Postaw mi kawę na buycoffee.to

Na uroczej ulicy Bema lat 60

   Snuj się, snuj bajeczko! A było tak: niedaleczko, na Bema zawsze świeciło słoneczko. Ulica Bema lat 60. ubiegłego wieku podczas wakacji, od rana do późnych godzin wieczornych, należała do nas. Wakacje pachnące truskawkami, agrestem, wiśniami i innymi owocami upływały na zabawach podwórkowych. Podwórko było najlepszym naszym placem zabaw. 

   Nie narzekaliśmy na nudę, graliśmy „w noża” rzucając go w z podparcia o palce, łokieć, brodę, nos, itd. w taki sposób, aby wbił się w ziemię. Palant, cymbergaj, podchody, bakaman, strzelanie z karbidu, zabawa w chowanego, ciuciubabka, bieganie za fajerką miały swój niepowtarzalny urok. Strzelanie z rogatki do puszek, butelek i wszelkiego rodzaju ruchomych elementów wywoływało zawsze dreszczyk emocji, a czasami niepotrzebny stres w rozmowie z rodzicami. 

   Po latach zrozumiałem dlaczego stary szklarz z Rynku Siennego ze zrozumieniem i szacunkiem odnosił się do chłopców, którzy nie mieli tak wprawnej ręki i kamień z ich rogatki lądował nie w tym miejscu gdzie powinien.

   Na polu godzinami biegaliśmy za futbolówką. Piłki w owym czasie na początku lat 60 ubiegłego wieku, były bardzo specyficzne. Do skórzanej piłki należało włożyć dętkę, następnie napompować i zasznurować. Po rozegranym meczu niejeden Eusebio, miał ślady sznurowania na swojej twarzy.

   Bywało, że podczas meczu można było usłyszeć głos zatroskanej matki, która na całe gardo krzyczała do swego synka: Wicia, ty za to durno piłko świata nie widzisz, rano jak zjadł kawałek chleba ze smalcem, to do tej pory nic nie jadł, dlatego przyniosła ja tobie ze spółdzielni bołku warkoczołku i limojdu na zapojku.Śmigaliśmy po ulicy Bema ukraińskim rowerem pod ramą do spółki z resztą ferajny.

    Dziewczyny miały swój kolorowy świat, których chłopców nie bardzo interesował. Bawiły się lalkami, skakały na skakance, grały w klasy, kręciły hula-hop.

  Podczas wakacji, na okolicznych łąkach koło Bażantarni, zajmowaliśmy się poszukiwaniem suchych placków po krowach na zlecenie lokalnego badylarza, aby zarobić parę złotych. Coś mi się wydaje, że za jedną taczkę suchego łajna „warzywniak” płacił 5 zł. Przeważnie dzieciarnia zbierała ten cenny towar dobierając się w pary. 

    Bywało, że starsi koledzy podczas wspólnego zbierania instruowali młodszych kolegów, jak z suszonych liści wiśni można skręcić skręta i jaka radość z tego wypływa podczas palenia. Więcej było dymu niż palenia, ale zawsze jakaś atrakcja na wakacje była zapewniona. 

    Zbieractwo krowich placków upływało w miłej atmosferze, a lekcje pobierane od starszych kolegów pomagały w radzeniu sobie ze stresem związanym z powrotem do szkoły po wakacjach. Po całym dniu harówki dzieci solidarnie dzieliły się kasą i szły do spółdzielni po zakupy, prosząc starszych kolegów, aby młodszym kupili to, co starsi kupowali bez problemu. Jedni pili to, na co mieli ochotę, drudzy zachwycali się smakiem oranżady w proszku wprowadzając ją do organizmu oślinionym palcem.

    Kiedy była brzydka pogoda i padał deszcz, na początku lat 60 organizowaliśmy zabawy w domu. Za pomocą magicznego pokrętła przesuwaliśmy kolorową kliszę w rzutniku i oglądaliśmy, na zawieszonym prześcieradle kolejne klatki bajki o Cyganie, co to z gwoździa zupę gotował, ku zadowoleniu wszystkich zebranych dzieciaków.

