Postaw mi kawę na buycoffee.to

Tatarska polskość

  Są to Tatarzy - muzułmanie osadzeni w Polsce od 600 lat. Polska i polskość była dla nich zawsze bliska. Rodzina posiada udokumentowane dzieje do ósmego pokolenia. 

   Jestem dumna ze swoich przodków. Kompletuję dokumenty i materiały źródłowe, chcę opracować sagę rodzinną. Będzie to zarazem historia Polski i naszego regionu - mówi Maria Aleksandrowicz-Bukin.

   Mieszkanie, choć w bloku wygląda jak muzeum. Stylowe meble, na ścianach jedna przy drugiej stare fotografie, na półkach pełno pamiątek, o wartości muzealnej. Jak chociażby zbiór modlitewników tatarskich: koranów, chamaiłów, kitabów, daławarów. Maria Aleksandrowicz-Bukin, doktor nauk medycznych z zakresu immunologii, o dziejach swojej rodziny może opowiadać godzinami.

   Ważną rolę we wspomnieniach zajmuje dom przy ul. Knyszyńskiej 1 w Białymstoku. - Pod koniec XIX w. dziadkowie ze strony ojca - Jakub i Zofia Aleksandrowicze przybywają ze Słonima i nabywają posesję wraz z domem od właściciela pana Antoniuka - opowiada pani Maria. - Jakub wywieziony do Rosji w 1917 r. wraz z rodziną niebawem zmarł w wieku 40 lat. Wdowa Zofia zmuszona została do samodzielnego utrzymania całej swojej rodziny. Była bardzo energiczną kobietą, poradziła sobie w czasie kolejnych wojennych zawirowań, kiedy to byli deportowani czy musieli szukać schronienia przed okupantami.

   W okresie międzywojennym na wzór obiadów u króla Stasia, przy Knyszyńskiej odbywały się również czwartkowe obiady. Nie było w zwyczaju zasiadać od razu do posiłku. Po przywitaniu gości rozmawiano, po to aby nacieszyć się swoją obecnością. Panowie rozgrywali partyjkę brydża, panie jadły owoce na apetyt. Następnie nakrywano do stołu i spożywano posiłek. Spotkania odbywały się również z okazji świąt, imienin, urodzin. Tata Ryszard (Raszyd) uzdolniony muzycznie, pogrywał na wielu instrumentach, pięknie śpiewał polskie pieśni i romanse rosyjskie.

   Po II wojnie dom stał się ostoją całej rodziny, jak i miejscem spotkań towarzyskich białostockiej elity. Był to typowy dworek miejski z charakterystycznym dużym gankiem. Podwójne drzwi na przestrzał pozwalały na wejście z dwóch stron. Na dole znajdowały się cztery mieszkania, na górze dwa. Oprócz nas mieszkały tu moje ciocie i wujowie. Aleksandrowicze, Smolscy i Miśkiewicze brali czynny udział w życiu zawodowym i społecznym. Dzięki ich inicjatywie powstało Technikum Geodezyjne, a później Wodno-Melioracyjne. Był to również matecznik Tatarów Polskich. Tu spotykała się społeczność tatarska przybyła za Buga. Inicjowano i zakładano Muzułmański Związek Religijny wraz z imamem Lut Muchlą.

   A my bywaliśmy rodzinnie między innymi u państwa inżynierostwa Budryków, z którymi dziadkowie poznali się jeszcze w Kobryniu. To był utarty zwyczaj, na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia gościliśmy na ul. Pałacowej. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, bardzo przestronne, wysokie z wielkim salonem i stołem na 30 osób. Takie spotkania ludzi różnych kultur, różnych religii były normalne, ja wzrastałam w takiej atmosferze.

   Historia rodziny ze strony matki jest nieco odmienna, choć zbliżona. Pradziadek Maciej urodzony w 1871 r. w Nowogródku w szlacheckiej rodzinie Aleksandrowiczów h. Kosy, ożenił się z Halimą Aleksandrowicz. Rodzina początkowo mieszkała w Nowogródku, a następnie wraz z awansem zawodowym pradziadka na asesora zmieniała miejsce pobytu na Mińsk, Bielsk, Kobryń, Warszawa. Maciej często również przebywał w Białymstoku. W dowód zasług związanych z pierwszym spisem powszechnym otrzymał Order św. Stanisława.

