinem. A najbardziej ekskluzywnym kinem w Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza - wspomina Jerzy Koszewski.

  Przed wojną, jak pamiętam z opowieści dziadka, wszystko było lepsze. Historycznie to nie bardzo mi się zgadza, chociaż zimy na pewno były zimniejsze. Czy i kina były lepsze od dzisiejszych? Posłuchajmy, co na ten temat ma do powiedzenia Jerzy Koszewski

  Największym i najbardziej ekskluzywnym kinem w przedwojennym Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza, w głębi posesji. Oprócz ośmiuset wygodnych foteli czekały na kinomanów (nie mylić z erotomanami) loże. Rodzina Wajnsztejnów sprowadzała filmy zagraniczne z górnej półki.

  Bilety były drogie, więc chodziłem tam z ojcem, zawołanym kinomanem, tylko na najlepsze dzieła. Pamiętam Gretę Garbo w filmie "Biały płomień Szwecji". I pamiętam film kolorowy. Za dopłatą do ceny biletów otrzymywało się lornetkę z trzema kolorami szkieł, które należało przesuwać ręcznie. Co za cudo!

  Częściej bywałem w Polonii i to już od szóstego roku życia. Polonia, zwana potocznie bokówką, lub Polońcią (pierwsza jej nazwa to Rusałka), znajdowała się przy ul. Lipowej naprzeciw cerkwi. Tuż za nią było kino Modern, prawie że na miejscu powojennego kina Pokój.

  Do Polonii wiodły schody, na końcu których stał bileter pan Miecio. Był to mężczyzna lekko przygarbiony, mile nas witał, a ojcu podawał rękę. W mej pamięci zostały sceny szturmów. Zniecierpliwieni młodzieńcy w kilku lub kilkunastu formowali żywy taran (grupę bojową) i uderzali z rozpędu w drzwi prowadzące do sali projekcyjnej. Po którejś próbie wewnętrzne drzwi puszczały i tłum wbiegał długim, wąskim korytarzem na salę, gdzie jeszcze trwał wcześniejszy seans.

  Westerny w Polonii

W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami, film z Tarzanem. Jacy wspaniali aktorzy wymieniani w podręcznikach sztuki filmowej. W kinie Modern wyświetlano filmy wyższego gatunku, na przykład z Chaplinem w roli głównej oraz King Kong z dinozaurami. A z kina Gryf, które się ulokowało na parterze hotelu Ritz przy ul. Kilińskiego, to pamiętam, jak się zapaliła taśma filmowa i musieliśmy z ojcem uciekać z widowni.

  Za pierwszego Sowieta w poczekalni kina Apollo (jak się ono wówczas nazywało?) stała przed Nowym Rokiem jołka, czyli choinka, a Rosjanka przed seansem bawiła się z dziećmi. Wyświetlano głównie filmy propagandowe, ale i oparte na książkach klasyków literatury światowej.

  Zapamiętałem "Świat się śmieje" z przepiękną muzyką i pieśniami Dunajewskiego. Niestety, po powrocie z kina do domu przy ul. Białej przeżyliśmy horror. W okolicznych kamienicach mieszkało kilka rodzin sowieckich oficerów. Mały Kola - jak się potem okazało - wyszedł samowolnie z naszego podwórza na ul. Zamenhofa, gdzie znajdowała się baza samochodów wojskowych. 

  Ojciec Koli uznał, że to wina mojej mamy, a jego syn został porwany. Postawił mamę pod ścianą, wyjął rewolwer i krzyczał, że zabije. Wtedy jego starszy syn Wołodia podbiegł i odchylił rękę z bronią. Mama z całą tą ferajną sowiecką ruszyła na poszukiwania i szybko znaleźli zgubę. W niedzielę 22 czerwca 1941 roku podczas filmowego poranku nadleciały samoloty niemieckie, zaczęło się bombardowanie.

   Skończył się dramat - bynajmniej nie filmowy, a po prostu życiowy - z czerwonymi "wyzwolicielami" w roli głównej, zaczął się nowy, z "nadludźmi" Adolfa Hitlera. Kino Modern zmieniło nazwę na Kapitol. Niemiec z grubą pytą i psem wilczurem pilnował tam porządku, o czym już pisał Stanisław Bałdyga. Przede wszystkim doglądał, by kolejka po bilety stała równo, a jak ktoś się z niej wychylił, to dostawał pytą po tyłku.

   Kronika z wroną

Mój ojciec z przyczyn zasadniczych przestał chodzić do kina, ja z chłopakami nadal tam bywałem. Przed filmem na ekranie pojawiał się stylizowany hitlerowski orzeł, którego nazywaliśmy wroną. Potem następowała kronika, przeważnie sceny ze zwycięskich działań wojennych. Pamiętam jako pokazano zbiórkę futer i kożuchów dla żołnierzy walczących pod Stalingradem. Cywile niemieccy oddawali je z uśmiechem, a żołnierze z jeszcze większym zadowoleniem odbierali daleko w Rosji. Sceny z brania do niewoli zmarzniętych "bohaterów" pewnie pokazywano też, ale w kinach moskiewskich.

  Wychowani na filmach niemych oglądaliśmy te niemieckie, nie znając języka. Jak się wracało z późniejszego seansu, to jesienią lub zimą należało uważać, by zdążyć do domu przed godziną policyjną. A ze względu na zaćmienia oświetlaliśmy sobie drogę latarkami.

  Po ponownym wejściu od wschodu "wyzwolicieli" radzieckich, nastała moda na filmy wyświetlane z samochodów. Znów było dużo wojennych i historycznych, na ulicy Nowogródzkiej obejrzałem "Aleksandra Newskiego". Pewnego razu poszliśmy na plenerowy seans na Plantach, koło dzisiejszej fontanny. W drodze powrotnej, na ulicy Juchnowieckiej zatrzymał nas patrol, bo też obowiązywała godzina policyjna.

W Tonie grał teatr

Tata znał dobrze język rosyjski, a dowódca patrolu był zadowolony, że film się nam podobał. Emocje jednak się na tym nie skończyły, droga była jeszcze daleka, wszak mieszkaliśmy przy ul. Trochimowskiej (Przytorowa), a wiadukt kolejowy Niemcy wysadzili w powietrze.

  Gdy przechodziliśmy tory, to w górze pojawił się zabłąkany samolot Luftwaffe i niebo pokryło się pajęczyną kolorowych paciorków.

  Po oddaleniu się frontu z kinami był nadal kłopot, bo wszystkie w części, lub w całości zamieniły się w gruzy, a w jedynym ocalałym (Świat, obecnie Ton) grał teatr. To dlatego w też mocno zniszczonym teatrze Palace, nieco w głębi ulicy Kilińskiego, otwarto prowizoryczne kino Hel. Grano w nim przeważnie filmy radzieckie, czyli sowieckie, czyli rosyjskie.

  Jak zwał, tak zwał, wszystkie one kończyły się chwalebnie dla bojców Armii Czerwonej.


Adam Czesław Dobroński

Translate