Postaw mi kawę na buycoffee.to

O tym jak niemcy wprowadzali w Białymstoku swoje porządki

   Opowieść Mariana Malewicza o swojej rodzinie i własnych przypadkach życiowych.  

  Panowanie czerwonej gwiazdy skończyło się niespodziewanie. 22 czerwca 1941 roku również nad Białymstokiem pokazały się samoloty i nie były to bynajmniej maniowry (manewry), jak twierdzili początkowo oficerowie sowieccy, tylko nalot bombowców niemieckich. Zaczęła się paniczna ucieczka, mieszkańcy mieli szansę ograbić magazyny na Węglówce, gdzie Rosjanie gromadzili zapasy dla wojska. Nie było to zajęcie bezpieczne, Malewicze przypadkowo stali się posiadaczami skrzyni pełnej kakao, skarbu w warunkach okupacji.

  Marian wraz z kolegą Zenkiem Treblińskim też przeżyli przygodę. Na placu Wyzwolenia (tu obecnie komenda policji) uciekający pozostawili czołg. Chłopacy zobaczyli w środku lornetkę i weszli, by ją wymontować, uderzali młotkiem w obudowę. Nagle zamknęła się klapa, nie pomagały wołania. W końcu jakiś przechodzeń uwolnił amatorów trofiejnej (zdobycznej) lornetki.

  Szczęście miał i Aleksander Malewicz. Oddziały niemieckie podeszły pod Białystok, słychać już było strzelaninę. Mistrz fryzjerski chciał opuścić swój zakład, znajdujący się przy ulicy Sienkiewicza i pójść do domu, ale nie był pewny, czy zamknął klatkę z królikami. Dostał je w prezencie od przedwojennego komendanta więzienia, właśnie dorodna angora powiła tuzin maleństw. Aleksander wrócił na zaplecze, a w tym czasie żołnierz z przejeżdżającego patrolu niemieckiego wrzucił do zakładu przez okno wystawowe granat, posypały się lustra.

  Niemcy zarządzili utworzenie getta i Malewicze musieli wyprowadzić się ze Smolnej. Nim to nastąpiło, przez deski w płocie przychodził do nich potajemnie zaprzyjaźniony rzeźnik Arczyk, wymieniano towary za żywność. Nowe lokum przy ul. Złotej 3 mieściło się w domu drewnianym, ale z bardzo wysokimi mieszkaniami i ładnymi piecami. Właśnie na piecu, za gipsowymi gzymsami monter z elektrowni znalazł trzy pistolety i rewolwery. Wydaje się, że zostawili je poprzedni mieszkańcy - Żydzi. Marian zachował dla siebie małą "piątkę", znalazł ją ojciec i wyrzucił do ubikacji, by nie kusić losu.

  Nowi okupanci szybko pokazali, co znaczy niemiecki ordnung (porządek), choć i wśród nich trafiali się bardziej wyrozumiali dla dzieci. Mój rozmówca zachował w pamięci Austriaka w mundurze Wehrmachtu. Nosił ryngraf z Matką Boską, chłopakom z sąsiedztwa dawał kawę wojskową w kostkach, z cukrem. Okazał powściągliwość nawet wtedy, gdy Marian myszkując w kabinie samochodu ciężarowego zwolnił hamulec ręczny i maszyna stoczyła się w dół, uderzyła w ścianę budynku na tyle mocno, że wypadły dwie szyby.

  Bywało jednak gorzej. Po kapitulacji Włoch także w Białymstoku pojawili się internowani żołnierze z kraju słońca. Był mróz, stali pod konwojem na rogu Sienkiewicza i Złotej, fioletowi na twarzach, chyba czekali na wymarsz na pobliską stację kolejową. Budzili żal wielki, więc kobiety z okolicznych domów skrzyknęły się, kupiły kilka "bułek chleba" w pobliskiej piekarni, pokroiły je na porcje. Następnie chłopacy weszli na piętro jednej z kamienic i zrzucali jedzenie z góry, zrobił się zamęt wśród Włochów. Zobaczył to wartownik, wpadł wrzeszcząc do budynku z karabinem, więc trzeba było skakać z balkonu w krzaki.

  Bywało i dużo gorzej. Na ul. Łąkowej u Kossakowskich, w okazałym budynku z zielenią kwaterowali oficerowie niemieccy wyższych szarż, rośli, zawsze wyszykowani jak na paradę. Traf chciał, że właśnie grupka chłopców przygotowała "bombkę". Miała długość 10-12 cm, składała się z dwóch części odlanych z ołowiu, w jednej tkwił ruchomy zapalnik. Do środka należało wsypać siarkę zdrapaną z główek zapałek, skręcić górę i dół, umiejętnie rzucić na kamień lub chodnik, a wówczas wystający bolec powodował zapłon i huku było co niemiara.

