Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szloma Muzykant , Pesa Birfas i domy modlitwy

 

    Złodzieje żydowscy z przedwojennego Białegostoku, zwłaszcza ci z Chanajek. Nie żywili specjalnego szacunku dla przedmiotów zapełniających miejscowe synagogi. Był to dla nich taki sam łup, jak każdy inny. Jeśli oczywiście udało się im go łatwo zdobyć, a potem, najczęściej już poza miastem bezpiecznie opylić. 

  Przykładem niech będzie owocna działalność szajki złożonej z trzech osób, operującej w świątyniach w pierwszej połowie lat 20.  Byli to Szloma Muzykant, Hersz Karafil i Izrael Nedelman.Pierwsze skrzypce w tym przestępczym trio odgrywał Muzykant. I wcale nie z powodu nomen omen swojego nazwiska. Był on wykwalifikowanym ślusarzem potrafiącym operować różnymi złodziejskimi statkami (wytrychami) potrzebnymi do każdego włamu. Bezczelny szubrawiec pilnie uczęszczał do okolicznych synagog i to wcale nie ze swojej gorliwości do modłów. Interesowały go tam przede wszystkim zamki i zatrzaski w tamtejszych drzwiach i oknach.

  Ciekawość ta nie wynikała wcale z faktu, że Szloma był ślusarzem i chciał zaoferować zarządowi tej czy innej świątyni swoje zawodowe usługi, lecz z zupełnie innej przyczyny. Dzięki bowiem wiedzy z odwiedzanych w dzień miejsc religijnych, mógł on później swobodnie dostać się do nich w nocy. 

   Towarzyszyli mu wówczas jego dwaj kompani - Karafil i Nedelman. Cel wizyty nie stanowiła bynajmniej modlitwa, ale zwyczajna, ordynarna kradzież. Muzykant był bowiem zatwardziałym złodziejem, który swoje pierwsze wyroki odsiadywał jeszcze w ciurmie carskiej. 

  Trio Muzykanta kradło z synagog wszystko co się dało. Do przepastnych worów trafiały lichtarze wraz ze świecami, liturgiczne naczynia, obrusy, żydowskie księgi, a nawet rolety okienne. Kiedy złodziejaszkom zaczynał w Białymstoku palić się grunt pod nogami, zmywali się na prowincję, gdzie odbywali swoje gościnne występy.   

   Tak było na przykład w 1922 r. po oczyszczeniu z przedmiotów kultu wartości kilku milionów marek, bożnicy przy ul. Brzozowej. Trójka włamywaczy udała się na podbój Grodna, z którego powrócili po pewnym czasie z cennym majdanem. Policja miała już jednak na nich oko i wszyscy znaleźli się za kratkami. 

  Świętokradczego Muzykanta przebiła niewątpliwie niejaka Pesa Birfas, panna lat 20, zamieszkała w Białymstoku przy Zamojskiej. Związała się ona z szajką zawodowego złodzieja z Siedlec, Ickiem Lomem. Ten zaś grupkę bandziorów skompletował około 1925 r. i chętnie do niej przyjął urodziwą i sprytną białostoczankę. Szajka ta również specjalizowała się w okradaniu bożnic i domów modlitwy z cennych rodałów (zwojów) Tory. 

  Zapotrzebowanie na tego rodzaju towar było duże. Diaspora żydowska w Ameryce płaciła za każdy wartościowy egzemplarz nawet kilka tysięcy dolarów. Białostoczanka stała się wywiadowcą i kurierem bandy. Na początku stycznia 1928 r. na stacji kolejowej miało miejsce pewne wydarzenie.  Po przybyciu pociągu nocnego relacji Warszawa - Wilno, przodownik Kuciłowski z dworcowego komisariatu zauważył dziwną postać. 

  Była to młoda kobieta, która dźwigała wielkich rozmiarów walizę. Tragarz proponujący damulce pomoc został odprawiony z kwitkiem. Policjant zainteresował się więc bliżej ową samodzielną pasażerką. Najpierw zaprowadził ją na posterunek, gdzie wylegitymował .Pesa Birfas, bo to ona była we własnej osobie, oburzyła się na takie traktowanie przez pana władzę. Zaczęła wołać , że dzieje się jej gwałt. Krzyki i wymyślania niewiasty stały się jeszcze głośniejsze, kiedy policjant poprosił o klucz do walizki.

