Postaw mi kawę na buycoffee.to

Telewizja pomnikiem Tysiąclecia Państwa

   We wrześniu 1960 roku Gazeta Białostocka na pierwszej stronie stawiała pytanie: Czy w 1960 roku będzie telewizja w Białymstoku? Pisano, że „nie ulega żadnej wątpliwości, że wszystkie czynniki poprą tę inicjatywę, gdyż jest ona słuszna i zmierza do dalszego rozwoju kulturalnego Białostocczyzny”.

  W toczącej się ze zmiennym natężeniem dyskusji pojawiła się też pierwsza propozycja lokalizacji rozgłośni radiowej i ośrodka telewizyjnego. Zakładano, że zostanie on wybudowany na terenie planowanego Parku Centralnego, z którego założeniem niezbyt się spieszono. Wieża przekaźnikowa ulokowana miała być na wzgórzu Św. Marii Magdaleny. 

  O szczegółach informowała Gazeta Białostocka. „Przyszły gmach nowej rozgłośni i stacji telewizyjnej stanie na tak zwanym wzgórzu Magdaleny [Maria i święta jakoś w oficjalnym organie KW PZPR nie były dobrze widziane] przy ulicy Sosnowej. W planie urbanistycznym miasta w okolicach tych przewiduje się budowę wielkiego parku centralnego. Gmach rozgłośni byłby więc centralnym punktem przyszłego parku. 

  Tak usytuowany maszt stacji przekaźnikowej nie szpeciłby miasta, lecz przeciwnie, wnosiłby oryginalny akcent architektoniczny. Za lokalizacją masztu na tym terenie przemawia fakt, że góra Magdaleny jest wzniesieniem, które w naturalny sposób podwyższy maszt o 11 metrów. Jak wiadomo dla telewizji nie jest to fakt bez znaczenia”.

  Oprócz rewolucyjnie odkrywczego stwierdzenia, że góra jest wzniesieniem, pomysłodawcy ani jednym słowem nie zająknęli się o stojącej na wzgórzu Św. Marii Magdaleny cerkiewce. 

  Zauważano jednak, że ten śmiały pomysł może okazać się problematyczny. Otóż „lokalizację uzgodnić trzeba z pracownią plastyków w Warszawie, bo wykonanie projektu zagospodarowania parku zlecono nie wiadomo z jakich względów właśnie tej pracowni. Zachodzi więc obawa, że projektanci mogą się nie zgodzić na lokalizację budynku rozgłośni. Przypuszczalnie nie będą mieli oni zastrzeżeń jeżeli chodzi o budowę masztu telewizyjnego na wzgórzu Magdaleny. Maszt ten w przyszłości będzie przecież ozdobą parku centralnego”.

  Można już to sobie wyobrazić, patrząc choćby na perspektywę Placu Teatralnego zamkniętą jednym z najładniejszych gmachów w Białymstoku, czyli Teatrem Dramatycznym, za którym stoi szkaradny maszt. 

  Na początku września 1958 roku powstał w Białymstoku społeczny komitet, którego zadaniem było zrealizowanie tych śmiałych projektów. Władze centralne zapowiedziały bowiem, że budowa ośrodka w Białymstoku ma ruszyć dopiero w 1970 roku, ale gdy zostaną zebrane fundusze miejscowe nad tą odległą datą można by podyskutować. 

  Wówczas też możliwym byłoby przekazanie do Białegostoku niezbędnego sprzętu. Tak więc wszystko znalazło się w rękach komitetu. W tej sprawie z płomienną deklaracją wystąpił przewodniczący Prezydium MRN Jerzy Krochmalski. Zapewniał, że w budżecie miasta znajdzie milion złotych. Koszt budowy szacowano na 11 milionów. 

  Nie zważając więc na dziesięciomilionowy deficyt Krochmalski perorował, że „sprawa telewizji i nowej rozgłośni jest nam bardzo bliska. Chcielibyśmy, aby nasze miasto na równi z innymi ośrodkami w kraju mogło korzystać z tej zdobyczy cywilizacji i kultury”. Sam też deklarował, że „osobiście zobowiązuje się do aktywnej pracy w społecznym komitecie budowy”.

