Postaw mi kawę na buycoffee.to

1938 r . Starosielce. Brutalne zabójstwo

 

    Był późny ranek 1938 r. Popularna w Starosielcach restauracja, prowadzona przez Antoniego Piekutowskiego, wbrew codziennym praktykom, była wciąż zamknięta.

   Zaniepokoiło to najbliższych sąsiadów. Co prawda wiedzieli oni, że właściciel gastronomicznego przybytku z wyszynkiem przebywał aktualnie w białostockim szpitalu, ale interesu przecież doglądała skrupulatnie żona. W połączonym z lokalem mieszkaniu przebywało też stale kilka innych osób, członków rodziny restauratora. A tutaj żadnej, porannej, zwyczajowej krzątaniny. Czyżby jakieś nieszczęście? Może zaczadzieli!

   Sąsiad, Abram Pejsachowicz, szczególnie zainteresowany szybkim otwarciem restauracji, postanowił przeleźć przez płot na podwórze, żeby sprawdzić co się dzieje. Już na schodkach do kuchni dostrzegł dużą, brunatną plamę. Domyślił się czegoś złego i zawiadomił o wszystkim starszego posterunkowego Żochowskiego. Ten ostrożnie wszedł do mieszkania i zastał tam trzy zakrwawione trupy - Stefanii Piekutowskiej, jej matki - Hilarii Kurzynowej, szwagierki - Heleny Piekutowskiej i córki Ireny. Ta ostatnia dawała jeszcze znaki życia.

  Już w pół godziny później na miejscu makabrycznego znaleziska zjawili się sędzia śledczy, prokurator rejonowy i moc funkcjonariuszy w mundurach. Biegły lekarz dokonał oględzin zwłok, które wskazały wielokrotne rany cięte i tłuczone, przede wszystkim głowy, zadane ciężkim i tępym narzędziem. Stwierdzono też próbę podpalenia mieszkania, zapewne w celu zatarcia śladów zbrodni. 

   Policja rozpoczęła energiczne poszukiwania sprawcy lub sprawców tragedii rodziny Piekutowskich. Jako pierwszych przebadano podejrzanych typów ze Starosielc. Stali bywalcy restauracji, zwłaszcza mieszczącej się tam sali bilardowej, mogli dobrze wiedzieć o zamożności właściciela, założono bowiem, że zbrodnia miała charakter rabunkowy. Na czele listy znaleźli się szofer Astukiewicz i kolejarz Bielicz, którzy poprzedniego wieczora ostatni opuścili lokal. Podejrzenia co do tych osobników wzmocnił fakt braku przekonywującego alibi na noc z 23 na 24 listopada.

   Na wieść o wymordowaniu rodziny do Starosielc powrócił ze szpitala Antoni Piekutowski. Jego zeznania pozwoliły ustalić, co zostało zrabowane z jego domu i restauracji. Były to przede wszystkim pieniądze trzymane przemyślnie w maszynie do szycia. Zginęło blisko tysiąc złotych. Pozostało jednak drugie tyle, których rabuś nie odkrył. Te, zwłaszcza bilon, znajdowały się w rulonach z umieszczoną na papierze sumą. Z domu zniknęła też biżuteria, papiery wartościowe, papierosy i różne, drobne, acz posiadające sporą wartość przedmioty.

   Policja w swoich działaniach nie ograniczyła się tylko do dwóch zatrzymanych, Astukiewicza i Bielicza. Badała też inne, pojawiające się ślady. Wkrótce w orbicie jej zainteresowań znalazł się 22-letni Władysław Poskrobko, częsty bywalec w lokalu Piekutowskiego, namiętny gracz w bilard i karty. Ten przedstawiciel starosielskiej złotej młodzieży, urodzony aż w amerykańskiej Filadelfii, zaczął dysponować podejrzanie dużymi sumami, które wydawał na lewo i prawo.

    Poskrobko został zatrzymany. Podczas rewizji osobistej znaleziono przy nim blisko 200 zł. Ich posiadanie tłumaczył wygraną w karambolkę. Policja nie dała temu wiary i przeprowadziła gruntowną rewizję w jego domu. W różnych schowkach znaleziono poutykane pieniądze, w tym rulon z napisem - 45, podobny do tych zrabowanych Piekutowskiemu. 


      W ręce policji trafił też ciężki młotek ukryty w kredensie i siekiera zakamuflowane w kloace. Pokazano to wszystko Władysławowi Poskrobce. Ten, po dłuższym namyśle, przyznał się winy. Jako swojego wspólnika w zbrodni i rabunku wskazał młodszego brata Zygmunta.

