Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Czysta

    Gdyby nie Mama przez długi czas pewnie nic bym o powstaniu w getcie białostockim, tak jak wielu innych białostoczan w pierwszym pokoleniu, nie wiedział.   Mama, nie będąc rodowitą białostoczanką, a ledwie repatriantką, która pojawiła się w tym, jak się okazało, niezbyt przychylnym repatriantom, mieście, wiedzę o samym getcie i o walkach w 1943 r. zdobyła od starszej koleżanki z pracy, która miała to nieszczęście, że jej dom w 1941 r. znalazł się na granicy getta. 

  Pamiętała doskonale zasieki przy ul. Czystej i niemieckich żołnierzy, uzbrojonych po zęby, przechadzających się wzdłuż ulicy z psami. Któregoś razu miała przeżyć chwile prawdziwej grozy, gdy zmierzając na tajne komplety, zimą, spod palta wypadły jej książki. Żołnierze ich nie zauważyli, a może, kierując się jednak jakimiś ludzkimi odruchami, nie chcieli zauważyć. Współcześnie, bardziej poprawna jest ta druga wersja, ale życie i tak pisze scenariusze po swojemu, nie zważając na przeszłe i przyszłe poprawności, więc zostawmy ten spór nierozstrzygniętym. Dziewczyna wystraszona książki podniosła i pobiegła dalej. 

  Z jej opowieści wynikałoby, że ulica Czysta musiała być jakimś dziwnym sposobem podzielona. Trudno to sobie wyobrazić, bo przecież ślady po drewnianej bramie getta były jeszcze niedawno widoczne między kamieniami brukowanej ulicy, tuż u wylotu do ulicy Poleskiej.  Zatem granica getta musiała w tym rejonie dziwacznie meandrować. A dom tej dziewczyny musiał stać niemal naprzeciw domu, do którego trafił Samuel Pisar z rodziną po przesiedleniu z kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego na ulicę Czystą 5.

   Dwa światy przedzielone zasiekami, wąska uliczka, kocie łby, kolczaste druty, żołdacy z psami, i świat, w którym śmierć była gwarantowana, a naprzeciw świat, który czekał na swoją kolej, przeznaczony do niewolnictwa, albo do śmierci trochę mniej pewnej, przesuniętej w czasie, z tlącą się nadzieją, i świat w większości prawdopodobnie pozbawiony nadziei. 

  Dziś stojąc na ulicy Czystej, której szerokość można pokonać kilkoma krokami, nie sposób wyobrazić sobie, tak żywo, do bólu sugestywnie, poczucia opuszczenia, pewności śmierci, strachu, upokorzenia, odczłowieczenia ludzi, których oddzielono od świata jeszcze względnie wolnego, którego mieszkańcy mogli choćby wyruszyć do pobliskiego lasu na Pietraszach, wzdłuż torów dawnej kolei warszawsko – petersburskiej, czy dalej, przez Jurowce do Puszczy Knyszyńskiej; świat szczelnie zamknięty od świata, który kontroli totalnej próbował się – na miarę swoich możliwości – wymykać, świat duszący się, pogrążony w ciemności, walczący o każdy oddech, promień słońca, skrawek soczystej, bujnej zieleni w przydomowych ogrodach, nieludzko zagęszczony od świata, który wbrew powszechnemu terrorowi nieco swobodniej wydzierał to, co ze swej natury im obu się należało. 

  Dziś z otwartych okien sączy się muzyka, ogrody wciąż są żywe – dojrzała zieleń drzew owocowych, wielobarwne kwiaty, choć powoli zaczyna się mieć ku jesieni, gdzieniegdzie znad okien, balkonów sterczą talerze anten satelitarnych. Być może pod warstwą tynku, farby, tapet, gdyby je zedrzeć znać byłoby ślady krwi osób mordowanych w tych domach, w piwnicach, które zamieniano na bunkry, mające dać pewne schronienie – to chyba swoją drogą dowód na to, że nadzieja nie całkiem wygasła. 

