Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostockie kolarstwo ponad 100 lat temu

   Pierwszy rower w Białymstoku pod koniec XIX wieku (nazywany wielocypedem) miał syn przemysłowca Hermana Comminchau - znanego i bogatego fabrykanta sukna. Więcej tych dwukołowych pojazdów zaczyna się pojawiać około 1904 r. Ale wciąż jest to luksus, na który mogli sobie pozwolić tylko bogaci.   Zainteresowanie rowerami jednak wzrastało. W 1913 r. były w Białymstoku cztery sklepy z rowerami, sprzedawano w nich również maszyny do pisania i do szycia. A w latach 1932-1939 sklepów i składów rowerowych znajdowało się już 17.

  Początek białostockiemu kolarstwu dał legendarny pułkownik Mikołaj Kawelin. Ten carski oficer, właściciel dóbr Rafałówka i okolic, był wielkim mecenasem sportu. Po 1918 r. pozostał w Polsce. Był prezesem Jagiellonii (kibice uhonorowali go ostatnio, restaurując jego grób na cmentarzu w Warszawie, zaś radni białostoccy - do czego się przyczynił Zbigniew Karlikowski - nazwali imieniem Kawelina jedno z rond).

   A wracając do historii, to z inicjatywy właśnie Kawelina 15 sierpnia 1905 r. odbył się pierwszy wyścig kolarski. Trasa liczyła 32 km i wiodła od Zwierzyńca szosą do Zielonej, potem szosą obwodową dookoła miasta i z powrotem do parku miejskiego. Tu - jak pisze Zbigniew Karlikowski - na mecie miejsca honorowe zajęli fabrykanci, kupcy, przedstawiciele władz miejskich.  Zwyciężył Konstanty Żyłkiewicz. Miał 23 lata, był marynarzem floty carskiej, walczył w wojnie rosyjsko-japońskiej. Nic dziwnego, że stał się ulubieńcem kibiców. Wygrywał kolejne zawody w latach: 1909, 1910 i 1911.

   Zaś trasa od Zwierzyńca do parku stała się tak popularna, że organizowano na niej zawody co roku, aż do wybuchu wojny. W wolnej Polsce białostockie kolarstwo odradza się dopiero w 1925 r., kiedy to znów zorganizowano wyścig dookoła miasta o mistrzostwo Białegostoku. Wygrał Stanisław Kłosowski.

   Natomiast gwiazdą rowerową w okresie międzywojennym był policjant Alojzy Lul. Nie było mu równych. W latach 1930-1939 odniósł 44 zwycięstwa.

   Los jednak nie oszczędził tych wybitnych kolarzy. Konstanty Żyłkiewicz w 1944 r. zostaje aresztowany przez NKWD pod fałszywym zarzutem współpracy z Niemcami. Zesłany na Syberię, przebywał tam do 1946 r. Po powrocie do Białegostoku w 1947 r. zostaje ponownie aresztowany przez UB.   Powodem jego kłopotów było to, że córka jego wyszła za mąż za ewangelika i oboje wyjechali do Niemiec. 

 

  Żyłkiewicz skazany na osiem lat, karę odbywał w Barczewie, jednym z najcięższych więzień w Polsce. Kiedy po sześciu latach wyszedł na wolność, dom jego przejął skarb państwa, a on z rodziną musiał zamieszkać w mieszkaniu lokatorskim przy ul. Stołecznej.   Wrócił do swego wyuczonego zawodu - zegarmistrza. Był znakomitym fachowcem i wraz z synem Mikołajem został głównym konserwatorem zegara na Ratuszu Miejskim. Zmarł w 1967 r. w wieku 85 lat.

   Jeszcze bardziej tragiczne są dzieje Alojzego Lula. Z zawodu policjant, po wybuchu wojny wraz z innymi mundurowymi aresztowany przez NKWD i osadzony w Ostaszkowie. Na wiosnę 1940 r. wszystkich masowo wymordowano w Miednoje.