    Po buty na zimę, kurtki, spodnie, ewentualnie innego rodzaju większe zakupy, trzeba było chodzić z rodzicami do budek na Sienny Rynek, Starego lub Nowego Domu Towarowego, albo do Malucha - sklepu handlującego dziecięcymi butami. Pomimo siermiężnego gomułkowskiego socjalizmu, w obskurnych budach na Siennym Rynku, „biznesmeni” starali się dostosować swoje towary do trendów mody, sprzedając modne i eleganckie garnitury, suknie ślubne, kurtki, spodnie, wszelakie kiecki dla wytwornych dam wykonywane własnoręcznie. 

    Szyte przez sprzedawców, a masowo kupowane przez młodzież buty „bitelsówki” oraz czapki na wzór nakrycia głowy generała de Gaulle'a, stały się swoistą demonstracją i wyrazem poglądów politycznych starszej młodzieży. Na czarnych „degolówkach” ze skaju i butach z zakręconymi nosami niejeden prywaciarz zarobił fortunę. 

      Przechodząc przez Sienny Rynek do centrum miasta, obowiązkowo trzeba było zahaczyć o sklep prowadzony przez dwie starsze pnie, które sprzedawały prawie wszystko. Można tam było kupić maski na bal karnawałowy, kolorową bibułkę, diabełka, który po przyciśnięciu pokazywał czerwony język, różnego rodzaju kolorowe zabawki. W szarej rzeczywistości sklep ofiarował bajkowy klimat kolorowych figurek i przyciągał niczym magnez. W sklepie zawsze było pełno ludzi, a obsługa wywoływała respekt wśród kupujących. Zimą na drzwiach pojawiała się kartka „Tu nie Afryka, tu się drzwi zamyka”. 

    Dzieci z ulicy Bema i przyległych uliczek biegały całymi dniami po podwórku, poznając smak swobodnej zabawy i nie łamiąc sobie jednocześnie karku.

    Dookoła ulicy Bema, w okolicznych ogrodach, zawsze coś kwitło i pachniało. Wiosną rozkwitały przydomowe sady pełne jabłoni, gruszy, śliw, czereśni, a ich woń roznosiła się po całej ulicy. Prawie na każdym podwórku rósł agrest i porzeczki, który jedliśmy garściami. W tamtych, całkiem innych czasach, niektórzy mieszkańcy w chlewikach obok domu hodowali świnie, po podwórku łaziły kury, kaczki lub indyki. Ulica Bema, to ulica jedyna w swoim rodzaju, tworząca wraz z drewnianą zabudową i jej mieszkańcami niepowtarzalny urok i klimat, który trwał do końca lat 60 ubiegłego wieku.

    Wiosną, ulica Bema, budziła się do życia. Dzieciarnia żyła swoim życiem, zaś gospodynie miały pełne ręce roboty. Musiały posadzić warzywa w przydomowym ogródku, odświeżyć mieszkanie przed Wielkanocą. Wiosną znikała wata do uszczelniania okien, doniczki z kwiatami dekorowano kolorową bibułką, kupowano nową ceratę na stół, kolorową tapetę. Myto okna, odświeżano podłogi aby mieszkanie wyglądało schludnie. Lista prac wydawała się nie mieć końca. 

    Oddzielnym rytuałem była wiosenna wymiana słomy w siennikach oraz palenie starej w przydomowym ogródku. Pamiętam, że wiosną, malowniczym elementem ulicy Bema był przywieziony na wozie przez konia szmaciarz, który darł się na całe gardło, że „szmaty, butelki skupuje i garnki lutuje”. Szmaciarz za surowce wtórne, stare ubrania, lub inne części garderoby nie płacił pieniędzmi, lecz nowymi garnkami, czajnikami, patelniami, ceramicznymi kolorowymi miseczkami, lub zabawkami dla dzieci.

