Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostockiego portu lotniczego nie będzie, bo... wisi nad nim klątwa!

    Niemało się natrudziłem, aby znaleźć odpowiedniego patrona dla białostockiego lotniska. Aż wreszcie znalazłem. Brzmiałoby to tak: Międzynarodowy Port Lotniczy Topolany(?) im. Jana Awinosa.

    Kto to był? No przecież... Rodowity białostoczanin, absolwent miejscowej szkoły realnej, która mieściła się w gmachu na rogu Warszawskiej i Kościelnej. Jeden z pionierów europejskiego lotnictwa.

    Niestety, fascynacja przestworzami skończyła się dla naszego lotnika tragicznie. 29 sierpnia 1913 r., odbywając lot w okolicach Petersburga, "spadł ze swym monoplanem". Ciężko rannego śmiałka przewieziono natychmiast do szpitala, w którym po godzinie zmarł. Awinos - piękne nazwisko dla lotnika. To jakby z genami przodków i ich rodowym zawołaniem otrzymać nosa do awiacji. Lepszego patrona nie ma!

     Dlaczego został zapomniany? Przecież białostoczanie tak uwielbiali lotników. Na wieść o tragicznej śmierci Żwirki i Wigury 11 września 1932 r. natychmiast zmienili nazwę ulicy Pałacowej, nadając jej imię naszych podniebnych asów.  Albo w 1933 r. Ledwo kapitan Stanisław Skarżyński maleńkim samolocikiem przeleciał Atlantyk z Senegalu do Brazylii, to już miał w Białymstoku pamiątkowy głaz, ustawiony u zbiegu ulic Wołodyjowskiego i 11 Listopada, a dziś spoczywający w Zwierzyńcu. A o Awinosie cisza!

    Drodzy Państwo! Najwyższy czas to ujawnić. Wyzbądźmy się złudzeń!

Białostockiego portu lotniczego nie będzie, bo... wisi nad nim klątwa. Ale po kolei. W 1930 r. Białystok zelektryzowała wiadomość, o tym że już na wiosnę następnego roku miasto będzie miało "stację lotniczą". Właśnie planowano uruchomienie linii pasażerskiej Ryga - Wilno - Warszawa i jak nic pasowało, aby jeszcze wylądować nad Białką.

   Ustalono więc, że gdy tylko zima się skończy, to z kopyta ruszą prace w majątku Dojlidy, gdzie planowano ulokować "stację". Ogólny kryzys gospodarczy opóźnił realizację tego ambitnego planu. Ucierpiały też z tego powodu loty do Rygi, które przełożono na lato 1931 r. W tej sprawie trwały natomiast permanentne "konferencje polsko-łotewskie".

    Ale Białystok, nie bacząc na ogólny marazm i gadulstwo, szykował się. Nawet ogłoszono, że "przy pracach nad urządzeniem lotniska winni znaleźć zajęcie liczni bezrobotni z Białegostoku". Sprecyzowanie i ogłoszenie tej myśli spowodowało kolejne przesunięcie terminów. Szczęśliwie, że był kryzys i wszystko można było na niego zwalić. 

    Dopiero 29 kwietnia 1932 r. został uroczyście podpisany akt notarialny. Stanęli do niego Janusz Rafał Lubomirski, właściciel Dojlid, i reprezentujący skarb państwa wojewoda białostocki Marian Zyndram Kościałkowski.

    Wiadomość, że budowa wreszcie ruszy, przyjęta została entuzjastycznie. Pierwszy z pomocą zjawił się Mikołaj Kawelin, który ze swojego tartaku podarował deski na budowę hangarów. Oczywiście nici wyszły z Rygi, ale jakoś to się zaczęło. Krywlany to przez następne dziesięciolecia symbol białostockiej awiacji.

    Ale gdy to wszystko działo się w majątku Dojlidy, gdy wyobraźnia białostoczan rozpalona została wizją podniebnych podróży, to... W ponurą lutową noc 1931 r. we wsi Topolany "gminy zabłudowskiej" piękna acz obłąkana Maria B. powiła dziecko. Nikogo przy niej nie było. Nieszczęsna kobieta udusiła noworodka. Zaniosła go na topolańskie zamarznięte łąki i drąc rękoma grudy ziemi, zakopała dziecinkę.

    Gdy zbrodnia wyszła na jaw, Maria rzuciła klątwę, obłąkańczo przeklinając Topolany. Wieszczyła im nędzę i ciemnotę po wieki. Ale kto by o tym dziś jeszcze pamiętał? Ja przypomniałem sobie o tym ubiegłowiecznym fatum w dniu, gdy przeciw budowie lotniska zaprotestowali mieszkańcy Topolan!

