Postaw mi kawę na buycoffee.to

Alfabet ulicy

   

    Złodzieje cieszyli się w przedwojennej Polsce swoistego rodzaju atencją, a największą sławą otoczony był oczywiście półświatek Warszawy. Wśród parających się złodziejskim fachem obowiązywała duża specjalizacja i ścisła hierarchia. Czym różnił się zatem potokarz od pajęczarza?

  Na ulicach mawiano, że kiedy rząd ogłaszał amnestię dla drobnych złodziei (w czasie istnienia II Rzeczpospolitej zdarzyło się to kilkakrotnie), podwajały one swoją liczbę mieszkańców. Ulicę Krakowską i Brukową uznawano na przykład za siedlisko złodziejskiej elity.

  Oczywiście było w tym niemało przesady, ale faktem jest, że istniały całe klany rodzinne zawodowych złodziei, którzy parali się zbrodnią z dziada pradziada. Nic dziwnego zatem, że półświatek ciekawił i intrygował, skłaniając dziennikarzy do kolejnych prób jego rozpracowania.

  Przeciętnego mieszczanina, czytającego do obiadu „ Dziennik Białostocki ” świat złodziei fascynował pociągał i nęcił. O jego popularności świadczy między innymi popularność gazet takich jak „Tajny Detektyw” oraz wspomnień opublikowanych przez kryminalistów.  Niektórzy z przestępców urastali czasem do rangi celebrytów, jak np. słynny Stanisław Cichocki „Szpicbródka”.

  Już samo słownictwo używane przez  rzezimieszków miało w sobie posmak czegoś zakazanego i zarazem pociągającego. Złodzieje siedzieli na melinie (z hebrajskiego nocleg, oberża), gdzie przeprowadzali niekiedy dintojrę (również z hebrajskiego) czyli złodziejski sąd, podczas którego oceniali, czy nie zostały złamane prawa złodziejskiego kodeksu.

 Chociaż możliwe kary za kradzieże nie były niskie, to jednak sądy rzadko kiedy wydawały naprawdę wysokie wyroki. Fach przechodził z ojca na syna, a razem z nim specyficzny kodeks, który zakazywał między innymi okradania kobiet w ciąży i sąsiadów oraz konieczność honorowego postępowania w stosunku do swoich towarzyszy.

  Melin w Białymstoku było wiele. Olbrzymia liczba  znajdowała się w najbardziej zapyziałym i biednym regionie  czyli w Chanajkach. W kawiarniach w barach na rogu przesiadywali rozliczni buchacze, doliniarze, klawisznicy, obiadowcy, grabarze, potokarze, lipkarze, konsule, szopenfeldziarze i podchodziarze. Ta skomplikowana i dziś niekoniecznie zrozumiała nomenklatura pozwalała rozróżniać wszystkie możliwe odmiany złodziejskiego fachu, w którym obowiązywała określona hierarchia.

  W melinach przesiadywali często i emerytowani złodzieje, którzy pełnili rolę mentorów i pośredników. Kiedy klient odkrył już, że został okradziony, często udawał się albo na największe targowisko w mieście, czyli bazar na Sienny Rynek, albo do jednej z ponurych knajpek na ulicy Suchej, gdzie odnajdywał pośrednika skłonnego pomóc mu w wykupie utraconej własności.

  Najniżej w hierarchii złodziejskiego fachu stali potokarze, którzy kradli towar z zaparkowanych wozów. Zajęciem tym trudniły się całe wielkie klany rodzinne, ale ich członkowie nie cieszyli się wielkim uznaniem. Byli niejako manifestacją znanego skądinąd powiedzenia, że ten kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

  Potokarstwo nie wymagało specjalnych umiejętności poza dobrym refleksem i szybkością. Często parały się nim dzieci, a gdy współpracowały ze swoim rodzicami, odwracały uwagę ofiary. Łupem tego rodzaju złodziei padało wszystko to, co można było łatwo złapać i unieść, najczęściej jedzenie i małe przedmioty, gdyż trudno było skutecznie umykać na przykład ze skrzynką wódki. Zajęcie to nie cieszyło się uznaniem. Im więcej umiejętności wymagała kradzież, tym wyżej stała w hierarchii złodziei.

   Nieco bardziej szanowani byli pajęczarze, którzy zajmowali się kradzieżą ze strychów i piwnic. Skąd nazwa? Suszące się pranie było najczęściej określane właśnie mianem pajęczyny. Wbrew pozorom nie było to zajecie mało opłacalne. Jedno prześcieradło mogło pójść u pasera nawet za 50 groszy. W przypadku dobrego łupu dawało to wcale nie najgorszą dniówkę na poziomie 5-7 złotych, czyli prawie tyle ile wynosiła tygodniówka pokojówki. Cóż jednak po nie najgorszym zysku, jeżeli chwała niewielka?