   Na początku XX w. do Białegostoku został służbowo delegowany starszy syn Macieja - Tymoteusz (mój dziadek), otrzymał on stanowisko buchaltera w banku przy ul. Warszawskiej, a następnie był dyrektorem elektrowni. Młodszy syn Konstanty pobierał nauki w Realnym Ucziliszcze, czyli w Gimnazjum im. króla Zygmunta Augusta. Następnie podjął studia na Politechnice w Sankt Petersburgu. Wraz z braćmi Kryczyńskimi w 1907 r. zakłada Koło Studentów Muzułmanów Polskich.

   W 1908 r. Tymoteusz żeni się z Emilią Popławską z Kruszynian (rodzina Popławskich za zasługi dla Rzeczpospolitej otrzymała od króla Jana Sobieskiego majątek oraz szlachectwo). Powołany do wojska w 1914 r. za udział w walkach I wojny światowej zostaje uhonorowany kawalerem Orderu Orła Białego. W czasie działań wojennych rodzina zostaje zmuszona do wyjazdu i osiedlenia się w Kursku. Tam też giną pradziadkowie Maciej Aleksandrowicz i Samuel Popławski. W 1924 r. pozostała rodzina, aby móc razem wrócić z bieżeństwa z Rosji, do biletu dopisuje jako służącą prababcię Felicję, ponieważ pozwalano na wyjazd tylko najbliższej rodzinie.

   Z tego związku urodziło się wiele dzieci, wśród nich moja mama - Almira. Uczyła się w gimnazjum księżnej Jabłonowskiej. (Zachował się beret mamy z orłem z koroną oraz legitymacja szkolna). Młodszy brat mamy - Bazyli służył w szwadronie tatarskim, 13 pułku ułanów wileńskich, przydzielono go do sztabu. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. wyruszył w bój razem z imamem A. Chaleckim. Do Wisły doszli razem, imam widział go, a za Wisłą już niestety nie spotkali się. Zginął ku chwale ojczyzny, mając 20 lat. Utalentowany artystycznie, pięknie malował, rzeźbił.

   Dziadka Tymoteusza określano kustoszem tatarskich pamiątek. Dzięki niemu zachowały się cenne dokumenty, posłużyły one wybitnym badaczom dziejów tatarskich w Polsce za materiały źródłowe. Był światłym człowiekiem. Wiele podróżował, kupował czasopisma, książki, interesował się poezją. Bardzo lubił klasykę, czytał wszystko w oryginale - dzieła Lermontowa, Gogola i Boya-Żeleńskiego z jego zbiorów zachowały się do dzisiaj. Wśród pamiątek jest okolicznościowy bibelot sygnowany na jedwabiu, wydany z okazji przyznania Władysławowi Reymontowi Nagrody Nobla.

   W rodzinie przywiązywano wagę do edukacji oraz nauki języków. Pomimo zaboru dzieci uczyły się polskiego, a także angielskiego, francuskiego, niemieckiego - podkreśla pani Maria. Ponadto posługiwano się językiem liturgicznym arabskim oraz tatarskim. Zachowały się też kartki świąteczne, jak i wizytówki z życzeniami Bajramowymi - pisane po arabsku.

   W domu zaś rozmawiano wyłącznie po polsku. Polska i polskość była zawsze bardzo bliska mojej rodzinie. W Święto Konstytucji 3 maja i Niepodległości 11 listopada rozbrzmiewały patriotyczne pieśni. Ach, jak było przyjemnie uczestniczyć we wspólnych trzypokoleniowych spotkaniach. Pamiętam, jak dziadek opowiadał nam o Katyniu, o Piłsudskim. Oficjalnie to było zabronione, a myśmy znali prawdę. Dziadek przykazywał: dzieci, tylko nie mówcie o tym w szkole. Do dziadka Tymoteusza zawsze można było przyjść i zapytać o historię Polski, był źródłem wiedzy. Cenił cesarza Napoleona i marszałka Piłsudskiego, marzył o wolnej Ojczyźnie.

   Historia domu przy Knyszyńskiej 1 niestety skończyła się w 1975 r. W związku z budową ul. Gagarina, obecnie Al. Solidarności, dostaliśmy nakaz przeprowadzki. Dom został zburzony, po posiadłości nie zostało ani śladu. Kiedy tamtędy przejeżdżam, z wielkim sentymentem wspominam nasz rodzinny dom, ogród i sad. Bardzo mi go dzisiaj brak. Pozostały jedynie wspomnienia i pamiątki.