    Zdumiewające, jak los pokierował tą sprawą. Od niekończących się "konferencji polsko-łotewskich" upłynęło tyle czasu, a licho wiedziało (już wówczas?), że sprawa rozegra się po 78 latach w Topolanach! Maria o tym uprzedzała.


Andrzej Lechowski

Ulica Grochowa

   Zanim Grochowa została Grochową była Grochowym Zaułkiem (za cara). W 1919 roku władze wyzwolonego Białegostoku Zaułek z nazwy wyrzuciły. I uliczka taką nazwę jak obecnie nosiła przez całe dwudziestolecie międzywojenne. 

  Nie zmieniły jej - tak jak w przypadku innych białostockich ulic - władze sowieckie w 1942 roku. Ale Niemcy, dwa lata później, owszem - tak, nazywając ją, nie wiedzieć, czemu - ulicą Kreta. Po wojnie przez jakiś czas Grochowa nosiła imię Mikołaja Ostrowskiego, rosyjskiego pisarza (1904-1936), by w latach 70. znów stać się Grochową.

  Z książki telefonicznej wynika, że w 1938 roku stelefonizowany był tu tylko jeden budynek - nr 2. I tylko trzech jego mieszkańców - na całą ulicę - miało telefon: Chaim Kapłan, Rachela Zabłudowska - Licht, dentystka, Jetta i Serok Chaim (z tej rodziny wywodził się Mozes Serok, który miał w Białymstoku skład papieru i materiałów piśmiennych).

  Choć Grochowa krzyżuje się z główną ulicą miasta - Lipową, przed wojną nie była nigdy specjalnie ważna pod względem handlowym (jak inne przylegające do Lipowej przedwojenne uliczki). 

  Różnych lokali usługowych mieściło się tu w międzywojniu ledwie dziesięć. Dla porównania - inne, podobnie krótkie uliczki (Kilińskiego, Spółdzielcza czy Malmeda) - miało takich zakładów kilkadziesiąt. Pod wymienioną wyżej - stelefonizowaną "dwójką" - wodę sodową sprzedawał Ch. Sztejn, mięsem handlował rzeźnik Bloch, zdjęcia robił fotograf E. Koszycer, a głowy fryzował fryzjer Łazowski. 

  Prócz pani Racheli, dentystki spod "dwójki", zęby na Grochowej leczyć można było u M. Serbowicza - w budynku nr 15 (w którym skądinąd pracował też szewc Żukowski). Wspomnijmy jeszcze o krawcu Olszanickim i piekarzu Wajnsztejnie (obaj pod nr 8), sprzedawcy bielizny Winniku (nr 7), właścicielach dwóch suszarni - Neumarku i Szostaku (nr 4), i mamy cały przekrój wszystkich potrzebnych do egzystencji zawodów.

  Z budynków, w których urzędowali ci wszyscy drobni rzemieślnicy, niestety nic nie zostało. To, czego nie zmiotła wojna, zlikwidowali powojenni urbaniści.

    Dziś Grochowa to z jednej strony koszmarny niby- rzemieślnik z nadbudówkami od parady i kociokwikiem szyldów, z drugiej strony - parę powojennych kamienic mieszkalnych. Z dawnego klimatu nic się nie ostało. 


Wiesław Wróbel

Ul. Warszawska. Szkoła Handlowa to pierwsza publiczna sala koncertowa

     6 stycznia 1914 roku mieli wystąpić w Białymstoku znani warszawscy artyści. Dochody z koncertu postanowiono przekazać dla niezamożnych studentów. Ale trzy dni przed imprezą gubernator grodzieński wydał zakaz występów.

  Białostoccy melomani czekali na rozpoczęcie nowego, 1914 roku z utęsknieniem. Wyposzczeni przez długi adwent wspominali dwa wspaniałe koncerty Wileńskiej Orkiestry Symfonicznej, które odbyły się pod koniec listopada 1913 roku w teatrze Palace. Wileńscy symfonicy podczas pierwszego wieczoru grali Czajkowskiego pod batutą K. Wouth`a. Następnego dnia odbył się "wielki koncert muzyki międzynarodowej". Tym razem orkiestrę poprowadził rektor wileńskiego konserwatorium, ceniony też i po 1945 roku Adam Wyleżyński.

  Ale ileż można pielęgnować wspomnienia. Minęły święta i sylwester, więc z radością przyjęto zapowiedź, że 6 stycznia zjadą do Białegostoku "artyści warszawscy, pan Dziedzicki i pani M. Zielińska". Dziś całkowicie zapomniani, ale 100 lat temu ich nazwiska elektryzowały publiczność, która szykowała się na ten oczekiwany koncert. Mówiono o nim w całym mieście, tym bardziej, że dochód z niego przeznaczony miał być "na rzecz niezamożnych studentów Polaków miasta Białegostoku".