   W sobotni ciepły wieczór, z otwartych okien, roznosił się dźwięk z adapteru Bambino i mogliśmy posłuchać Stanisława Grzesiuka, który zawodził „Rum Helkę”, lub westchnąć przy „Złotym pierścionku” śpiewanym przez Renę Rolską. Hitem starszej młodzieży był utwór „Pod Papugami” zespołu Czerwono-Czarni. Okres lat sześćdziesiątych był niezwykle barwny w historii muzyki, a jego gwiazdy do dnia dzisiejszego wywołują dreszczyk emocji.

    Na początku lat 60 ubiegłego wieku mało kto miał telewizor, więc często zaglądaliśmy do Fiedoruków, aby obejrzeć Bonanzę siadając w kucki na dywanie. Pamiętam, że często biegaliśmy na Szosę Południową do kiosku Ruchu po papierosy „Sporty”, które kupowaliśmy na prośbę starszych obywateli naszej ulicy. Papierosy sprzedawano wówczas pojedynczo, lub w paczkach po dziesięć, ewentualnie dwadzieścia sztuk.

    Dziecięcy świat z tamtej ul. Bema wykształcił w dzieciach niewiarygodną samodzielność. Smak beztroskiego dzieciństwa, to smak chleba z wodą i cukrem ozdobionego czasami odrobiną śmietany. Po prostu niebo w gębie.

    Pod koniec lat 60 ubiegłego wieku oglądaliśmy „Ekran z Bratkiem” w którym Adam Słodowy w cyklu „Zrób to sam” doradzał, jak zrobić coś z niczego. 

  Wisienką na torcie po programie był film, na który oczekiwaliśmy cały tydzień. Podwórko pustoszało podczas emisji Robin Hooda, czy Zorro. Wieczorem w czwartek można było zobaczyć Teatr Sensacji. Film z doktorem Kildare, w którego wcielił się Richard Chamberlain przykuwał uwagę całej rodziny.

    Radio lat 60 ubiegłego wieku odgrywało w naszym życiu ogromną rolę. Wesoły autobus, Podwieczorek przy mikrofonie, Młodzieżowe Studio Rytm, niedzielny Koncert Życzeń, Rewia Piosenek Lucjana Kydryńskiego - to audycje, które wspominamy z nostalgią. Końcówka lat 60 ubiegłego wieku, to Czesław Niemen i Maryla Rodowicz oraz wiele cudownych zespołów jak: Skaldowie, Trubadurzy, No to co, Czerwone Gitary, Nalepa, Kubasińska i zespół blues-rockowy Breakout, które do dnia dzisiejszego grają w naszych sercach.

    Ulica Bema kojarzy mi się, z jarmarkiem na Jana, wakacjami, Szkołą Podstawową nr 11, do której uczęszczałem od pierwszej do szóstej klasy, pachnącymi ogrodami i beztroskimi zabawami. Wspaniale skomentował tamtą epokę w jednym ze swoich komentarzy Zbigniew Drabik, stwierdzając, że pomimo szaro-burych czasów, w których nie mieliśmy nic, to właściwie mieliśmy wszystko.

    Dożynki centralne odbywające się w Białymstoku w 1973 r. przyczyniły się do zlikwidowania budek na Siennym Rynku, a ulica Bema z dnia na dzień zmieniała swój klimat. Przyszło nowe. Ludzie witali z radością nowy Rzemieślnik przy ul. Bema 11, obok ulicy Chełmskiej. Na Bema powstawały coraz to nowe bloki, sklepy, przedszkola. Co było - nie wróci ... a jednak żal mi klimatu starej ulicy Bema.


Eugeniusz Muszyc -   ( Zdjęcia wykonano na początku lat 60 ubiegłego wieku na ul. Bema.)

Fabryka lodu


   Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód. Trzeba się było tylko schylić!

W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.

  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.

W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.

  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. „Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną”. Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.

  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z „nadzieniem”, czy czysty.

  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły „nielegalnych” źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.

  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania „akcji lodowych”. Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych „bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność”.

W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.

  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w „lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale”.