  Koledzy podkusili Mariana, by zdetonował "bombę", gdy w pobliżu przechodził Herr Ofizer. Ten odpiął kaburę i mogła polać się krew. Marian wskoczył do pobliskiego domu, częściowo zrujnowanego, oficer wbiegł za nim. Chłopiec wtulił się w dziurę w piecu, wstrzymał oddech. Niemiec krzyczał, by mały "bandyta" natychmiast zszedł, ale sam obawiał się wspiąć po zniszczonych schodach, bo mogły spaść na głowę cegły i deski, świszczał wiatr. Chłopak przesiedział w kryjówce ze trzy godziny, aż zapadł zmrok, wrócił do domu pobrudzony sadzami. Innego dnia gestapowiec zebrał maluchów, którzy zniszczyli mu suszącą się koszulę, ustawił ich po ścianą i zapowiedział rozstrzelanie. Na szczęście skończyło się na kopniakach.

  Wiadomo, że bywało głodno. Aleksander Malewicz prowadził zakład fryzjerski, miał stały dochód, ale trzeba było wzmocnić budżet hodowlą wspomnianych królików z przeznaczeniem na mięso i delikatną wełnę. Było ich około setki, więc syn musiał codziennie narwać dwa kosze (od ziemniaków) zieleniny. Najwięcej zielska rosło przy torach, koło garbarni. Trzeba tam było jednak uważać na chłopaków z Brazylki, bo słynęli ze swoiście rozumianego honoru. Opowiadano, że jak kto im podpadł, to zmuszali do wejścia na słup lub drzewo i wznoszenia okrzyków "Niech żyje Brazylka!". (Czy ktoś jeszcze pamięta, że była taka dzielnica w Białymstoku za torami?).

  Marian za Niemców uczył się na tajnych kompletach, najpierw u pani Goździej, koleżanki jego mamy z ul. Kamiennej, a następnie u pani Jabłońskiej, nauczycielki ze Szkoły Powszechnej nr 5. Nauka odbywała się w mieszkaniu przy ul. Staszica, tuż przy skrzyżowaniu z ul. Koszykową. Grupa liczyła 7-8 uczniaków, zeszyty noszono za pazuchą, wchodziło się do domu pojedynczo patrząc, czy nikt nie widzi. 

   Mimo okupacji mój rozmówca kontynuował zbieranie znaczków. Pieniądze na ten cel od czasu do czasu wydzielał ojciec, towar dostarczała pani Szwejkowska pracująca na poczcie. Powodzeniem cieszyła się m.in. serie "Kongres Wiedeński", długa wehrmachtowska. Po likwidacji getta, jak ucichła strzelanina, kolega namówił Mariana, żeby pójść po znaczki do opuszczonych domów żydowskich. Wyprawa okazała się niebezpieczna i bez sensu.

  Zapamiętano dobrze w Białymstoku męczeństwo Żydów wyprowadzonych 16 sierpnia 1943 roku z getta na pola przy torach, gdzie musieli czekać na załadunek do wagonów. W dzień prażyło słońce, noce były już chłodne, dokuczały okrutnie głód i pragnienie. Przy ul. Smolnej jedna z sąsiadek przechowała Żyda, wyszła po wojnie za niego za mąż.

  10 lipca 1944 roku miało miejsce ostatnie bombardowanie Białegostoku przez samoloty sowieckie. Malewiczów uprzedzał oficer niemiecki, że trzeba spodziewać się zmasowanego nalotu, więc Aleksander zamówił u stolarza zrobienie pod podłogą piwniczki i w niej schował porcelanę oraz wiadro z cyną. Były tam serwisy ćmielowskie i jeden chiński z cudnymi malowidłami, który przed wojną Żyd chciał wymienić na złoty zegarek. Niestety, dom spłonął, ocalała tylko na pamiątkę jedna sosjerka.

  Okupacja szwabska miała się ku końcowi, od wschodu nasilało się pomrukiwanie dział. Kto mógł przypuszczać, że wyzwolenie nie będzie oznaczało końca walki o wolną Polskę i kresu cierpień.


Adam Czesław Dobroński

Z ulicy do poprawczaka

    Jednym z problemów, z którymi musiały borykać się władze przedwojennej Polski, była przestępczość wśród dzieci. Co sprowadzało małoletnich na drogę bezprawia? Jak starano się przywrócić ich na łono społeczeństwa? Jak wyglądały ówczesne poprawczaki?