  Ulegając entuzjazmowi przewodniczącego Krochmalskiego podchwycono hasło głoszące, że „budynek rozgłośni i stacja telewizyjna pomnikiem Tysiąclecia Państwa w naszym mieście”. To już wpisywało się w pezetpeerowską taktykę przygotowania starcia obchodów jubileuszu Chrztu Polski z oficjalną doktryną Tysiąclecia. 

  Myślano prosto. Może być 1000 szkół na Tysiąclecie, może być Osiedle Tysiąclecia, to może być i jeszcze telewizja. Apel Krochmalskiego o szukanie brakujących do uczczenia tysiąclecia 10 milionów spotkał się z umiarkowanym odzewem. Jako jedyna zadeklarowała wpłatę 50 tysięcy złotych Spółdzielnia Inwalidów „Naprzód”. 

   

Andrzej Lechowski 

Kiedyś święta pachniały pomarańczami

   Dzisiaj święta Bożego Narodzenia to coraz częściej zatłoczone centra handlowe, amerykańskie kolędy i obwieszone światełkami domy. Nic dziwnego, że ludzie, zwłaszcza pokolenie dzieci dorastających w PRL-u, z rozrzewnieniem wspomina ich mniej komercyjną wersję. Skromną, rodzinną uroczystość pachnącą wystanymi w kolejkach pomarańczami.

  "Gdy sięgnę pamięcią wstecz, jeszcze przed '89 rokiem, tak mniej więcej do połowy lat 80., święta po pierwsze: były ze śniegiem, po drugie: czekało się na filmy Disneya, bo te filmy i jakiekolwiek ciekawe pozycje programowe były właśnie na święta. 

  Poza tym - były pomarańcze. W ciągu roku pomarańczy nie było. No i była prawdziwa polędwica. Ja smaku i zapachu tej prawdziwej polędwicy, którą kroiło się w takie cieniuteńkie, prawie przezroczyste plasterki - nigdy w życiu nie zapomnę" - powiedziała PAP Life Beata Tadla, dziennikarka i prezenterka "Faktów", która zadebiutowała ostatnio książką "Pokolenie '89 czyli dzieci PRL-u w wolnej Polsce".

  "Na pewno tamte święta były dla mnie magiczne i lepsze" - Agustin Egurrola wspomina święta z roku 89. "Po pierwsze byłem małym chłopcem, to były święta oczekiwane. Wtedy nic nie było, był to moment, kiedy dzieliliśmy się wszystkim, co mamy. Był to niezapomniany czas. Moja mama i dziadkowie, którzy stali w kolejkach, żeby te święta były wyjątkowe, pomarańcze - wtedy to wszystko miało inny wydźwięk. W tamtych czasach nie byliśmy obsypani tym wszystkim, co teraz jest w zasięgu ręki" - mówi.

  Pomarańcze okazały się bezkonkurencyjne, jeśli chodzi o przywoływanie świątecznych wspomnień "dzieci PRL-u". Od nich zaczęła swoją opowieść również dziennikarka Beata Sadowska.

  "Święta pachniały oczywiście kubańskimi pomarańczami. Były lekko zielone i tylko na święta - a więc był to wielki rarytas. A w podstawówkach dostawało się wtedy paczki ze Związku Radzieckiego. Do dzisiaj pamiętam wyrób czekoladopodobny z wiewiórką na opakowaniu - to były cukierki z orzechami w takich strasznych plastikowych domkach. Jak ja je kochałam! Wysyłali nam je nasi przyjaciele i Wielki Brat ze Wschodu, aby nas przekonać, jak fajnie jest w Związku Radzieckim" - mówi dziennikarka.

 "  Pamiętam też niezłomną wiarę w Mikołaja i to, że on przychodzi zawsze, kiedy ja śpię. Marzyłam, żeby choć raz się w tym momencie obudzić. Wtedy cieszyło wszystko, co było pod choinką. Niezależnie od tego, czy to były paczki słodyczy, które rodzice dostawali w pracy, czy pomarańcze, które wtedy lądowały pod choinką, czy chiński piórnik albo gra planszowa. Wszystko było wielkim rarytasem" - dodaje Beata Sadowska.

