Postaw mi kawę na buycoffee.to

Między obwarzankami a loterią fantową

    W połowie września 1936 r. obchodzono w Białymstoku  odpust na św. Rocha. Choć pogoda nie dopisywała, pojawiły się na nim tłumy mieszkańców miasta.

  Tak jak zawsze przybyły też gromady ludzi z bliższych i dalszych wsi i miasteczek. Ich liczba szła w tysiące. Odpust świętoroski był bowiem dużym wydarzeniem w religijnym i towarzyskim kalendarzu. Oczywiście w przedwojennym województwie białostockim odbywały się co roku i inne popularne odpusty. Ot choćby w Niewodnicy na św. Antoniego czy w Krypnie na Matkę Boską Siewną. Świętowano w Dobrzyniewie, Choroszczy, Sokołach i przy innych kościołach podlaskich. Jednak to białostocki św. Rocha górował nad wszystkimi. I to nie tylko ze względu na ulokowany na wzgórzu i wciąż jeszcze niewykończony kościół – pomnik pod tym wezwaniem.

  Wszystko rozpoczęła uroczysta suma, którą celebrował ks. dziekan Aleksander Chodyko. Później podniosłe i budujące kazanie wygłosili dziekan koryciński ks. Oleszczuk i proboszcz dobrzyniewski ks. Ratyński. W nabożeństwie wzięło udział aż 18 księży z obu białostockich parafii. Następnie wszyscy oni przyjmowali spowiedź od stojących w kolejce wiernych. I wreszcie zaczęło się to, na co czekano z niecierpliwością od poprzedniego lata – wielki, świąteczny kiermasz u stóp kościelnego wzgórza. Jak na zawołanie przestało padać i wyjrzało słońce.

  Już w nocy podnóże kościoła oblepiły rozliczne kramy i stragany. Czegóż na nich nie było! Królowały oczywiście dewocjonalia. Jednak dla licznej dziatwy najciekawsze były stoiska z zabawkami i słodyczami. Największą popularnością (również u dorosłych) cieszyły się obwarzanki w rozmaitej postaci. Przeciętna rodzina białostocka wydawała na odpustowe zakupy około 6 zł. Nie było to mało.

  Odpustu nie mógł nie wykorzystać rzecz jasna i proboszcz parafii św. Rocha ks. Adam Abramowicz. Od 10 lat z uporem zbierał datki na potrzeby kościoła. Za przyczepiony do ubrania kwitek odpustowicze dawali zwykle 5 – 10 groszy. Rzadko kto ofiarował 20-groszówkę. Znacznie lepiej powodziło się loterii fantowej, zorganizowanej również na kościelne potrzeby. Ci, którzy trafili na szczęśliwy los, zyskać mogli m.in. klatkę z kanarkiem, statuetkę z brązu, bukiet sztucznych kwiatów albo aluminiowy czajnik. Były to wszystko dary od parafian ks. Abramowicza. Chętnych do zabawy nie brakowało.

  Co ludzi ciągnęło na białostocki odpust? Tak widział to obserwator Echa Białostockiego: „ jedni przybywali w nabożnym, pątniczym skupieniu, innych przygnała ciekawość spotkania krewnych i znajomków, zobaczenia tłumów i straganów, poczynienia świątecznych zakupów”. A byli i tacy „ptakowie niebiescy, nie orzący, ani siejący, którzy zlatują się aby owieczki oskubać”.

  Do tych ostatnich należały dwie ferajny – żebracza i złodziejska. Zawodowi żebracy, czyli tzw. dziady kalwaryjskie, wędrowali po odpustach i jarmarkach odbywających się na terenie całej II RP i prezentując umiejętnie mizerią swojego ciała i odzienia, napełniali groszem wyciągane do ludzi kubki, czapki i kapelusze. Ci bardziej zorganizowani mieli nawet własne fury i młodocianych pomagierów. Na takim procederze wyrastały niekiedy całkiem pokaźne fortunki.

  Także doliniarze z pobliskich Chanajek zacierali ręce. Tłok na odpuście dawał im ogromne pole do popisu. Wiedziała o tym również policja. W nocy z 15 na 16 września przeprowadziła wielką obławę na meliny, domy noclegowe i inne podejrzane miejsca. Wyłapywano nie tylko miejscowych specjalistów od kieszeni, ale i przyjezdnych rajzerów z Wołkowyska, Grodna, Siedlec, a nawet z Warszawy. Mimo to w dniu odpustu na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) i tak zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych. Znaczy i dla złodziei odpust się udał.