  Pajęczarstwo wymagało sprawności fizycznej, było więc z zasady domeną ludzi młodych, którzy uczyli się złodziejskiego fachu przed podjęciem się trudniejszych zadań. Często działali w duecie damsko-męskim. Para udawała, że zakradła się na strych nie w celu przywłaszczenia sobie czyjejś własności, lecz by spędzić czas na miłosnych uniesieniach. Przez pewien czas policja dawała się nabierać na takie tłumaczenia, ale później zaczęto gruntownie rewidować „zakochane parki”.

  Pajęczarze to jednak wciąż złodziejska drobnica, choć wielu słynnych kryminalistów zaczynało właśnie od kradzieży dokonywanych na strychach i w piwnicach. Jednym z nich był nie kto inny, jako Wiktor Zieliński zwany Krwawym Wiktorem, jeden z największych przestępców II Rzeczpospolitej.



 Zdecydowanie wyżej w hierarchii stali wszelkiego rodzaju drobni złodzieje, których fach wymagał już zdecydowanie większych umiejętności. Wśród nich szczególne miejsce zajmowali szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi, którzy występowali w rozlicznych rodzajach. Niektórzy z nich działali w sposób bardzo wyrafinowany. W 1922 roku prasa opisała na przykład taki przypadek:

  "Do sklepu jubilerskiego wchodzą dwie lub trzy damy, rzekomo matka z córką lub córkami, najczęściej przedstawiając się za damy z prowincji, i kupują liczne przedmioty złote i brylantowe. Jubiler pokazuje, rozkładając na ladzie sklepowej liczne przedmioty, panie zaś wybierają i żądają pokazania sobie coraz to kosztowniejszych rzeczy. Jubiler zadowolony, że dostał dobrych klientów, chętnie pokazuje cały swój sklep. W tym momencie wchodzi para narzeczonych, celem kupna obrączek ślubnych. Jubiler nie wie, kogo pierwej załatwić, załatwia więc jednocześnie wszystkich klientów i wtedy klienci wychodzą, nic nie kupiwszy. Po chwili jubiler konstatuje brak niektórych rzeczy, ale z klientów już śladu nie pozostało."

  Innym razem ofiarą padł właściciel sklepu z dewocjonaliami, który został przez „delegację” z prowincji wmanewrowany w przymierzenie drogiej i ciężkiej sutanny. Kiedy sprzedawca był niezdolny do pogoni, złodzieje zabrali z witryn najcenniejsze medale, medaliki i modlitewnik. Okradziony bez powodzenia próbował gonić ich w stroju biskupa.

  Mimo wszystko szopenfeldziarze, podobnie jak potokarze czy pajęczarze, nie byli poważnie traktowani przez innych przestępców. Uważano ich za towarzyszy w złodziejskim cechu, ale znacznie wyżej ceniono dokonania zdolniejszych fachowców, którzy zajmowali się znacznie poważniejszymi kradzieżami, wymagającymi o wiele większej wprawy.

Paweł Rzewuski

Jak przygoda, to tylko na ulicy Marmurowej

     Chanajkowska ulica Marmurowa liczyła około 20 numerów. Łączyła ona ze sobą ulicę Brukową ze Stołeczną. Tak, jak w innych częściach Chanajek królował tutaj występek. Rządzili sutenerzy, pijani dorożkarze i tragarze, pokoleniowe rodzinki złodziejaszków.

 Co i rusz wieczorami, było słychać głośne krzyki: Mordują, zabijają! To wrzeszczeli przybysze z miasta, którzy zabrnęli tutaj w poszukiwaniu płatnej miłości, a trafiali na rządzących ulicą chojraków. Niekiedy słychać było nawet strzały z rewolweru.

  Pod koniec 1933 roku przodownik policji Doskowski, będąc już po służbie, zmierzał z Marmurowej na IV komisariat. Usłyszał pobliskie wołanie o pomoc. Pobiegł w kierunku krzyków. Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł dwóch osobników bijących trzeciego. Widząc nadbiegającego policjanta, opryszki bez wahania rzucili się na niego. Ten sięgnął po broń. Oddał kilka strzałów w powietrze. Uratował w ten sposób krwawiącą mocno ofiarę, a może i siebie. Zatrzymał też jednego z bandytów. Okazał się nim Jojne Winograd, znany w Chanajkach sutener i awanturnik.

