Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kieszonkowiec Jakow Rubin

  Abram Duczyński, sprytny kieszonkowiec autobusowy czy zezowaty Maniek Złoto który został paryskim apaszem - to mistrzowie wśród doliniarzy. Takich talentów Chanajkowskich było dużo więcej. 

  Branżowy, policyjny tygodnik "Na posterunku" pisał w 1935 r.: "Dla kieszonkowców sezonem jest okres gwiazdkowych zakupów przed Bożym Narodzeniem, czas karnawałowych zabaw, okres letnich wyjazdów. Ma się rozumieć, że i między tymi okresami kieszonkowcy nie próżnują, już chociażby dlatego, aby nie wypaść z wprawy".

  A kieszeni, czyli dolin do penetracji mieli co nie miara. Wśród doliniarzy, jak chyba w żadnym fachu złodziejskim, istniały specjalizacje.   Złodziej potrafiący z powodzeniem okraść chłopa na Siennym Rynku, był zwykle niedołęgą w miejscowym autobusie. "Klient" bankowy czy pocztowy czuł się niezaradnie w pociągu. Dzielili się też kieszonkowcy ze względu na sposób uprawiania swojego procederu. 

   Ten, który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki czy palta, pracował na tzw. parkan. Kto przecinał żyletką ubranie, aby dostać się do schowanej głębiej portmonetki, był kosynierem.   Fachowiec sięgający do portfela w tylnej kieszeni spodni operował na dupnika. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko. 

  W pierwszej połowie lat 20-tych dużej klasy kieszonkowcem był na białostockich ulicach, sklepach, a zwłaszcza na dworcu Jakow Rubin, praktykujący wcześniej w miastach i miasteczkach Imperium Rosyjskiego. 

 Rubin chodził na robotę zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze przestępczej taka grupka zwana była rakietą. Rakieta składała się zwykle z rączki, konika i świec.  On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko co się dało. Obok niego znajdować się musiał konik, który po dokonaniu kradzieży, odbierał ukradkiem od szefa łup i starał się niepostrzeżenie z nim ulotnić. 

   Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały ewentualnych świadków przestępstwa, odciągały uwagę ofiary.Jednocześnie były zasłoną dla operującego zwinnymi palcami szefa, który zapuszczał widelce (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej kieszeni. Między rokiem 1920 a 1923 Jakow Rubin co najmniej osiem razy trafiał do policyjnego aresztu. 

  Wyroki jednak miał tylko dwa, każdy po pół roku. Wiele kieszonkowych robótek, które uszły mu na sucho odznaczało się dużą pomysłowością i bezczelnością. W lutym 1920 r. podszedł na ul. Lipowej do Józefa Mińskiego i z wyraźnym współczuciem poinformował go, że jakiś łobuziak napluł mu z tyłu na palto. Nic nie podejrzewający Miński skręcił w najbliższą bramę i zaczął zdejmować odzienie w czym pomagał usłużny Rubin. 

  Wraz z jego odejściem z kieszeni frajera zniknął portfel i kilkanaście tysięcy marek. Inaczej zaczęło się i skończyło spotkanie Rubina z Wacławem Krajewskim z ul. Świętojańskiej.   Ten ostatni na poczcie przy Warszawskiej naklejał przy pulpicie znaczki na wysyłane listy.  Obok położył pugilares z dokumentami i pieniędzmi. Ktoś zwrócił mu uwagę, że jeden ze znaczków spadł na podłogę.  Koniec był oczywisty - portfel zniknął wraz z Rubinem. 

  Szczególnie intratny dla Rubina był czerwcowy odpust  Sw Rocha ,  jarmark na św. Jana 1923 r. Jego szajka obrobiła kilkunastu wieśniaków. Swój trzeci wyrok (8 miesięcy więzienia) Rubin zainkasował pod koniec 1923 r. 

  Wpadł dość głupio. Wyciągnął na ul. Lipowej gruby portfel z kieszeni przyjezdnego Władysława Kropiwnickiego. Pieniądze rozsypały się na chodnik. Wszystko to dostrzegł stojący w pobliżu policjant.


Włodzimierz Jarmolik

Niekoronowani władcy zakazanej dzielnicy

  Zapuszczone i brudne uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych - prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi i gotowi na wszystko bandziorzy. 

 Szukający sensacji ówcześni dziennikarze nazywali ich z upodobaniem - królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu.

  Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w nożowym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 

 


 Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy - złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej. Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.

  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor. Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia. 

  Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli.

  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r. W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.


Włodzimierz Jarmolik

Nasze dzieci i amerykańskie dolary

   Ponad 100 lat temu, w zdecydowanie trudniejszych warunkach, w jakich przyszło żyć białostoczanom, opieka nad biednymi i potrzebującymi opieki dziećmi, była w Białymstoku jednym z priorytetów.