  Bez względu na to, czy mówimy o wsi, czy o mieście, przestępczość nieletnich niemal zawsze wynikała po prostu z ubóstwa, która determinowało ich życie. Gdy nie było czego włożyć do garnka, młodzi ludzie – niekiedy jeszcze zupełnie małe dzieci – schodzili na drogę bezprawia.

  Bieda często idzie w parze z przemocą. Nie jest to prosta zależność, ale miała swoje odbicie w statystykach. „Na 330 wypadków, jakie się w ciągu półtora roku przewinęły przez Poradnię, nie karano biciem tylko 5 dzieci” – pisano w raporcie z poradni pedagogicznej. Dzieci opowiadały o domach pełnych przemocy, w których bito nie tylko przy pomocy ręki, ale rzemieni, gum od kół samochodów czy kijów. Język przemocy był dla nich jedynym, jaki znały.

  Wielu nieletnich przestępców było sierotami. Co prawda istniały już od dawna domy dziecka, ale nie trafiały do nich wszystkie dzieci pozbawione rodziców. Cześć z nich musiała radzić sobie sama. Problem nie był w Polsce tak dramatyczny, jak na terenie ZSRR, gdzie istniały całe wielkie grupy tzw. bezprizornych, ale trudno go lekceważyć. Ponadto na ulicy żyły też dzieci, które uciekły z domów i nie zamierzały do nich wracać – tzw. wystawniaków.

   Włóczęgostwo stanowiło drugie z przestępstw najczęściej popełnianych przez nieletnich. Z ankiet przeprowadzonych dla „Przeglądu kryminalnego” wynikało, że aż 39% młodocianych kryminalistów nie miało w którymś z okresów swojego życia domu. Należy pamiętać, że w II RP istniała możliwość eksmisji na bruk bez jakiegokolwiek zabezpieczenia materialnego.

  Chłopcy najczęściej trudnili się złodziejstwem. Zwłaszcza w dużych miastach nie mieli oporów przed przywłaszczaniem sobie jedzenia czy jakikolwiek pomniejszych fantów. A w realiach przedwojennej Polski sprzedać można było dosłownie wszystko – czy to precjoza, czy bieliznę pościelową. Kupiec zawsze się znalazł, w Warszawie choćby na Kercelaku, czyli największym targowisku przedwojennej stolicy.

  Dzieci ulicy doskonale odnajdywały się w różnych sposobach kradzieży, tworzyły się też całe dziecięce szajki. Jak pisał Stanisław Grzesiuk: Ma całą bandę chłopaczków od dwunastu do czternastu lat – samych „wystawniaków”. Kradną i wszystko oddają jemu, a on ich żywi i broni. Moleto ma szczęście. Ja ze swoimi siedzę w domu, to my „robimy” tylko „na skakanego” z soboty na niedziele. My nie musimy słuchać go, tak jak jego banda. Tamci uciekli z domu i nie chcą wracać, to muszą robić to, co on chce.    Jednocześnie w złodziejskim fachu panowała swego rodzaju dziedziczność. Istniały całe wielkie klany, które rozwijały długoletnią tradycję przestępczości w rodzinie.

  O ile chłopcy stawali się najczęściej złodziejami, o tyle w przypadku dziewczynek sytuacja była bardziej złożona. Wiele z nich, szukając możliwości zarobku, decydowało się na prostytucję. Jak pisał Wacław Zaleski:

  Córka ludu warszawskiego w dwunastym roku życia jest już całkowicie uświadomioną kobietą, obeznaną ze wszystkimi brudami tego życia, a jeżeli się jeszcze nie oddaje, to stoi temu na przeszkodzie nie zakończony rozwój fizyczny, lub też sam wiek młody […]. W tym czasie [około 14 lat] dziewczyna przestaje być głupią, co jaśniej tłumacząc; uświadamia sobie, iż można i należy ciągnąć korzyści materialne za przyjemność udzieloną swoim towarzystwem i oddawaniem swego ciała, bo brutalny rozzuchwalony wyrostek, zawsze bez grosza, nie wystarcza jej wcale i nie przedstawia żadnego interesu dla dalszych ekstrawagancji.

  Prostytucja w przedwojennej Polsce, szczególnie wśród klasy robotniczej, była postrzegana nieco lepiej, niż mogłoby się dziś wydawać. Nie była aż tak stygmatyzująca i nie stanowiła zmazy na honorze, której nie dałoby się zmyć. Wręcz przeciwnie, często rozumiano okoliczności, które pchały dziewczynki ku takim wyborom życiowym. Stąd też prostytucja dziecięca nie spotykała się z takim potępieniem społecznym, na jakie zasługiwała.