  Jakież więc było rozczarowanie, gdy 3 stycznia "nadeszła z Grodna wiadomość, iż gubernator odmówił pozwolenia na koncert". To była jedna z drobnych, ale jakże dotkliwych szykan wymierzonych w krzepnące polskie środowisko. Pretekstem do gubernatorskiej decyzji było i to, że zaproszono polskich artystów, i to z Warszawy, i to że koncert miał patriotyczno- pozytywistyczny cel.

   Gubernator grodzieński, generał-major W. Szebeko przyjechał do Białegostoku już 14 stycznia. Ale ani słowem nie zająknął się na temat nieszczęsnego koncertu. Głównym powodem przybycia wielmoży było uroczyste poświęcenie rzeźni miejskiej. Po zakończeniu ceremonii władze miejskie na cześć gubernatora wydały w resursie obywatelskiej wystawny bankiet. 

   Odnotowano skrupulatnie, że gubernatorowi towarzyszyli "wyżsi urzędnicy grodzieńscy oraz prezydent Grodna". Białostocki oficjalny światek reprezentował prezydent Włodzimierz Djakow oraz "przedstawiciele miejscowego duchowieństwa wszystkich wyznań, miejscowy wyższy świat wojskowy, urzędnicy, policja i żandarmeria". Zauważono, że na bankiet nie przyszło kilku polskich radnych miejskich, a z "Polaków stawili się jako goście" jedynie dwaj dyrektorzy banków: Jan Dąbrowski i Marcin Sawicki, dyrektor elektrowni Kazimierz Riegert oraz miejski architekt Piotr Kauba.

   W trakcie bankietu, który trwał do późnego wieczora, wygłaszano płomienne mowy "z pomiędzy których wyróżniała się mowa o znaczeniu rzeźni miejskiej". O koncertach, Polakach, studentach - ani słowa. Była to przemyślana strategia. Koncerty? Proszę bardzo. Generał-major Szebeko nie miał żadnych wątpliwości, że 6 lutego 1914 roku może odbyć się w Białymstoku "koncert znakomitego basa. Artysty cesarskiej opery L. Sybirakowa". 

    Już na 11 lutego zapowiedziano koncert barytona dramatycznego B. Mieziencowa, uznanego "wykonawcy utworów M. Musorgskiego oraz rosyjskich pieśni ludowych". Śpiewakowi towarzyszyły "znane artystki baletu petersburskiego A. Insarowa i Sara Maksman".

    Żartownisie zauważyli, że tego samego dnia "we wtorek 11 lutego zaczęła funkcjonować nowa rzeźnia miejska. Zabito 3 woły". Dowcipom łączącym oba te wydarzenia nie było końca, ale festiwal rosyjskich artystów w Białymstoku nadal trwał. W marcu wystąpiła przed tutejszą publicznością "przy udziale artystów petersburskich" Ksenia Istromina, "znakomita wykonawczyni śpiewów cygańskich".

    Wszystkie te koncerty odbywały się w reprezentacyjnej sali Szkoły Handlowej przy Aleksandrowskiej (Warszawska 63). To bodaj pierwsza publiczna sala koncertowa Białegostoku. Pierwsze koncerty odbyły się w niej jeszcze w połowie XIX wieku. We wspomnieniach z tamtych lat odnajdujemy ślady życia muzycznego. Powstało on za sprawą rodziny przybyłego w 1843 roku przemysłowca Augusta Commichau, która zamieszkała w tym okazałym gmachu. Jeden z młodych Commichau, opisując po latach to mieszkanie wspominał wielką, przestronną salę, w której stały dwa fortepiany. Ambicją jego matki było organizowanie w niej cyklicznych wieczorów muzycznych, na które zapraszano miejscowe towarzystwo.

    Te spotkania utrwalił też jeden z majstrów fabryki Commichau, który w 1916 roku pisał: "lato miało się ku końcowi, kiedy jako młody człowiek, przybyłem w roku 1859 do Białegostoku. W kraju rodzinnym, w Niemczech skończyłem szkoły i przyjechałem tu na wezwanie jednego z tutejszych fabrykantów. W pierwszych dniach byłem nieco zdziwionym, że nie znalazłem w Białymstoku restauracji (miasto liczyło około 18 000 ludności), tylko na dzisiejszej Mikołajewskiej ulicy (Sienkiewicza) była cukiernia z bilardem. 

    Bardzo prędko przyzwyczaiłem się do tych stosunków. Mój pryncypał przyjął mnie do swojego kółka rodzinnego i przeżywaliśmy bardzo szczęśliwe godziny, grano na instrumentach, a od czasu do czasu urządzaliśmy małe przedstawienia amatorskie. Jednym słowem bardzo szybko upłynął czas i przyjemnie".


Andrzej Lechowski 

Translate