          Andrzej Lechowski 

Białostoczanie zawsze nosili się modnie

    Na początek trochę historycznego wstępu. Po odzyskaniu niepodległości Białystok przede wszystkim był miastem zrusyfikowanym. Wojskowi, urzędnicy, kupcy to byli Rosjanie. Ponadto ludność żydowska, która stanowiła znaczny procent mieszkańców, jak i inteligencja w dużej mierze, mówiły po rosyjsku. 

   Białystok znalazł się też w trudnej sytuacji gospodarczej, ponieważ w 1915 roku wycofujące się wojska rosyjskie wywiozły maszyny i sprzęt z zakładów przemysłowych, zabierając ze sobą także specjalistów, którzy do Białegostoku już nie wrócili.

  Miasto stanęło przed ważnym zadaniem - należało zbudować wszystko niemal od początku - administrację, szkolnictwo, gospodarkę oraz zapanować nad bałaganem budowlanym. Potrzebni byli nowi pracownicy, nowa polska administracja. Urzędników ściągnięto z Galicji, zamieszkali oni na Antoniuku, wokół nowej szkoły (nr 7) na Wiatrakowej), potem powstała dzielnica urzędnicza. Przez jakiś czas zastanawiano się, gdzie ulokować urząd wojewódzki. Planowano, że będzie to hotel Ritz, jako najbardziej reprezentacyjny budynek. W rezultacie władze wojewódzkie otrzymały na siedzibę Pałac Branickich.

   Białystok szarpały kryzysy, bardzo często wybuchały strajki. Zdarzyło się nawet, że pracę wstrzymano z powodu mody. Był to bardzo zabawny strajk .Do kin wszedł film z Marleną Ditrich, gwiazda chodziła w spodniach. I co odważniejsze panie zaczęły ją naśladować. Jedna z pracownic fabryki przyszła do pracy w spodniach. Jak majster ją zobaczył, to kazał natychmiast iść do domu i się przebrać. Ona stanowczo odmówiła, zaczęła się awantura, bo kobieta należała do związków zawodowych, a te stanęły po jej stronie. No i fabryka stanęła.

   Miasto walczyło też z bezrobociem, miało problem nawet z rzeką Białą, która potrafiła wystąpić ze swego niewielkiego koryta i zalać centrum miasta. I wtedy to pojawia się Seweryn Nowakowski, najpierw jako komisarz, potem zostaje prezydentem. W osobie wojewody Zyndrama Kościałkowskiego znajduje znakomitego współpracownika. Ten doskonale rozumiejący się duet sprawia, że Białystok staje się miastem nowoczesnym i pięknym, wykorzystując swój największy atut, jakim była zieleń. Powstaje park planty, bulwary.

   Białostoczanie w niczym nie ustępują szykownie ubranym warszawiakom. Modę kreowały gwiazdy kina, ale też w samym mieście odbywały się pokazy, jak grzyby po deszczu wyrastały zakłady krawieckie, było wiele sklepów z materiałami - fabryki włókiennicze zresztą znajdowały się pod bokiem. Białostoczanki z tego korzystały, wszystkie nowinki w ubiorach natychmiast trafiały do Białegostoku. Wystarczyło, że Hanka Ordonówna pokazała się w jakieś kreacji, a już modystki i zdolne krawcowe tworzyły takie same suknie czy kostiumy.

   Moda kreowała też fryzury. W latach dwudziestych dominowała mała głowa - krótkie, proste włosy z grzywką i naturalny kolor- włosów nie farbowano, no i ciekawostka na topie były brunetki. W latach trzydziestych wchodzą loki, panie robią sobie trwałe ondulacje - najlepszą aparaturę podobno miał fryzjer w Ritzu, chociaż dzisiaj te przyrządy wydałyby się nam jak narzędzia tortur. Zaczyna się też rozjaśnianie włosów, na topie są piękne blondynki.

  Zimą panie ubierały się w długie płaszcze, by skuteczniej chroniły przed zimnem. Zdobiły je duże kołnierze ze skóry lisa, z pyszczkiem i szklanym oczkiem, zawijane wokół szyi. Takie futrzane ozdoby królowały i po wojnie.