Alicja Zielińska  

List wędrował pięć lat

     W 2003 r. Stanisław Szerszuń przysłał mi z Dąbrowy Białostockiej oryginalny list, napisany przez kolegę Henryka Runca. Przed wojną obaj mieszkali w Lidzie przy ul. Legionowej. Rodzice Henryka posiadali duże podwórko, gdzie bawiła się okoliczna dziatwa. 10 lutego 1940 r. NKWD zabrało rodzinę Runców, w tym babcię liczącą ponad 70 lat.    Wysadzono ich w syberyjskiej tajdze, zagoniono do pracy. Babcia i ojciec pozostali na zawsze w przepastnych  lasach i mokradłach, Henryk – miał już 17 lat – zdołał dostać się do wojsk tworzonych w ZSRR przez gen. Władysława Sikorskiego. Przeszedł cały szlak bojowy 2 Korpusu Polskiego, po wojnie osiadł na stałe w Londynie, natomiast mama, młodszy brat i siostra powrócili do nowej Polski, zamieszkali w Stargardzie Szczecińskim.

    H. Runc w lipcu 2002  r. odwiedził pana Stanisława i poprosił, by kolega przekazał historyczny list do publikacji w „Kramiku regionalnym”.  Powtarzam fragmenty tego niezwykłego dokumentu. Pewnie już nie żyją dwaj przyjaciele z Lidy, mija 83 lat od chwili, gdy polski zesłaniec, oficjalnie zwany specpieriesieleniecem, pisał list do Kochanego Staśka. 

„… Żadnych wiadomości o wyniku idącej wojny nie mamy. A tak wszystko po staremu, pracujemy bez wychodnych [wolnych dni] 11 godz. na dobę. Ja pracuję w lesie, robota ciężka, wyłącznie na chodzeniu. Pracuję wzdymszczykiem, robię nacięcia na sosnach w celu wydobycia żywicy. Odżywianie marne, chleb poza tym nic, chodzimy jak pod gazem [otumanieni]. 

   Ojciec pracuje  w lesie, robi budy od deszczu. Mamusia w domu leży ciężko chora, choruje już drugi tydzień i nie może poprawić się. Halinka [siostra] także pracuje w lesie, zbiera żywicę.

Pomimo tego, że mamy bardzo ciężkie warunki, no jednak człowiek nie pada na duchu, jakieś wesołe myśli przebiegają przez mózg, coś jakby ci szepcze, że już nie długo… wojna kończy się i znowu będziemy blisko jeden drugiego, a to wszystko będzie wspomnieniem. 

   Smutno bardzo jest, życie płynie jednostajnie, monotonnie, Och, jakbym nie chciałbym być teraz pod bombami, [a] mieć chwilkę rozrywki, [dobrych] wrażeń. Człowiek  chodzi jak cień, błąka się wszystko jedno jak duch po tajdze. Wokół, gdzie nie spojrzysz las – tajga, słyszysz szum drzew i natrętne brzęczenie komarów. Komary już nam tak dali się we znaki, że prosto człowiek z cierpienia wychodzi [traci świadomość].

    Kochany Staśku mamy połowę miesiąca czerwca, a już tutaj spotyka się w bardzo dużych ilościach borowiki, ale cóż z tego, kiedy nie ma ich z czem przyprawić, trochę gotujemy na  wodzie, część zaś suszymy. Koło domu mamy malutki ogródek, posadziliśmy trochę kartofli, a tak więcej nic. Na tym kończę swój list i zasyłam Wam wszystkiem, tj. tatusiowi, mamusi i Witku moc pozdrowień oraz ukłony od naszej rodziny. Henryk R. 1 VIII 41.”.

    Henryk pisał list na raty, dlatego wymienił w tekście czerwiec i dał końcową datę sierpniową. Nie tracił nadziei i nawet przeczuwał, że niewola może wnet się skończyć. Właśnie 30 lipca 1941 r. premier gen. Sikorski podpisał układ z sowieckim ambasadorem w Londynie Iwanem Majskim. Na mocy tego porozumienia wywiezieni na wschód obywatele II Rzeczypospolitej Polskiej mieli odzyskać wolność. Zadziwiająca intuicja! Natomiast cytowany list nie mógł być wysłany, bo od 22 czerwca 1941 r. wojska niemieckie zajmowały ziemie polskie okupowane wcześniej przez Moskwę. Gdy syn Henryk wyjechał do tworzonych wojsk polskich, zostawił list mamie i ta przywiozła go do Polski prawdopodobnie w 1946 r.

    Patrzę ze wzruszeniem na pożółkłe kartki w kratkę zapisane atramentem. List wędrował do S. Szerszunia co najmniej pięć lat, ktoś ołówkiem narysował na nim ołówkiem kwiatek, dziś słabo już widoczny. Czy pozwolicie Państwo, że zachęcę do ponownego przeczytania zdania: „Pomimo tego, że mamy bardzo ciężkie warunki….”. 


