Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czasem taniec był jedynym sposobem zarobienia

    Czasem taniec był jedynym sposobem zarobienia pieniędzy. W popularnej kawiarni Lux, która znajdowała się na rogu Sienkiewicza i Warszawskiej, wieczorami odbywały się dancingi. Wśród stolików, zachęcając klientów, aby ci wyszli na parkiet, krążyła tańcząca para. 

  Danser co jakiś czas opuszczał swą partnerkę aby ta zmysłowym tańcem wabiła panów. Wykonywała więc ona "rozmaite wschodnie tańce". Jej popisy choreograficzne budziły, co oczywiste, niezwykłe ożywienie wśród mężczyzn, ale panie kipiały z oburzenia i odwracały się ze wstrętem.

  Niejedna z matron stwierdzała, że to jedynie wyuzdanie i niepodobne do "dobrej plastyki i dobrych pląsów" widywanych tu i ówdzie.

  Ale oburzenie miejskich gazet i sprzeciw wszystkich budziła czteroletnia dziewczynka, która stanowić miała clou luxowego programu. "Dziecko jest słabe, mocno rachityczne, jemu już dawno trzeba by było iść spać, a ono biedne przebiera nóżkami i uprawia łamańce i stara się ponad siły".

  A poeta w tym samym czasie pisał:"... Słyszysz ... Białystok oddycha Skwarnem powietrzem lipcowem Ekstazy czerpie z kielicha I duma w świetle różowem W Luxie orkiestra rozlewa Cudne pieszczące półtony Sen szczęścia mile powiewa Nastrój jak z bajki wyśniony."

  Tańczyć można było w tamtym Białymstoku wszędzie. Każda restauracja szczyciła się orkiestrą. Różne stowarzyszenia wprost prześcigały się w organizowaniu balów i zabaw tanecznych. Choćby taka Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, popularne BOSO, też nie pozostawała w tyle.

  W 1926 roku Sekcja Pomocy BOSO wpadła na pomysł aby urządzać charytatywne zabawy. Dochód z nich miał być przeznaczony na wspomożenie biednych i chorych strażaków. 

  Pomysł był zbożny, ale "na zabawy te ze wszystkich krańców miasta zbierały się rozmaite miejscowe szumowiny. Dancingi te można by raczej nazwać wielkim zlotem hołoty białostockiej". Co gorsza, "na wieczorki te przychodziły i uczennice szkół miejscowych".

  Nic więc dziwnego, że zabawy te nie cieszyły się dobrą sławą, a policja obyczajowa nazywała je "flądra bale".


A.Sznarbachowski

Empik był najbardziej popularnym lokalem w mieście

   To był rytuał, tradycja. Wręcz do dobrego tonu należało bywać w empiku. W popularnej kawiarni na rogu Rynku Kościuszki i ulicy Sienkiewicza spotykały się wszystkie środowiska. Tam najszybciej docierały wszelkie nowinki z miasta, z kraju. Były osoby, które na kawę do empiku wpadały codziennie.

  Klub Międzynarodowej Prasy i Książki Ruch, znany powszechnie jako empik, został otwarty w Białymstoku 1 maja 1952 roku. Była to placówka kulturalno-oświatowa, podzielona na czytelnię i kawiarnię. Początkowo kawa miała stanowić dodatek do prasy, ale z czasem sytuacja się odwróciła, to kawa stała się magnesem, przyciągającym klientów - opowiada Zofia Puczyńska, która w empiku przepracowała 47 lat, niemal pół wieku. 

   Rozpoznała siebie na filmie "Białystok z 1958 r" , zrealizowanym przez ekipę Kosińskiego, Krzyżanowskiego, Jankowską i Szawłowskiego, z komentarzem Michała Radgowskiego. Film jest w zbiorach białostockiego kolekcjonera Tadeusza Chańko, był emitowany w TVP Białystok, a przypomniała o nim Dorota Sokołowska w reportażu Radia Białystok.