  A poza tym w tych czterech ścianach musiał przetrwać też strach ściśniętych ponad ludzką miarę ludzi, strach, rozpacz, bezsilność, czasem może bunt, wiara i niewiara, dramat utraty wiary w Boga, człowieka, w cokolwiek. Musiały się zachować słowa wypowiadane szeptem, na głos, w myślach, krzykiem, słowa modlitwy i akty apostazji, przekleństwa, błagania, słowa być może przebaczenia pobożnych Żydów.

    Mieszkając na Białostoczku przemykałem ulicą Czystą na wykłady. To był jeszcze ten czas, gdy deweloperskie szkaradzieństwa nie wciskały się nachalnie w każdy wolny, a nawet zajęty kąt, kiedy stare domy nie płonęły, kiedy ulica ta miała wygląd niezmieniony niemal od czasów przedwojennych, drewniane parterowe w większości drewniane i murowane domy, jedna kilkukondygnacyjna kamienica, wyglądająca tak jakby była sklecona z dwóch różnych domów, jakby kompletnie niepoważna, niewydarzona, nie mająca wyglądu solidnej czynszówki, tylko jakiejś lichej jej podróbki, i zawsze kwitnące drzewa owocowe, wybujałe ogrody, kwiaty pod oknami, białostockie malwy. 

  Ta ulica jako żywo kojarzyła mi się z Drohobyczem Schulza, z jego tajemniczą, baśniową, niepokojącą, z innego świata prozą. Drewniane płoty, kocie łby, przelewająca się na ulicę zieleń i bogactwo, a właściwie nieskończoność szczegółów – liście, łodygi, kwiaty, wszystkie żywe zapachy wiosny, okna, balkoniki, facjatki, kamienie, piach, furtki, samochody na podwórkach, psy, koty, poranne intensywne słońce, dziewczęta z rzadka przemykające w kwiecistych sukienkach, (zupełnie niepasujące do tej ulicy w rejonie o nie najlepszej wówczas reputacji), podchmieleni mężczyźni, widok na bloki, na dawną Bożnicę Cytronów, szum pędzącego miasta z Alei Piłsudskiego i Poleskiej, ubrania na sznurkach rozwieszone w ogrodzie, magia samych ogrodów, zapach kwitnących wiśni, rześkość powietrza, bardziej wiejskiego niż miejskiego. 

  Boska nieskończoność i piękno zapyziałej ulicy. Dziękuję Ci Mamo, że wprowadziłaś mnie w ten świat, gdy prowadzałaś mnie do nieistniejącej już księgarni przy ulicy Bohaterów Getta, świat z początku tajemniczy, baśniowy i piękny, a z czasem pełen grozy i przesycony atmosferą śmierci, gdy padło pytanie o tych nieznanych bohaterów getta. Świat, w którym przeplatają się pęd do życia i nieuchronność śmierci, tu kompletnie wymuszonej, przedwczesnej, nienaturalnej; świat barw i zapachów wiosny ze światem przysypanej piachem lub zamalowanej krwi. To paradoks, którego pojąć do dziś nie jestem w stanie.


www.wschody.blogspot.com

Areszt przy ul. Artyleryjskiej

    Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej dla bardziej zasłużonych rzezimieszków, osobny areszt miejski.  Uczestncy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu miejskiego przy ulicy Artyleryjskiej. Przebywali tutaj sprawcy drobnych wykroczeń. Do aresztu miejskiego można było trafić więc za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej. 

  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.  Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego. I w tym wypadku sprawcą nadmiernej elokwencji żydowskiego tragarza był napitek sprzedawany przed wojna w butelkach z granatowymi nalepkami. 

  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki.   Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu. 

   Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę.Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło. Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu. 

  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji "Sielanka" przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów. 

  Tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb. Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników. 

  Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.


Włodzimierz Jarmolik

Ulica Brukowa

    Ulica ta leżała w samym środku Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.

  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.

  Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.    Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. 

  W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.

  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.

   Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.

  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.

  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.

  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał … ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.


Włodzimierz Jarmolik

Translate