 Inna przygoda spotkała latem 1935 roku Bolesława Ruplinskiego z ul. Śledziowej. Postanowił on wprowadzić w dorosłe życie swojego 16-letniego siostrzeńca Aleksandra Gawryluka. Ponieważ gejsze z Marmurowej były szczególnie popularne w pewnych kręgach białostockich miłośników ich usług, podpity wuj właśnie tam skierował swoje kroki. Siostrzeniec podreptał za nim. Trafili do popularnego przybytku nierządu w domu nr 2. Młodzian pozostał na razie za progiem, zaś jego przewodnik wszedł do środka w poszukiwaniu właściwej panienki.

 Szybko jednak musiał salwować się ucieczką. Drogę mu wskazał jakiś groźny zakapior, któremu wujaszek przeszkodził w zakrapianej biesiadzie. Pan Bolek stracił przy tym swój portfel, zaś jego podopieczny Aleksander pozostał nadal niewinny. Szczególną sławą cieszył się na Marmurowej dom na posesji nr 3. Dzięki jego właścicielowi Herszcze Pachciarzowi, który miał na parterze sklep z artykułami spożywczymi, wygląd budynku był jeszcze jako taki. W odróżnieniu od spróchniałych drewniaków pod nr 4 czy 17. Jeszcze w 1935 roku magistrat nakazał je zburzyć, podobnie jak ponad 20 innych budynków. Zagrażały one bowiem bezpieczeństwu publicznemu.

 W domu Pachciarza mieszkał np. Szmul Chazan, który pomimo 70. na karku potrafił wdrapać się na kozła nawet po kilku kielichach. Pewnego razu spotkała go niemiła przygoda, zwalił się z kozła na bruk, mocno się potłukł i trafił do pogotowia Czerwonego Krzyża.

 W domu przy Marmurowej 3 swoje lokum mieli, jeśli oczywiście nie przebywali w więzieniu, Josel Igielnik, zatwardziały pajęczarz, znający dobrze okoliczne strychy czy Judel Miodownik, pechowy włamywacz z kilkoma odsiadkami.

  Nie brakowało też panienek lekkich obyczajów, wśród których prym wodziła szczególnie urodziwa Julia Stankiewiczówna. Pod nr 3 pokoik zajmował Berel Klasa, którego policja aresztowała latem 1939 roku za publiczne okazywanie niechęci i lekceważenie pamięci marszałka Józefa Piłsudskiego.

Na koniec jeszcze dwie historie typowe dla marmurowskiej rzeczywistości. Oto latem 1936 roku Motel Zimnoch, rajzer z Grajewa zgłosił na policji, że nocując nielegalnie w mieszkaniu Estery Skory (Marmurowa 8) stracił spodnie warte 3 zł, a w nich gotówkę – 29 zł 52 gr.A Rywka Duczyńska z domu nr 3 trafiła do aresztu za straszenie świadka w procesie swojego kompana, zawodowego złodzieja Szlomy Kukawki.

Włodzimierz Jarmolik

Zbyszek Rećko "Trzynastka"

 

   Zbyszek Rećko wychowywał się w Białymstoku przy ul. Drewnianej. Po wrześniu 1939 roku ten szesnastoletni młodzieniec został zupełnie sam. Uciekając przed Sowietami (groziła mu deportacja) trafił do Warszawy, skąd został wywieziony na roboty przymusowe do Bawarii.

  Jesienią 1941 roku uciekł także stamtąd i wrócił do rodzinnego miasta, będącego już pod okupacją niemiecką. Związał się z Bojową Organizacją "Wschód", która skierowała go do pracy w siedzibie Gestapo. Wykorzystano fakt, że babka Zbyszka była pochodzenia niemieckiego.

  Tak nowy strażnik i tłumacz stał się "wtyczką" podziemia w gmachu przy ul. Sienkiewicza 15. Dostarczał BOW materiały z przesłuchań, a więźniom przenosił żywność i grypsy. Gdy jesienią 1942 roku. Gestapo aresztowało trzech członków sztabu i łączniczkę Okręgu AK Białystok, dowództwo organizacji zwróciło się o pomoc do Zbyszka.

  W nocy z 31 października na 1 listopada Zbyszek uśpił strażników aresztu bimbrem z dodanym środkiem nasennym. Wyprowadził więźniów i przekazał ich grupie osłonowej AK. Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności on i uwolniona łączniczka musieli wycofać się sami. Na ul. Kościelnej zatrzymał ich uzbrojony niemiecki strażnik pocztowy, Zbyszek strzelił pierwszy. 