   Oczywiście moda miała swoje zasady, których nie można było naruszyć. Przez całe lata 20. i 30. żadna kobieta ze średniej klasy absolutnie nie mogła wyjść z domu bez kapelusza. Zresztą panie lubiły nakrycia głowy, chętnie je zakładały, bo przecież dodawały im uroku, zdobiły, dopiero wojna zmusiła kobiety do rezygnacji z kapeluszy.

   Kapelusz z lat 20. miał kształt hełmu, zasłaniał czoło, wręcz nachodził na oczy. W latach 30. przechodzi metamorfozę, staje się mały, filuterny nałożony na ukos, nierzadko na czubek głowy, odsłania ucho.

   Obok kapelusza nieodzownym elementem stroju były rękawiczki i pończochy (także latem, w żadnym razie gołe nogi, no chyba że było się na wsi lub w kurorcie nad morzem. Pończochy panie nosiły na podwiązkach albo na pasie - jedwabne albo z cienkiej wełny czy bawełny. Najdroższe były te jedwabne, ale kosztowały spore pieniądze i stać na nie było tylko zamożne.

   Młode dziewczyny nosiły generalnie pończochy bawełniane. Nastolatki, uczące się w gimnazjach, czy na pensji, nazywane pensjonarkami, nie eksponowały tak swojej urody jak współczesna młodzież. Nosiły buciki sznurowane, przeważnie na płaskim obcasie, płaszcze bez specjalnych przybrań i berety z emblematami szkoły, a w lecie bereciki dziergane na szydełku.

   Dlatego te panny tak tęskniły do dorosłości, zupełnie inaczej niż dzisiaj, gdy kobiety chcą wyglądać jak nastolatki - dodaje Marta Pietruszko. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne, a także później, nawet jeszcze w latach 50. zarówno chłopcy jak i dziewczęta chętnie nosili ubranka z marynarskim kołnierzem. To był jeszcze relikt mody XIX wieku.

   Przechodzimy do panów. Ich również obowiązywało nakrycie głowy. Najpopularniejszym kapeluszem był homburg, wprowadzony w latach 80. XIX wieku, z miękkiego filcu, z niewielkim rondem i charakterystycznym załamaniem główki. Na lato służyły panamy z lekkiej południowoamerykańskiej słomki, bez podszewki.

  W dwudziestoleciu międzywojennym typowym strojem męskim był trzyczęściowy garnitur: marynarka, spodnie oraz obowiązkowo kamizelka. Kamizelka spełniała ważną funkcję. Przykrywała szelki, na których trzymały się spodnie oraz służyła do noszenia zegarka, który wówczas był na łańcuszku. Z czasem, gdy zaczęły wchodzić zegarki na pasku - to był wojskowy patent - bez kamizelki można się było obejść. A gdy pojawia się pasek do spodni, jako nowoczesny wynalazek, to młodym dynamicznym mężczyznom kamizelka nie jest już tak potrzebna, jak ich ojcom.

   Garnitur z lat 20. był bliżej ciała. Marynarka o spadzistych ramionach, jedno- lub dwurzędowe zapięcie, dopasowana, z lekko podwyższoną i wciętą talią. Ramiona wąskie zaokrąglone, a klapy krótkie. Natomiast spodnie były raczej węższe i do kostki. 

   W latach 30. zaczęła dominować sylwetka bardziej muskularna, marynarka więc miała wywatowane, kwadratowe ramiona, zapięcie dwurzędowe, a spodnie były szerokie, z mankietami. Na mniej formalne okazje panowie wkładali spodnie z szarej flaneli i tweedową marynarkę, a na spotkania towarzyskie, sportowe spodnie-pumpy, o nogawkach ujętych pod kolanem w mankiet. Do tego czapka z daszkiem. Do pracy były dopuszczalne szare wełniane albo sztuczkowe spodnie, które niekoniecznie tworzyły komplet z marynarką.


Alicja Zielińska

Translate