- Moje poszukiwania informacji o tym wybitnym kolarzu trwały dwa lata - mówi Zbigniew Karlikowski. - Gdzie ja nie pisałem, do PCK, do urzędów, archiwów.  Niestety, trop był ciągle niewłaściwy, bo jak się okazało, jego nazwisko przekręcono. A w PRL został całkowicie zapomniany i wykreślony. Wertując przedwojenną prasę, opisującą wyczyny Lula, byłem nim zafascynowany, dlatego mam szczególną satysfakcję, że udało mi się ustalić tyle faktów z jego życia osobistego i sportowego.

  Ciekawą postacią był też Stanisław Kłosowski. Zawodnik Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół", z zawodu dyplomowany elektryk. Terminował w słynnej firmie elektrycznej Józefa Lelusza. Tu ciekawostka, którą wyszperał Zbigniew Karlikowski - otóż kiedy nastąpiła awaria światła w hotelu Ritz i wysłana przez Lelusza ekipa nie potrafiła znaleźć przyczyn awarii, to właśnie Kłosowski poradził sobie z naprawą.

   Po rozstaniu z czynnym kolarstwem wziął się za biznes. Otworzył dwa sklepy, jeden, z konfekcją przy Sienkiewicza, okazał się nietrafiony, ale drugi - rowerowy i ze sprzętem radiowym przy Kilińskiego - cieszył się zainteresowaniem. Kłosowski, chociaż mu się dobrze powodziło i miał samochód oraz motocykl, to nie rozstawał się z rowerem. Jeździł nim przez okrągły rok, do późnych lat swego życia. Cały czas mieszkał przy ul. Koszykowej 13. Zmarł w 1989 r., mając 84 lata.


Alicja Zielińska

Rowerowa podróż dookoła Europy

    Na początku 1930 r. szeroko komentowany był wyczyn zawodnika Żydowskiego Klubu Sportowego Z. Wolańskiego. Odbył on rowerową podróż dookoła Europy przejeżdżając 10 000 kilometrów. Po powrocie do Białegostoku stwierdził, "że cieszy się najlepszym zdrowiem, że jego wyczyn sportowy zahartował go tak dalece, że po odpoczynku uda się znowu w nową, tym razem już większą podróż". 

  Ciekawostką jego wyprawy było to, że w krajach, które odwiedzał porozumiewał się w języku esperanto. Ze zdziwieniem stwierdził, że w Holandii mógł się dogadać nawet z pilnującym ulicznego ruchu policjantem.   

Odwiedzając Antwerpię został gościem honorowym trwającej właśnie Międzynarodowej Wystawy, której kierownictwo nagrodziło go brązowym medalem. Po powrocie do domu podkreślał, że wszędzie był przyjmowany niezwykle serdecznie, a szczególnej pomocy doświadczył w polskich placówkach dyplomatycznych i wśród Polonii.  Dodatkowym akcentem tej wyprawy było to, że Wolański odbył swą podróż na rowerze wyprodukowanym w Białymstoku. To dopiero promocja! A było czym się chwalić. 

  Już pod koniec XIX wieku na czele rowerowego biznesu stanął Izrael Gotlib, który w swoim sklepie przy Lipowej, naprzeciwko cerkwi, otworzył specjalny dział z rowerami. Na zapleczu uruchomił zakład naprawczy. Gotlibowie w następnych latach przewodzili w tej branży. W zakładach, które mieściły się przy ulicy Łąkowej produkowali rowerowe ramy. Ich głównymi konkurentami byli bracia Grodzieńscy.

  Mieli oni duży skład rowerowy przy Pałacowej. Pewną popularnością na przełomie wieków cieszył się "Amerykański magazyn rowerowy" przy Lipowej. Tuż przed wybuchem I wojny światowej do tych potentatów dołączyli Wajner i Rudawski prowadzący skład rowerowy przy Mikołajewskiej (Sienkiewicza). 