  Pani Zofia pokazuje nam płytkę, na której ma nagrany film. Na ekranie ona, młodziutka, pełna uroku dziewczyna obsługuje ekspres. - Pochodził z Warszawy, robił takie ekspresy dla kawiarni niejaki pan Szmigiel. Kawę Santos sprowadzano z Brazylii, potem doszła Robusta. Kiedy otwierano puszkę, to zapach unosił się na ulicy. 

  Mała kosztowała 2,30, duża 4,60. Do tego podawano andrucik - wafelek oblany czekoladą, później doszła kostka czekolady. - Smak tej kawy czuję do dziś - uśmiecha się Zofia Puczyńska. - Kawa leciała do filiżanki, musiało ulecieć trzy filiżanki. Pierwsza to była sama esencja, druga słabsza i trzecia zupełnie słaba, ale jak je zmieszano w dzbanku, to wychodziła super i potem rozlewano ją do filiżanek.

 - Przyszłam do empiku 1 lipca 1958 roku - wspomina. - Uczyłam się w Technikum Gastronomicznym i miałam praktykę w empiku. Kiedy skończyłam szkołę, dyrektor powiedział, że jest akurat etat w empiku. Moja wychowawczyni od razu stwierdziła: to już go nie ma, bo Zosia będzie tam pracować. Zgodziłam się, chociaż było mi trochę żal, że przepadną mi ostatnie wakacje, no ale trudno. Trafiłam do czytelni. 

  Moim obowiązkiem było rozdzielić gazety, tygodniki i zachęcić do przeczytania co ciekawszych artykułów.   Spokojna, jednostajna praca. Lipiec, sierpień, pustki w mieście, to w czytelni tym bardziej, przychodziło trzech, czterech starszych panów. Co tu dużo mówić, nudziłam się trochę, więc zaglądałam często do pań pracujących w kawiarni, pomagałam im w obsłudze, a to umyć filiżanki, a to podać kawę, gdy zjawiało się więcej gości. Czułam się świetnie, lubiłam ruch. l z czasem przeszłam do kawiarni na stały etat.

  Praca była absorbująca. Kawiarnia była czynna od godziny 9 do 21. Ale bywało nierzadko, że jeszcze po dziewiątej należało komuś podać kawę, bo dajmy na to przyjechał dziennikarz z Warszawy, miał z kimś spotkanie i rozmowa się przeciągnęła. Wejście było od Rynku Kościuszki, tuż za drzwiami znajdował się duży hol. Na wprost przy ścianie była kasa kina TPPR, bo na górze mieliśmy politycznego sąsiada - Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Z prawej strony była niewielka szatnia. W kawiarni stały stoliki, krzesełka, nic nadzwyczajnego. Natomiast w czytelni stały fotele. Na stojakach były zawieszone gazety, które każdy mógł brać i czytać.

   Wówczas prasa stanowiła podstawowe źródło informacji, o internecie nikomu się nie śniło. W kioskach gazety nie wszystkie były dostępne, wiele tytułów odkładano tylko do teczek, po znajomości, a tu można było za darmo poczytać wszystko co wychodziło w kraju oraz prasę zagraniczną, najwięcej, jak to w tamtych czasach było tytułów ze Związku Radzieckiego.

  W czytelni panowała cisza, a w kawiarni tłum i gwar - pani Zofia Puczyńska ma wciąż przed oczyma ten widok. - To było miejsce spotkań towarzyskich i wydarzeń kulturalnych. Odbywały się wernisaże, recitale znanych gwiazd. Kawiarnia tętniła gwarem, zawsze była pełna. A ponieważ nie obowiązywał zakaz palenia, to i zadymiona sala była silnie. 

  Zza oparów dymu nieraz trudno było rozpoznać kto gdzie siedzi przy stoliku. Większość osób paliła - uśmiecha się pani Zofia. Wpadali dziennikarze, aktorzy z teatru Węgierki, adwokaci w przerwach między sprawami. Za tydzień o gościach i stałych bywalcach empiku.

Alicja Zielińska 

Rodzina z tradycjami dorożkarskimi

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.

  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.

   W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.

  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. 

 Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. 

  Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.

  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie


Włodzimierz Jarmolik

Translate