  Już w kwietniu 1919 roku powstał więc Komitet Opieki nad Dziećmi. Na jego czele stanął cieszący się ogólnym szacunkiem białostocki dziekan ksiądz Lucjan Chalecki. Komitet zrzeszał znanych działaczy społecznych, wśród których prym wiedli nauczyciele z Zofią Ostromęcką w roli głównej. Proponowano też, aby jednym z wiceprezesów organizacji został przedstawiciel ludności żydowskiej. Niestety na skutek komplikującej się sytuacji politycznej i społecznej nie zrealizowano tego postulatu. Mimo to postanowiono, że Komitet opieką obejmie wszystkie potrzebujące dzieci bez względu na ich narodowość.

  Problemem, z którym Białystok borykał się w pierwszych miesiącach niepodległości był brak żywności. I właśnie Komitet postawił sobie za główne zadanie zorganizowanie dożywiania dzieci. Fundusze zapewnił amerykański Czerwony Krzyż, który w tamtym czasie odegrał chwalebną rolę w naszym mieście.

   Przez pięć miesięcy 9 tysięcy dzieci z całego powiatu białostockiego otrzymywało raz dziennie darmowy posiłek. Był to obiad lub podwieczorek. Wydawano go w siedzibie Komitetu, czyli w hotelu Ritz. Wystrzegano się wydawania posiłków na zewnątrz w obawie, że nie trafią do potrzebujących.

  Już na początku maja do Białegostoku zaczęły przyjeżdżać pierwsze partie żywności zakupione za amerykańskie dolary. Z entuzjazmem ogłaszano, że „przybyło już kakao”. 6 maja przyjechał do Białegostoku delegat amerykańskiej misji żywnościowej dr Borgen. Miał na miejscu zorientować się o skali potrzeb. Szczególnie zainteresował się losem dzieci żydowskich, wśród których skala zaniedbań i głód były powszechne. 

  Borgen widząc trudności w osiągnięciu porozumienia pomiędzy białostoczanami „wręczył radzie gminy żydowskiej 100 000 marek, jako pierwszą ratę miesięczną pomocy dla Żydów”. Zaznaczył też, że dalsza pomoc dla całego miasta możliwa będzie jedynie pod warunkiem unormowania stosunków pomiędzy ludnością polską i żydowską. Mimo, że takowe porozumienie nie nastąpiło, to pomoc amerykańska rozwijała się. W czerwcu polskie i żydowskie organizacje dobroczynne działające w Białymstoku otrzymały „większą ilość ubrań, bielizny jako też i artykułów pierwszej potrzeby” przeznaczonych dla dzieci.

  Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia z cenną inicjatywą wystąpili nauczyciele kilku białostockich szkół powszechnych, inicjując zbiórki pieniężne na rzecz najbiedniejszych uczniów i wyposażenia szkół.Kwestarzami były dzieci. Spotkało się to z krytyką. Konstanty Kosiński, znany w mieście działacz społeczny, dziennikarz i też nauczyciel, określił tę akcję mianem żebraniny, do której przymusza się dzieci. W obronie akcji stanęła nie mniej znana i zasłużona Maria Kościa.

  Gorzej było z traktowaniem dzieci. Aby temu przeciwdziałać na przełomie 1922 i 1923 roku polska prasa zainicjowała kampanię „W obronie katowanych dzieci”. Do akcji włączył się też „Dziennik Białostocki”. 

   W styczniu na jego łamach ukazał się wywiad z Januszem Korczakiem. „W rozmowie z przedstawicielem Dziennika dr Korczak oświadczył, że kara chłosty względem dzieci stosowana jest nie tylko przez rodziców”. Przytoczył opinię nauczycieli z Poznania, którzy stwierdzili, że „zniesienie kary chłosty jest przedwczesne”. Korczak mówił, to co i dziś jest aktualne, że „niestety, walka z biciem dzieci jest bardzo utrudniona. Katuje je każdy jako istoty słabsze, które się nie obronią. Gdy dwaj dorośli mężczyźni biją się, prawo interweniuje z całą surowością. Gdy jeden drugiego okrwawi, zbrodniarza pakuje się do więzienia.

  Tak samo należałoby postępować i z tymi, którzy biją dzieci. Każdy policzek, każde uderzenie lub kopnięcie dziecka jest zbrodnią stokroć większą, aniżeli bójki między starymi”. Jedynie „nauczycielstwo poznańskie” uznało, że karę chłosty można już znieść. W ramach prowadzonej akcji białostocki dziennikarz przeprowadził też rozmowę z matką wychowująca czwórkę dzieci. 

  Na pytanie, co robić z niesfornymi dziećmi matka zdecydowanie odpowiedziała „w każdym razie nie bić. Bicie może odstraszyć dziecko od złego – lecz wady nie wykorzeni. Strach zaś przed surowością rodziców źle oddziała na system nerwowy dziecka”. O tych, którzy biją swoje dzieci mówiła, że „zdaje im się, że spełniają obowiązek wychowawczy – gdy w istocie zabijają tym sposobem najsilniejszą podstawę wychowania: miłość i dobry przykład rodziców”.


Andrzej Lechowski 

Translate