    W dniach 14 - 16 lutego odbył się w białostockim Sądzie Okręgowym proces braci Poskrobków. Wywołał on ogromne zainteresowanie wśród białostoczan. Liczba wejściówek była ograniczona, zaś gmach sądowy, oblegany przez kilkuset chętnych wysłuchania zeznań o krwawej zbrodni, strzegł kordon policyjny.     W tej niewątpliwie najgłośniejszej sprawie, wyrok mógł zapaść tylko jeden - kara śmierci. Otrzymał go Władysław Poskrobko, który zresztą sam o to poprosił w ostatnim słowie.


Włodzimierz Jarmolik

Rynek Kościuszki to było jego podwórko

     Rocznik 1928, ulica Wilcza, w pobliżu hotelu Cristal, na przeciw dawnej Kupieckiej, a wynik Malmeda. Moim cudownym podwórkiem był Rynek z ratuszem, bijące serce Białegostoku - wspomina Stanisław Bałdyga .

   O co mi chodzi? O to by, określone o Stanisławie Bałdydze, czyli o sobie, ale z przedwojnia. Co wszyscy się interesowali i wszędzie chcieli wleźć. W domu się nie przelewało, żyłem za to ciekawe. Nie wiem, czym zajmowali się na dziesięciu przykładach chłopaka z Księżyny, ale zawsze baliby się najczęściej pod ratuszem. Oj, baliby się. A tu zawsze było rojno, można było wszystko kupić i dużo częściej, porozmawiać i w ucho, albo jeszcze gorsze. Można było być szczęściem jak kota za ogon, byle mieć oczy szeroko otwarte, no i dziesięć dryg z centrum.

   Jak się zadumam, to widzę więcej niż w największym telewizorze. Wszystko w kolorze, z zapachami i ustaleniami nawoływania, rżenie koni, kroków damulek, szurganie rozlazłych buciorów. Pan pytasz, czy zalatywało na rynku śledziami? Jak kto się nadawał nad beczką z ulikami, to ma się rozumieć, że mu woniało. W mej pamięci wydzielają się zapachy. I nastąpił pędzący gazeciarza: „Pięcioraczki urodziły się w Kanaaadzie!”, „Straszna zbrodnia w Staroooosielcach!”. „Wojna…”. Zmarł, nie, gdzie był wojna. A na koniec urwis następujący: "Na środku podwórza zabito stróża". Fajnie, bo do rymu.

    Co jeszcze? Dryndziarzy czekają na klientów. Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, lub pilszczyk na Wielkanoc. Kto taki pilszczyk? Siedzieli obok fontannie z piłami i koziołkami do układania struktury kawałków drzewa. Czekali na zmiłowanie, aż ktoś zamówił do przygotowania opału. Ci tylko mogli popatrzeć z uwielbieniem na konie zaprzęgnięte do dorożek, z uzdeczkami, klapkami na oczy, z pobłyskującą uprzężą, fest zadami i ogonami, jakby prosto po rządzi od fryzjera. 

    Czy taki piszczyk przypadek raz w życiu przejechał się dorożką? Może zrobić urodziny, ale to też nie takie inne. Wśród dorożkarzy był jeden nerwowy. Mógł świsnąć batem po karku, jak usłyszał: - Siergiej, ile wziąłsz za kurs dokoła słupa? Obok, przy autobusach, ceny obowiązywały stałe, a bagaż był dodatkowy, to go wciągali na dach i powiązane sznurami. Tu wszyscy są równi, pchali się jak po obarzanki w odpust. Co inny dyskretny kurs dryndą. Jak dorożka jechała z zaciągniętą budą, az nieba nie lało, to znaczyło, że pasażer albo podpił za dużo, albo był w potrzebie uczuciowej.

   Sensacje budzili ułani ze dziesiątego pułku, chwała armii polskiej, choć i piechurzy z Wygody mieli chwacki styl. Jeszcze większe było rozwiązanie cyrkowe, a następnie człowiek, który przyszedł po ścianach domów. Na hasło cyrku staniewskich powstało rwetes Powszechny, ożywiali się wszyscy, nieważne czy kto był urzędnikiem, czy roboczym, znaczy się szara masa. Byle móc wyskrobać złotówki. Bądź i ja w cyrku „Korona”, nad Białką. chronić przed prześlizgnięciem się na szczelinę, bo można powiedzieć - zawsze dziurawe. Niczego się nie zląkłem, zadziwiły mnie tylko liliputki.