  To była jedyna ofiara tej spektakularnej akcji, głośnej w kraju i za granicą, upamiętnionej po wielu latach tablicą. Wściekli Niemcy w odwecie rozstrzelali 25 osób, w tym przyjaciela i kuzynkę Zbyszka.Za pomoc w ujęciu głównego sprawcy wyznaczyli wysoką nagrodę, ścigali z pomocą listów gończych.

  Rećko opuścił Białystok i znów trafił do Kapic, następnie do okolicznych lasów. Już jako żołnierz AK ps. "Trzynastka" ("13") ukończył konspiracyjną szkołę podchorążych i został przydzielony do okręgowego oddziału Kedywu.

  Pomiędzy licznymi akcjami regularnie odwiedzał Kapice i zaprzyjaźniony dom Czajkowskich. Także Ania, jako łączniczka AK ps. "Plewka", regularnie bywała w siedzibie sztabu Obszaru AK Białystok, którego ochroną zajmował się oddział Zbyszka. Zimą 1943 r. zaręczyli się.

  Po ciężkich walkach latem 1944 r. i przejściu frontu żołnierze AK zostali chwilowo zdemobilizowani. Zbyszek i Ania wykorzystali ten moment i 10 października 1944 r. stanęli na ślubnym kobiercu. Jednak już 7 listopada, w wyniku donosu konfidenta Anna została aresztowana i wywieziona do sowieckiego łagru w Ostaszkowie.

  Zbyszek ponownie został sam. Zrozpaczony zgłaszał się na ochotnika do najniebezpieczniejszych akcji. 21 stycznia 1945 r. spotkał na swej drodze oddział NKWD-UB. Próbował uciekać, ale zostało ciężko zraniony i w tym stanie przewieziony do więzienia w Białymstoku. Przetrzymywany w piwnicy, bez pryczy i kubła na fekalia, nie poddał się i do końca odmawiał wydania swoich przełożonych. Lada dzień spodziewał się śmierci z rąk oprawców.

  9 maja kilku więźniów rozbroiło strażników i otworzyło część cel w więzieniu przy ul. Kopernika. Z pomocą współosadzonych uciekł też ledwie żywy Zbyszek. Dotarł do Kapic, następnie dzięki kolegom z organizacji do Warszawy.

  Po wielomiesięcznym leczeniu powrócił do konspiracji, był adiutantem komendanta Okręgu WiN Białystok ppłk. Mariana Świtalskiego "Sulimy", wykonywał najniebezpieczniejsze i najbardziej odpowiedzialne zadania. Stracił nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy Anię.

  Ona jednak wróciła 31 stycznia 1946 r. Znów byli razem, spędzali czas działając i walcząc, cały czas w terenie. Sypiali w ukrytych ziemiankach, lub u znajomych gospodarzy, jedli co się udało zdobyć, ale byli szczęśliwi. Bo wreszcie razem. Ich szczęście i tym razem nie trwało jednak długo, zaledwie kilka miesięcy.

  W październiku Zbyszek z kolegą z konspiracji wykonali dramatyczną akcję w Warszawie. 11 października rano wrócili pociągiem na Białostocczyznę. Drogę z Szepietowa do konspiracyjnego lokum przerwała im obława. 

  Na skraju lasu Zbyszek upadł raniony śmiertelnie serią z automatu. Jego zwłoki przewieziono do siedziby UB w Wysokiem Mazowieckiem, pogrzebano na miejscowym cmentarzu, w bezimiennym grobie. Miał zaledwie 23 lata.

  Annie nie zależało już na życiu. Tak jak poprzednio Zbyszek, teraz ona rzuciła się w wir działań konspiracyjnych nie zważając na swoje bezpieczeństwo.

  Aresztowana znalazła się w białostockim więzieniu. Została skazana na sześć lat, jednak dzięki amnestii szybko wyszła na wolność. Znalazła w sobie siłę, aby żyć i pochować męża tak, jak na to zasłużył. 

  Podstępem uzyskała zgodę na ekshumację, odnalazła właściwy grób i 10 października 1947 roku, w trzecią rocznicę ślubu, ekshumowała zwłoki męża. Następnego dnia, równo rok po tragicznej śmierci Zbyszka, pochowała go na cmentarzu parafialnym w Kobylinie.


http://www.polska1918-89.pl/pdf/bohater,-o-ktorym-mielismy-zapomniec,6256.pdf

Translate