Włodzimierz Jarmolik

Wesoły pociąg do Gdyni i z powrotem

  W międzywojniu białostoczanie chętnie latem wyjeżdżali ze swojego miasta. Nieliczni udawali się do kurortów zagranicznych, inni odwiedzali uzdrowiska krajowe, zaś jeszcze innych zadowalały pobliskie letniska. Popularne były także kilkudniowe wycieczki turystyczne do Warszawy, Wilna, Poznania, Krakowa czy Częstochowy na Jasną Górę. 

  Na początku lat 30. modna stała się również Gdynia, gdzie powstał port - ówczesne polskie okno na świat. Takie wyprawy organizował zwykle miejscowy oddział Orbisu (Sienkiewicza 28) z dużym udziałem dyrekcji PKP. Pojawiły się tzw. pociągi dancing - bridge, które zapewniały wycieczkowiczom nie tylko doznanie turystyczno-krajoznawcze, ale też towarzysko-rozrywkowe.

  Latem 1933 r. została zorganizowana pierwsza taka impreza. Specjalny pociąg miał 3 czerwca wyruszyć przez Warszawę nad morze, do Gdyni. Przez kilkanaście dni prasa reklamowała jego odjazd. 

  Turystów zachęcano wagonami nowego typu, numerowanymi miejscami i licznymi stolikami do brydża. Był osobny wagon na dancing i orkiestrę. Kuszono wagon-barem i bufetem z umiarkowanymi cenami. Koszt przejazdu II klasą wynosił 31 zł, a III - 20,50. Zapowiedziano program zwiedzania Gdyni. Wyglądał okazale. Było w nim m.in. oglądanie urządzeń portowych, wycieczka statkiem na Hel, deptanie tamtejszych wydm i wstęp na latarnię morską, no i oczywiście krótkie plażowanie.

  Pomysł pociągu z dancingiem i brydżem chwycił. Zgłosiło się blisko 400 chętnych. W ostatniej chwili dyrekcja PKP musiała doczepić jeszcze dwa wagony. Od chwili wyjazdu pociąg cały kipiał wrzawą i śmiechem. Orkiestra chwyciła za instrumenty, rozpoczęły się całonocne taneczne fikania, ruszył bufet. Kto nie bawił się i nie grał w karty, mógł oddawać się towarzyskim rozmowom i odpoczywać. Wycieczkowicze z Gdyni powrócili 6 czerwca. Zmęczeni, ale niezwykle zadowoleni. O to przecież chodziło organizatorom.

  Rok później Orbis wraz z PKP znowu złożyli ofertę wyprawy nad morze. Liczono, że i tym razem frekwencja nie zawiedzie. Reklama imprezy ruszyła w połowie maja. Zgłoszenia przyjmował nie tylko Orbis, ale i kasa biletowa na białostockim dworcu. Można było zwracać się również do zawiadowców na różnych podlaskich stacjach, od Białowieży i Grajewa po Augustów i Suwałki.  Zainteresowanie wycieczką było ogromne. Zwłaszcza, że mimo pogłębiającego się kryzysu wcale nie zmieniły się ceny. 

  Przybyły za to nowe atrakcje. Do pociągu miał być włączony wagon restauracyjny Towarzystwa Wagon Lits Cokk, a w nim potrawy w popularnych cenach - 20 gr. Kieliszek wódki miał kosztować 30 gr, zaś kanapka - 15. W programie znalazł się wypad statkiem Gdańsk na pełne morze, objazd kutrem Czajka okolic portu gdyńskiego oraz wizyta w Sopotach i w samym Gdańsku.

  Zgłoszenia na przejażdżkę rozrywkowym pociągiem napływały masowo. Odezwali się gremialnie uczestnicy poprzedniej wycieczki, wspominający mile pobyt nad morzem. 

  Pojawili się nowi chętni, nawet z takich miejscowości, jak Czyżew czy Knyszyn. Widać było, że krótkiego wytchnienia od zmartwień dnia codziennego szuka zwłaszcza inteligencja. 

  Pociąg ruszył 15 czerwca. Eskapadą kierował, tak jak poprzednio Eugeniusz Reinhardt, kierownik ruchu na białostockim dworcu. Tym razem jednak wycieczka była mniej rozfikana. W czasie jej trwania nadeszła wiadomość o śmiertelnym zamachu w Warszawie na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Trzeba było zachować powagę. Mimo to wrażeń podróżnym nie zabrakło. Zobaczyli morze i okazały polski port.