  Aby rozwiązać problem przestępczości nieletnich, tworzono specjalne poradnie pedagogiczne, w których młodzi ludzie mogli liczyć na pomoc lekarzy i psychologów. Ich zadaniem był przede wszystkim wywiad środowiskowy. 

   Pytano młodocianych kryminalistów m.in. o relacje z rodzicami i rówieśnikami, a także o to, jak lubią spędzać czas i kim chcieliby zostać w przyszłości. Do poradni mogła ich skierować szkoła lub sąd. Od 11 października 1932 roku do końca 1934 roku przez warszawską placówkę przewinęło się ponad trzysta dzieci, z których blisko trzy czwarte trafiło przed sąd dla nieletnich

  Młodociani przestępcy, a więc tacy, którzy nie ukończyli 17 roku życia i nie byli sądzeni jak dorośli, mogli trafić do jednego z czterech zakładów poprawczych na terenie przedwojennej Polski. W myśl idei, jaka przyświecała władzom, znajdowały się one z dala od cywilizacji, w miejscowościach uzdrowiskowych położonych wśród lasów i pól, gdzie młodzi pogubieni ludzie mogli odnaleźć spokój i wytchnienie.

   Największy był zakład w Studzieńcu, gdzie przebywało do 300 wychowanków. Łącznie w placówkach tych osadzonych było jednocześnie nieco ponad 700 nieletnich, a do tego jeszcze około 200–300 siedziało w regularnych więzieniach, gdyż nie było dla nich miejsca w domach poprawczych. Z czasem (przytoczone dane pochodzą z 1928 roku) liczba ta zaczęła wzrastać.

  Młodzi ludzie przybywający do zakładu kierowani byli do odpowiedniej grupy – zwanej rodziną – w skład której wchodzili wychowawcy i mała grupa podopiecznych. W tym gronie odbywała się praca i nauka osadzonego. Przy czym edukacja trwała do czterech godzin dziennie, resztę zaś przeznaczono na pracę oraz ćwiczenia fizyczne, które miały prowadzić do „ozdrowienia” młodego przestępcy.

  W ramach tych zajęć odbywały się również lekcje zawodowe, które miały przygotować osadzonego do podjęcia zatrudnienia po opuszczeniu zakładu. Mogła to być praktyka szewska, stolarska, krawiecka albo rolna – wtedy młody człowiek zajmował się zwierzętami hodowlanymi i przyuczał się do uprawy roślin. Zdolni i utalentowani mogli liczyć na zajęcia artystyczne, na przykład lekcje gry na skrzypcach. Starano się bardzo ściśle wypełniać osadzonym czas wszelkiego rodzajami aktywnościami fizycznymi i umysłowymi, aby nie mieli sposobności oddawać się niewłaściwym myślom i rozrywkom.

    Przynajmniej dla części dzieci pobyt w ośrodku wychowawczym był znacznie lepszy niż ich wcześniejsze życie. Owszem trzeba było pracować, ale zarazem miało się szansę na zdobycie zawodu i chociaż podstawowego wykształcenia. Trzeba było wstawać cały rok o szóstej rano i dbać o porządek, ale zarazem miało się zapewniony wikt i opierunek na poziomie, o którym większość biedoty mogła jedynie pomarzyć. Wychowankowie jedli mięso sześć razy w tygodniu, a łączna wartość energetyczna posiłków w ciągu dnia wynosiła ponad trzy tysiące kalorii, co było zupełnie adekwatne do potrzeb wynikających z wieku i pracy fizycznej.

  Działalność domów poprawczych i poradni pedagogicznych przynosiła efekty. Warszawska poradnia odnotowała, że w prawie połowie przypadków udało się doprowadzić do resocjalizacji dzieci, a na drogę recydywy zeszło jedynie 26% z nich, co było dużym sukcesem, biorąc pod uwagę niskie nakłady finansowe. Dostrzeżenie problemu przestępczości nieletnich i próby jego rozwiązania w nowoczesny sposób jest jednym z przykładów na to, w którym kierunku pragnęła zmierzać przedwojenna Polska – w stronę zachodniej Europy.


Paweł Rzewuski

Ulica Lipowa i Sienkiewicza. Dzieci i dorośli żebrali na ulicy

  W społeczno-obyczajowy koloryt przedwojennego Białegostoku wpisywali się oczywiście też żebracy. Było ich szczególnie wielu w zaraz powojennych, biednych czasach. Nic dziwnego, brak pracy, drożyzna spowodowana silnym spadkiem wartości marki polskiej, zmuszały do wyciągania ręki po datek nie tylko zawodowych wypraszaczy, ale też rzesze zwykłych wynędzniałych białostoczan.