  Jednak dopiero w okresie międzywojennym rower na dobre zawładnął wyobraźnią białostoczan. Jednym z najpoważniejszych sprzedawców był Wolf Wilk. Jego sklep znajdujący się przy Lipowej 14 był mekką miejscowych amatorów kolarstwa. 

  Powstała też w Białymstoku Wytwórnia Ram Rowerowych Ropol, która mieściła się przy nieistniejącej dziś ulicy Wilczej. Wolf, Wilk, Wilcza - to niebywały wilczy zbieg okoliczności. Białostockie rowery były, jakbyśmy to dziś określili, składakami. Poszczególni wytwórcy kupowali podstawowe części u różnych producentów i sami montowali pojazdy. Każdy jednak dbał o swoją markę. Zamawiano więc firmowe dzwonki, montowane na rowerowych kierownicach. Na nich wyraźnie widać było nazwy i adresy magazynów. Najpopularniejszymi rowerami były właśnie te od Wilka. Cieszyły się dobrą opinią jako niezawodne, proste w obsłudze i dostępne po rozsądnych cenach.

  Mimo wszystko zakup roweru był poważną inwestycją. Nie wszystkich było na nie stać. Jednym z pierwszych, który podjął próbę zmiany tego stanu był właściciel domu handlowego Bronisław Perłowski. Magazyn mieścił się przy Lipowej 6 w słynnym Pasażu Warnholza, zwanym też domem ze szklanym dachem. Perłowski w 1925 r. oferował rowery popularnej marki Ormonde nie dość, że po cenach fabrycznych to jeszcze należność rozkładał na 6 miesięcznych rat. Na białostockich ulicach wkrótce zaroiło się od rowerzystów. Niestety często stanowili oni poważne zagrożenie dla przechodniów, a byli też ofiarami w kolizjach z samochodami i dorożkami.

  Rosnąca popularność rowerów spowodowała, że pojawili się kolejni śmiałkowie, którzy zapragnęli dalekich, egzotycznych podróży. Wiosną 1936 r. na wyprawę wyruszył białostocki kolarz Henryk Odachowski. Postanowił dojechać z Białegostoku do Konstantynopola. Cel wyprawy był jasny. Odachowski, członek klubu kolarskiego mówił, że "podróż ta o charakterze sportowo-turystycznym będzie miała na celu wykazanie tężyzny fizycznej sportu wśród białostoczan oraz doskonałości i wytrzymałości sprzętu kolarskiego białostockiej produkcji".

  Białostoczanie z podziwem obserwowali te wyczyny. Być może sami chcieliby też poczuć ducha przygody, wolności, sławy. Dla nich więc w 1924 r. wyzwaniem były "wycieczki naokoło świata po Europie, Indiach, Japonii i Ameryki, z postojem w najpiękniejszych zakątkach". 

  Tu następowała ich długa lista. Tych, którzy mieli jakieś obawy przed podjęciem takiego ryzyka organizatorzy zapewniali, że "zapewnia się uczestnikom towarzystwo wysoce przystojnych panów i odwrotnie.   Czas trwania wycieczki nie nuży. Koszta minimalne. Przygody awanturnicze i … miłosne w przygotowaniu, gwarancja powrotu bez uszkodzeń zapewniona". To była nadzwyczajna okazja. Zobaczyć cały świat i jeszcze te przygotowania miłosne! Podróż ta nie liczona była jednak w tysiącach kilometrów, ale kilkudziesięcioma minutami spędzonymi w fotelu kina Apollo przy Sienkiewicza 22, które w ten sposób reklamowało swój repertuar. 

Andrzej Lechowski

Złodzieje nie gardzili papierosami

   Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.

    Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.

    Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie - 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce - mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy.

    Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe - sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.

   Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.

   Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.

    Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.

    Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.

    Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata - 2 tys. zł.

    W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk "Plutos" przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. 

    Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42. Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.


Włodzimierz Jarmolik

Translate