Włodzimierz Jarmolik

Największe skoki na bank w podlaskiej historii

   W latach 20. minionego stulecia na terenie całej II RP z dużym powodzeniem grasowali włamywacze bankowi. Gdy tylko gdzieś rozpruto bezkarnie pancerny sejf, policja, a za nią prasa na sprawców natychmiast typowała kasiarzy warszawskich. 

  Nie było w tym przesady. Stołeczni spece od boru i raka byli rzeczywiście najlepszymi w tej robocie. Patronował im zresztą nikt inny, jak Stanisław Cichocki, słynny Szpicbródka, złodziej międzynarodowy najwyższego sortu. Zaczynał jeszcze w czasach carskich i specjalizował się w podkopach pod największe banki. 

  Sam co prawda nigdy nie zaszczycił Białegostoku (nie licząc pobytu w miejscowym więzieniu tuż przed wybuchem II wojny światowej), ale jego kompani bywali u nas niejednokrotnie. 

  Udanie wystąpili zwłaszcza w roku 1927, kiedy to pękła kasa w kantorze spółki akcyjnej Trilling i Syn przy ul. Lipowej (strata 10 tys. zł) i sejf w biurze firmy transportowej Scheneker i S-ka (20 tys. zł).  Bywały wszak jeszcze odwiedziny w bankach na białostockiej prowincji, gdzie forsy zdarzało się niekiedy więcej. Poniżej lista ciekawszych skoków.

  W grudniową noc 1925 r. włamano się do skarbca pocztowego w Łomży. Depozyt w kasie ogniotrwałej wynosił wtedy ponad 80 tys. zł. Złodzieje zdołali za pomocą borów i raka zrobić już nawet mały wyłom w pancerzu, zostali jednak spłoszeni. W pośpiechu zabrali tylko paczkę z kilkusetzłotową zawartością. 

  Z kolei na początku marca 1927 r. kasiarze rozpruli kasę Banku Ludowego w Baranowiczach. Zginęło 10 tys. zł gotówki. Miesiąc później był Ciechanowiec i sejf magistracki - strata 15 tys. zł. No a w połowie kwietnia ogromna kradzież na stacji Łapy. Tutaj spece dojeżdżający z Warszawy trafili prawie 62 tysiące. Przegapili jednak podręczną kasetkę, w której znajdowało się prawie 30 tys. zł. Fatalne niedopatrzenie! A rok później, latem, gastrolerzy dotarli do Suwałk. Celem ich operacji stał się Bank Ludowy przy ul. Kościuszki. Zabrali 35 tys. zł, a na miejscu przestępstwa pozostawili złom, zużyte wiertła, wkłady do raka i... parasol, firmowy znak warszawskich kasoerów.

  W latach 1926-27 włamywacze brali też chętnie na celownik kasy w Grodnie, drugiej właściwie stolicy województwa białostockiego. Najpierw miała miejsce nieudana próba kradzieży w tamtejszej Gminie Żydowskiej, a później włamano się do grodzieńskiej Państwowej Kasy Chorych. Nieznani sprawcy musieli zadowolić się skromniutkimi 287 złotymi.

 Jednak największe wrażenie zrobiło niewątpliwie rozprucie w nocy z 3 na 4 marca 1926 r. kasy ogniotrwałej w Państwowej Fabryce Tytoniu w Grodnie. Widać było wyraźnie szkołę mistrza Szpicbródki, który często przy planowaniu swoich skoków korzystał z pomocy wewnątrz obiektu zainteresowań - woźnych bądź strażników bankowych. 

  Dzięki wtyczce, którą okazał się Hirsz Blecher, strażak i jednocześnie strażnik, złodzieje byli dokładnie poinformowani kiedy kasjer z fabryki pobierze w Banku Polskim duże pieniądze (75 tys. zł) i ulokuje w firmowym sejfie. 

  Kiedy dostali cynk, przybyli nad Niemen samochodem, wioząc ze sobą niezbędne narzędzia: palnik acetylenowy, 2 butle, różne łomy, młotki i przecinaki. O godz. 2 po północy Blecher wpuścił wspólników do środka. Robota trwała 2 godziny. Łup złodziei wyniósł 68 tys. zł. Wzięli tylko banknoty i srebrny bilon. Ulotnili się dyskretnie tak samo jak weszli. W nieznanym kierunku. Pozostało po nich tylko zbędne żelastwo, chociaż cenny palnik acetylenowy zabrali za sobą. 

  W godzinę po odjeździe kasiarzy zniknął także niepostrzeżenie Hirsz Blecher. Policja oczywiście rozpoczęła śledztwo od jego poszukiwania. Choć przy takiej precyzji całej akcji szanse były nieduże.


Włodzimierz Jarmolik

Translate