   Szczególnie częstym widokiem na ulicach były żebrzące dzieci. Jednych przymusiło do tego wojenne jeszcze sieroctwo, inne wielodzietna, uboga rodzina, gdzie nie zawsze można było liczyć nawet na najskromniejszy posiłek.

   Na początku lat dwudziestych żebrząca dziatwa upodobała sobie prawy chodnik na ulicy Sienkiewicza oraz lewy przy Lipowej. Mali nędzarze stali niemal przy każdym domu i często w sposób nawet agresywny nagabywali przechodniów o udzielenie jałmużny. Biegali często za nimi, wciskali w ręce jakieś małe, niezdatne do niczego drobiazgi, chwytali za poły płaszcza lub rękawy, żeby tylko dostać jakiś mały pieniążek.

   Wśród ulicznych, żebrzących malców i wyrostków były całe, zorganizowane szajki, którymi dyrygowali z boku dorośli. Dbali oni o dobre miejsce dla podopiecznych przy bogatszych budynkach. Odstraszali konkurencję.

   Reporter Dziennika Białostockiego pisał w 1922 roku o pewnej handlarce śledziowej z Rynku Rybnego. Przed udaniem się na miejsce swojego interesu wyprawiała ona na żebry swoje liczne, kilkuletnie pociechy, ubierając je w porwane łachmany i połatane worki, mające wzbudzić litość u ludzi jako tako sytuowanych.

  Na ulicach żebrali też dorośli. Ci również energicznie zabiegali o jałmużnę. W 1923 roku barwną postacią w okolicach rogu Sienkiewicza i Rynku Kościuszki był obdarty mocno mężczyzna, który nie uzyskawszy jakiegokolwiek wsparcia, rzucał za nieczułym przechodniem stały okrzyk: Bić Zidow! Po doprowadzeniu przez policjanta na najbliższy posterunek, okazało się, że sam jest Żydem z Żytomierza, który wpadł w chorobę umysłową po przeżytym pogromie.

   Inną popularną figurą w tym samym czasie mienił się osobnik odstawiający na ul. Kupieckiej taniec św. Wita (epilepsja). Miało to wzbudzić współczucie mijających go ludzi i jakąś pieniężną pomoc. Zdemaskowany szybko symulant przeniósł się na ul. Giełdową, gdzie już przy debiucie stuknął się mocno głową o bruk i trafił do Szpitala Żydowskiego.

   Innym rodzajem żebractwa było chodzenie po proszonym po białostockich mieszkaniach. Celowali w tym zwłaszcza przyjezdni rejzerzy z okolicznych miast i miasteczek. Podawali się zwykle za pogorzelców czy powodzian. Najczęściej były to wychudzone kobieciny trzymające za rękę małe, brudne dziecko, prosiły co łaska, zaś zmyślny pędrak próbował w tym czasie coś ściągnąć zza uchylonych przez służącą drzwi. 

  Taka historia przydarzyła się Julii Przyborowskiej z ul. Świętojańskiej 18, której 10-letnia dziewczynka trzymająca się niby kurczowo spódnicy matki ściągnęła ze stolika w przedpokoju srebrny zegarek wartości 35 tys. zł. W 1925 roku policja zatrzymała za włóczęgostwo połączone z żebraniną m.in. Irenę Ostrowską z Warszawy, Caję Topolską z Baranowicz, Bronisławę Nowicką z Łap. Mieszkania białostockie odwiedzali też żebrzący mężczyźni. Ci za parę groszaków oferowali swoje liche usługi przy noszeniu wody, drewna czy węgla. Przy okazji interesowała ich też jakaś drobna własność tymczasowych pracodawców.

   Stałym miejscem pobytu żebraków były okolice białostockich synagog, cerkwi, a zwłaszcza kościoła św. Rocha. Tutaj skupiły się osoby starsze, często kalekie, które liczyły na miłosierdzie bliźnich uczęszczających na nabożeństwa. Znajdowali się między nimi zarówno prawdziwie przyciśnięci skrajną biedą staruszkowie, jak też farbowane lisy w dramatyczny sposób demonstrujący swoje sztucznie powykręcane kończyny, ślepotę czy niemotę.

   Rzadko kiedy białostoccy żebracy mieli takie święto, jak w listopadzie 1923 roku, kiedy to na ul. Sienkiewicza zatrzymał się samochód i mężczyzna w futrze zaczął rozdawać wśród nich pieniądze. Ot, taka filantropia.


Włodzimierz Jarmolik

Translate