  Pozdrawiam miło. Adam Cz. Dobroński (adobron@tlen.pl) 

Białostockie "Whitechapel"

   Chanajki solidnie pracowały na swoją reputację w mieście. Tak to jest, że wszystkie większe miasta miały od zamierzchłych czasów swoją „dzielnicę cudów”, siedlisko biedy, występku i zepsucia. 

  Były one może nie tak okropne, jak ta średniowieczna, którą w powieści „Katedra Marii Panny w Paryżu” odmalował francuski pisarz Wiktor Hugo, ale coś w tym duchu. Popatrzmy tylko na początki XX stulecia. W Paryżu oszałamiał wszystkich apaszowski Montmartre, w Londynie ponury Whitechapel, a w Nowym Jorku nieobliczalny Chinetown. Moskwę reprezentowała chachrajska Chitrowka, zaś Warszawę szemrane Nalewki. 

  A nasz Białystok z tamtych czasów? Chociaż wielokrotnie mniejszy od wzmiankowanych powyżej metropolii, także szczycił się podobnym „cudotwórczym” kawałkiem miasta. Były to żydowskie Chanajki, położone blisko zamożnego śródmieścia, ale różniące się od niego lichą zabudową i ubogimi choć zdeterminowanymi do życia mieszkańcami.

  Na niezbyt rozległym obszarze Chanajek  gnieździły się tysiące rodzin żydowskich robotników, chałupników i sklepikarzy, duża rzesza bezrobotnych i żebraków, moc dziewek upadłych oraz gromada zdeklarowanych złodziei i oszustów, czyli tzw. ferajna. Zasięg tej mrocznej dzielnicy nie był do końca jasny. Można go jednak jakoś zakreślić. Mieściła się z pewnością między ul. Lipową i Młynową z jednej strony i rozciągała się do ul. Sukiennej i Głuchej z drugiej. Przecinały ją trzy ważne arterie: Sosnowa, Surażska i Krakowska.

  Słynna była zwłaszcza ta ostatnia, w czasach carskich zwana Moesowską, siedlisko miejscowej rozpusty. Od Krakowskiej odchodziły lub leżały w pobliżu takie niebezpieczne ulice i zaułki, jak Marmurowa, Brukowa, Siedlecka, Orlańska, Cicha czy Piesza.

  Poprzez ul. Odeską i Malinowskiego wpływy Chanajek sięgały pobliskich centrów handlowych - Rynku Siennego i Rynku Rybnego, zaś ulicą św. Rocha można było dotrzeć na nieodległy Dworzec Centralny.

  A teraz garść cytatów z przedwojennej prasy, dających wyobrażenie o chanajkowskiej rzeczywistości. „Na Chanajkach zamieszkuje proletariat i biedota oraz niziny społeczne i męty miejskie. Czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas, wyczekujących od dawna pracy i zmiany na lepsze. Chanajki nienawidzą bogatych i sytych. Nienawidzą burżujów, fabrykantów, kupców, kamieniczników, urzędników państwowych i policji. Brudne domki i odrapane kamienice - nędza Chanajek jest ponura i straszna”. 

  Swoje zdanie o wyglądzie Chanajek wyraził także w 1938 r. architekt białostocki Ignacy Tłoczek: „Własnym oczom nie uwierzy Europejczyk, przeskakując kolorowe ścieki w przepaścistych rynsztokach, przez które przerzucono mostki w dbałości o dobro mieszkańców, omijając w pośpiechu koszmarne obrazy pokrzywionych domów, bud i ruder, którym za komin służyła rura blaszana, płotów o wysokości do 4 m, kramików, których towar po inwentarze zmieściłby się w ręcznym koszyku, działek zabudowanych tak ciasno, że za podwórze służy ulica. Cała ta „urbanistyka” nabiera specjalnego kolorytu, gdy pod wieczór wyległe na ulice mrowie ludzi obsiądzie progi domów i rynsztoki, tamując wąskie przejścia między rynsztokiem a budynkiem zwane chodnikami. Obrazy tak ponure swoją obcością, tak potworną nędzą, tak sromotnym zaniedbaniem”.

  Przedwojenne Chanajki znane były jednak przede wszystkim z dokonań tamtejszych złodziei, oszustów i sutenerów. Była to owa sławetna ferajna, rządząca się swoimi prawami i niedająca wytchnąć białostoczanom. Dziennikarze zawsze mieli co pisać. 


Włodzimierz Jarmolik

Translate