    Łatwiej było zostać do kina. Po prawdzie, w pierwszym rzędzie do „Polońci”, zwanej bokówką i do „Gryfa” w hotelu „Ritz”, co go Ruskie przechrzcili na „Czerwoną Zorkę”. Tam było ciekawe i tłoczniej. Jak film był pierwszorzędny, to jeszcze po ciemnych trzeba było schodzić pod krzesło i przeczekać na początku następnego seansu. A na wypadek zalegały siemaszki, pestki od słonecznika, taki przedwojenny popcorn.

   Niedaleko Rynku była moja szkoła, numer 9, ten dom stał przy cerkwi, otrzymał prawosławny. Porządku ciążony groźny woźny, miał systemy systemowe, przez zapanowanie nad nami. A w domu wisiała kozia pytka, nóżka z paseczkami. Ojciec uczciwie przestrzegał, że mi się zbierał i jak się nazbierało, to było trochę krzyku, a potem kłopoty z siedzeniem. Kiedyś oberwałem też od przechodnia. Za niewinność ma się rozumieć, bo za grosza w kiosku papierosa i ledwiem go wsadzić do ust, a ten mnie machnął czapkę po głowie. 

   Nie wiedział, że był to lipny papieros, tutka wypełniona proszkiem czekoladowym. Można się było zaciągnąć z wielkim smakiem. Czasem się i coś zarobiło, albo dostało cukierka. Zapalenie ognia pod płytą (kuchnia) iw piecu u sąsiadów Żydów, bo wiara w szabas tego zakaża. Za odczytanie kobiecinie, która jest godziną na zegarze ratuszowym. Za podniesienie pakunku, celną podpowiedź, kurs z kwiatami pod adresem niebezpiecznym przez zakochanego jej mościa. zadziałało i co mogło z uczelniami w czyżyka, lub w guziki odbijane od ściany. Za kontrolowane musze, że każdy ma te oddzielne, oficerskie.

    Biegając można było zobaczyć więcej i jeszcze się zabawić. Ganialiśmy po Lipowej z kółkiem i patykiem. Często i na dworcu, stając na kładce nad torami, czekam aż nadjedzie parowóz, a potem wypada się w kłębach pary buchającej z komina. Fantazja! Po drodze mijaliśmy niedostępnych dla bezrobotnych: daszek na czterech kołakach, wielki kocioł i zapach zupy. To było na końcu Lipowej, obok aresztu miejskiego i komisariatu policji. Mówię Lipowej, choć ją przemianowano na Marszałkę Józefa Piłsudskiego, co wtedy nas mniej interesowało. Gorzej, jak po wojnie Lipowa walczy się w Józefie Stalinie. Strach był splunąć, przez nie posądzili o wrogów ustrojowych.

   Najlepszym kolegą od tego działającego był Julek, którego ostatni raz był członkiem za Niemców w getcie. Nie wadziły nam odmienne wiary, a język żydowskiego trochę się poduczyłem. Bardziej żyje bieda, ta czaiła się wszędzie, najbardziej na zapleczu Rynku i Suraskiej, na Chanajkach, na strychach iw suterynach. Żebrzący czekali na hojnych panów i pod „Ritzem”, kobiety proszące o przetrwanie pod farą i szeptały zdroweśki. Czy pan wiesz, że żołnierze i oficerowie chodzili po chodnikach, z lewej i prawej strony ulicy? Ci pierwsi oglądali się za kuchareczkami najważniejszymi nie tylko na schabowego, a ci drudzy paradowali dumnie. Przed „Polońcią” tęgą i wysoką „szefową” wydajnością na zamówienia pod względem płatnej miłości, a na „ćmy białostockie” wyrównane na ulicy polowali funkcjonariusze.

   Jak biegałem z kółkiem, a następnie biegł też chłopak z kółkiem, tyle z kolorowym, to już istniało - różnili się. Czuło się tę różność w szkole, w magazynie (lepszym sklepie), w urzędzie i nawet w kościele. Może gorzej pachniałem, bo nie było w domu wanny. Nie jadłem frykasów, za to wyłącznik czasowy ciastka i bułeczki, lemoniadę, lody. Na szczęście rynek był jednym dla wszystkich, można było poczuć się komfortowo, jeśli chodzi o wolność i przyjemności. Można grać w klasę. Przepraszam, czy ktoś z żyjących białostoczan był na balkonie na wieży ratuszowej? A ja byłem, bo mnie znajomy ojciec ojciec.

   Rynek Kościuszki. Dobry na każde możliwe sprawdzenie. A dla wszystkich miał ciekawego ciekawego. Dla wszystkich było to samo powietrze i to samo słońce. Białostockie!