  Zatrzymana kobieta stwierdziła, że klucza nie ma, a w środku są święte rzeczy, które powierzył jej do przewiezienia wujek z Grodna.  Na stacji Birfasównie nie uwierzono. Przy świadkach czemodan został otwarty. I co się okazało? W środku znajdowały się trzy rodały Tory, pisane na pergaminie, długości kilkunastu metrów. Birfasówna zmieniła zdanie .Teraz twierdziła, że trefną walizkę znalazła w pociągu. Ponieważ Tory wyglądały na warszawskie, Pesa Birfas trafiła do stolicy. A po śledztwie za kratki. Nie wydała wspólników. Sąd zaś wydał wyrok rok więzienia.

Gangi Białegostoku

   Białystok międzywojenny miał zawsze duży wybór przestępców o różnych specjalnościach. Zatem i pospolitych bandytów było w nim sporo. Od samego początku II Rzeczypospolitej działali oni w kilku, kilkunastoosobowych szajkach.  Łączyła ich zwykle prymitywna brutalność, duża ochota do posługiwania się bronią, no i bezwzględny, wymagający całkowitego posłuszeństwa prowodyr. Bez niego trudno było myśleć o udanych napadach i rabunkach.

  Takim właśnie szefem był niewątpliwie Aleksander Zawadzki, zawodowy bandzior jeszcze z carskim rodowodem. W 1922 r. opuścił więzienie przy Baranowickiej, gdzie odsiadywał trzyletni wyrok za zasypaną robotę w okolicach miasta. Na wolności powitali go jednak nie tylko dawni kompani, ale również policja, która słusznie przypuszczała, że zwolniony opryszek, prędzej czy później powróci do swojego procederu. 

  Rozpoczęła się więc dyskretna inwigilacja. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego szybko zorientowali się, że Zawadzki po krótkim odpoczynku przystąpił do działania. Uruchomił swoje dawne kontakty w białostockim półświatku, dobrał pozostających na wolności członków rozbitej szajki, zaczął rozglądać się za bronią, o którą było może nieco trudniej niż w zaraz powojennych czasach.  Wywiadowcy z EUS zwrócili wkrótce uwagę na ludzi Zawadzkiego, kręcących się w pobliżu domu przy ul. Kościelnej 5. Tak się składało, że mieszkał tam na parterze bogaty kupiec od tkanin Wolf. Dla policji wszystko było już jasne.

  Bandyci zaplanowali napad na dzień, w którym Wolf miał wyjechać do Warszawy w interesach. Policja uprzedziła lokatorów domu i przygotowała zasadzkę na bandytów. Od kapusiów dowiedziano się, że Zawadzki zaopatrzył całą szajkę w rewolwery, a nawet granaty. Poza tym do końca nie wiedziano, jak liczną bandę zgromadził jej szef. Agenci EUS rozlokowali się po pokojach w mieszkaniu kupca, a także w podwórkowych przybudówkach.

  Późnym wieczorem przed domem pojawiło się kilku osobników. Rozpoczęło się badanie okolicy, szczególnie drzwi prowadzących do budynku. Około północy podjechała dorożka, wysiedli z niej czterej bandyci. Dwaj obstawili podwórze, pozostali weszli na korytarz. Szybko znaleźli się pod drzwiami do mieszkania Wolfa. 

 Jeden z nich wyciągnął z zanadrza i zaczął wiercić otwory przy drzwiowym zamku. Wtedy wkroczyła policja. Bandyci rzucili się do ucieczki. Jednocześnie zaczęli się bezładnie ostrzeliwać. Jednego z napastników z naganem w ręku ujęto od razu, drugiego po krótkim pościgu. Zdążył on jednak wyrzucić broń w jakiś ciemny kąt podwórza. Stojący na świecy bandyci zdążyli zbiec. 

  Sprzyjały im panujące dookoła ciemności. Dla policjantów tak pieczołowicie przygotowujących całą akcję była to niewątpliwie duża kompromitacja, ale nie do końca.  W policyjną zasadzkę wpadł sam Aleksander Zawadzki i jego najbliższy kompan Józef Lalus, niebezpieczny opryszek znany na całym Antoniuku. Ten ostatni sprawił wywiadowcom sporo kłopotów. Choć już bez broni walczył zajadle rękoma i nogami. Swego czasu trenował zapasy. Dopiero kiedy otrzymał silny cios kolbą pistoletu w głowę, opuściła go ochota do dalszego oporu.

  Pojmanych bandziorów odprowadzono skwapliwie do aresztu, zaś na miejscu nieudanego napadu pozostało paru policjantów. Przewidywano bowiem, że mogą pojawić się jeszcze następni członkowie szajki. No i mieli rację. 