Adam Czesław Dobroński


Białostocka Czarna Ręka

    Na początek trzeba odwołać się do znakomitej encyklopedii  Carla Sifakisa pt. „Mafia amerykańska”, w której autor pod hasłem Czarna Ręka pisał m.in. : „Proceder Czarnej Ręki polegał na wymuszaniu haraczy pod groźbą śmierci i był praktykowany niemal we wszystkich włoskich społecznościach na terenie USA”. Działo się tak w pierwszych dziesięcioleciach XX w., kiedy z Sycylii emigrowali na potęgę tamtejsi mafiosi, przyzwyczajeni już bardzo do życia na koszt swoich rodaków.

   W okresie międzywojennym zawołanie „Czarna Ręka” stało się niebywale modne w miastach i miasteczkach II Rzeczypospolitej. Posługiwały się nim rozmaite szajki opryszków, którym zachciało się zdobyć łatwe pieniądze. Ówczesny Białystok nie mógł być  oczywiście gorszy.         

   Wszystko zaczęło się w 1930 r. Najpierw doświadczyli tego zapóźnieni przechodnie w centrum miasta, którzy tracili portfele i obrywali guzy. Wkrótce niebezpiecznie zrobiło się w okolicznych restauracjach, barach i salach bilardowych. Niosły się słuchy, że wszystko to jest dziełem bandy o groźnej nazwie „Czarna Ręka”. Policja nie mogła przez dłuższy czas nikogo aresztować. Poszkodowani nie chcieli składać zeznań w obawie przed zemstą.

  Tymczasem białostocka „Czarna Ręka”, składająca się z kilkunastu chanajkowskich oprychów w wieku od 15 do 27 lat stawała się coraz bardziej bezczelna. Po pewnym czasie nie tylko wymuszano pieniądze i poczęstunek od właścicieli i gości sal bilardowych i potajemek, ale pięściami i nożami załatwiano prywatne porachunki. Uszkadzano opony w autobusach zamiejscowych i wykonywano tzw. dintojry. Strach  przed bandą był tak wielki, że człowiek pokrojony nożem w jednej z restauracji nawet na łożu śmierci nie chciał ujawnić policji swoich oprawców. 

  Terror „Czarnej Ręki” trwał w Białymstoku około dwóch lat. Pewnego lutowego wieczoru 1932 r. do sali bilardowej Polonia przy Rynku Kościuszki wkroczyło dwóch członków osławionej  szajki: Lejba Kagan i Zorach Tyszlerman. Zaczęli zaczepiać gości. Jednemu zrzucili z głowy kapelusz, drugiego poczęstowali kułakiem w pierś. W końcu podeszli do niejakiego Szlomy Fina, też nielichego rozrabiaki i zażądali od niego 100 złotych. Ten jednak wcale nie poczuł „mojry”, kazał się odczepić i spokojnie wrócił do przerwanej gry w bilard. Kagan, herszt bandy, widząc to lekceważenie, wyrwał Finowi z ręki kij bilardowych i zaczął go nim okładać. Potem sięgnął jeszcze po sprężynowca. Fin podniósł krzyk.

   Hałasy z sali bilardowej  sprowadziły do środka policjanta patrolującego właśnie ulicę. Zatrzymał Tyszlermana, który nie zdążył uciec.  

   To pierwsze aresztowanie w sali Polonii sprawiło, że zastraszeni dotąd kupcy i przedsiębiorcy białostoccy zaczęli zeznawać. Za kratki trafili następni członkowie „Czarnej Ręki”, noszący przeważnie bardzo egzotyczne przezwiska: Karaban, Szames, Snajteta i inne.

   Jesienią 1932 r. sprawa białostockiej mafii była już zakończona. 14 października odbył się proces. Tego dania sala Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza przedstawiała niezwykły widok. Zapełniali ją złodzieje kieszonkowi, włamywacze na zwolnieniu warunkowym, no i oczywiście panienki lekkich obyczajów. Na ławie oskarżonych zasiedli zaś ich bliscy kompani: Lejba i Josel Kaga- nowie, Abram i Zorach Tyszlermanowie, Israel Fiszer, Szepsel Chiński i jeszcze kilku innych.

  Przed obliczem sądowego trybunału przewinęło się kilkudziesięciu świadków. Choć przejęci lękiem opowiadali o swoich krzywdach, doznanych od rozwydrzonych wyrostków. Na koniec prokurator Bartoszewicz w mocnej przemowie zażądał surowych kar dla wszystkich oskarżonych. Następnego dnia Sąd wydał wyrok. Najbardziej  krewcy wymuszacze dostali po trzy lata kratek. Białystok odetchnął. Ale czy na długo?


Włodzimierz Jarmolik

Translate