  Po niespełna półgodzinie pojawiła się 19-letnia Maciejówna, kochanka jednego z bandytów po spodziewane łupy z mieszkania Wolfa-Bławatnika. Pojmana Jadzia próbowała przekupić agenta policyjnego swoim ciałem, ale nadaremnie.   Tak jak inni trafiła do aresztu przy Warszawskiej. Później na ul. Kupieckiej kręciło się jeszcze kilku innych podejrzanych typów, których także zatrzymano. Szajka Zawadzkiego z jej pechowym raczej szefem została rozbita.


Włodzimierz Jarmolik

Kieszonkowiec Jakow Rubin

  Abram Duczyński, sprytny kieszonkowiec autobusowy czy zezowaty Maniek Złoto który został paryskim apaszem - to mistrzowie wśród doliniarzy. Takich talentów Chanajkowskich było dużo więcej. 

  Branżowy, policyjny tygodnik "Na posterunku" pisał w 1935 r.: "Dla kieszonkowców sezonem jest okres gwiazdkowych zakupów przed Bożym Narodzeniem, czas karnawałowych zabaw, okres letnich wyjazdów. Ma się rozumieć, że i między tymi okresami kieszonkowcy nie próżnują, już chociażby dlatego, aby nie wypaść z wprawy".

  A kieszeni, czyli dolin do penetracji mieli co nie miara. Wśród doliniarzy, jak chyba w żadnym fachu złodziejskim, istniały specjalizacje.   Złodziej potrafiący z powodzeniem okraść chłopa na Siennym Rynku, był zwykle niedołęgą w miejscowym autobusie. "Klient" bankowy czy pocztowy czuł się niezaradnie w pociągu. Dzielili się też kieszonkowcy ze względu na sposób uprawiania swojego procederu. 

   Ten, który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki czy palta, pracował na tzw. parkan. Kto przecinał żyletką ubranie, aby dostać się do schowanej głębiej portmonetki, był kosynierem.   Fachowiec sięgający do portfela w tylnej kieszeni spodni operował na dupnika. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko. 

  W pierwszej połowie lat 20-tych dużej klasy kieszonkowcem był na białostockich ulicach, sklepach, a zwłaszcza na dworcu Jakow Rubin, praktykujący wcześniej w miastach i miasteczkach Imperium Rosyjskiego. 

 Rubin chodził na robotę zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze przestępczej taka grupka zwana była rakietą. Rakieta składała się zwykle z rączki, konika i świec.  On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko co się dało. Obok niego znajdować się musiał konik, który po dokonaniu kradzieży, odbierał ukradkiem od szefa łup i starał się niepostrzeżenie z nim ulotnić. 

   Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały ewentualnych świadków przestępstwa, odciągały uwagę ofiary.Jednocześnie były zasłoną dla operującego zwinnymi palcami szefa, który zapuszczał widelce (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej kieszeni. Między rokiem 1920 a 1923 Jakow Rubin co najmniej osiem razy trafiał do policyjnego aresztu. 

  Wyroki jednak miał tylko dwa, każdy po pół roku. Wiele kieszonkowych robótek, które uszły mu na sucho odznaczało się dużą pomysłowością i bezczelnością. W lutym 1920 r. podszedł na ul. Lipowej do Józefa Mińskiego i z wyraźnym współczuciem poinformował go, że jakiś łobuziak napluł mu z tyłu na palto. Nic nie podejrzewający Miński skręcił w najbliższą bramę i zaczął zdejmować odzienie w czym pomagał usłużny Rubin. 

  Wraz z jego odejściem z kieszeni frajera zniknął portfel i kilkanaście tysięcy marek. Inaczej zaczęło się i skończyło spotkanie Rubina z Wacławem Krajewskim z ul. Świętojańskiej.   Ten ostatni na poczcie przy Warszawskiej naklejał przy pulpicie znaczki na wysyłane listy.  Obok położył pugilares z dokumentami i pieniędzmi. Ktoś zwrócił mu uwagę, że jeden ze znaczków spadł na podłogę.  Koniec był oczywisty - portfel zniknął wraz z Rubinem. 

  Szczególnie intratny dla Rubina był czerwcowy odpust  Sw Rocha ,  jarmark na św. Jana 1923 r. Jego szajka obrobiła kilkunastu wieśniaków. Swój trzeci wyrok (8 miesięcy więzienia) Rubin zainkasował pod koniec 1923 r. 

  Wpadł dość głupio. Wyciągnął na ul. Lipowej gruby portfel z kieszeni przyjezdnego Władysława Kropiwnickiego. Pieniądze rozsypały się na chodnik. Wszystko to dostrzegł stojący w pobliżu policjant.


Włodzimierz Jarmolik

Translate