  Okazuje się, że czasem najważniejszy był nie tyle sam prezent, co możliwość spędzenia czasu z bliskimi.

  "Gdy byłem małym chłopcem mój ojciec pracował przy budowie linowych kolejek w Alpach. Był problem z samolotami i jego powrotem na święta. Pamiętam, że gdy dotarła do mnie wiadomość, że mój ojciec nie przyleci na Wigilię, tylko dopiero w pierwszy dzień świąt. Strasznie to przeżyłem, a w sumie okazało się, że ojciec stanął na głowie i na Wigilię dotarł. To były dla mnie najpiękniejsze święta. Już nie pamiętam, jakie wtedy były prezenty. Największym prezentem było to, że mój ojciec dotarł na Wigilię z daleka, wtedy wydawało mi się, że z drugiego końca świata. To wspomnienie wciąż jest żywe i ciepłe" - opowiada aktor, piosenkarz Piotr Polk.

  Dorota Zawadzka, pedagog i psycholog rozwojowy, która na antenie TVN jako "Superniania" uczy rodziców, jak mądrze wychowywać dzieci, także podkreśla, że czas poświęcony dziecku jest najlepszym prezentem, jaki może ono sobie wymarzyć.

  "Wielu rodziców dziwi się, że dzieci pisząc listy do świętego Mikołaja piszą: +chciałbym pójść z mamą i tatą do kina, do cyrku, na spacer, na basen...+ To nie są rzeczy materialne przecież. Myślę, że to, co możemy dać naszym dzieciom i będzie dla nich najlepsze, to nasz czas. Bo nie mamy dla nich czasu, dzieci rosną obok. Więc wszystkim życzę na święta dużo czasu dla własnych dzieci".

  "A święta w PRL-u to... pomarańcze. Wystane w kolejce przez rodziców. Zebranie się w domu nie było zgromadzeniem wokół telewizora. Pamiętam też zapach pasty do podłogi, zapach unikalny w tej chwili. Kilka lat temu kupiłam takie pudełko pasty do podłogi i w swoim domu pastuję teraz kawałek żywego drzewa, żeby wydobyć ten zapach i moje dzieci przychodzą i mówią: +tak pachnie czystością+. A dla mnie to zapach domu rodzinnego" - dodaje Dorota Zawadzka.

  Mimo całkowitej zmiany świątecznych dekoracji wspomnienia z PRL-u - nieraz absurdalne, innym razem trudne - stały się wartością, z której czerpie generacja opisana przez Beatę Tadlę jako pokolenie'89.

  "A dzisiaj wszystko jest. Dzisiaj pomarańcze są zawsze wtedy, kiedy mamy na nie ochotę. W każdym sklepie pachnie tak, jak kiedyś pachniało w Pewexie. Być może te dawne wspomnienia świąt - jak strasznie trzeba było się starać, kombinować, wystać w kolejkach, mama z siatami i koralami PRL-u, czyli papierem toaletowym - pozwalają mojemu pokoleniu szczerze cieszyć się z tego, co mamy obecnie" - mówi Beata Tadla.


dzieje.pl

Zanim zasiądziemy wszyscy do wigilijnego stołu


  Zacznijmy od zakupów. Przebiegam więc myślami po tamtym Białymstoku. Gdzie tu po śledzie? Matecznikiem wszelkiego wodnego stworzenia był Rynek Rybny i odchodząca od niego ulica, a jakże, Śledziowa. To szczególne wyróżnienie Clupea harengus, czyli śledzia pospolitego. Żadna inna ryba nie miała w międzywojniu swojej ulicy. Choć z drugiej strony na prawie każdej ulicy były śledzie.

  Dawało się to niestety wyczuć już z daleka, bo i po wojnie panował w Białymstoku oryginalny obyczaj. Otóż zimy wówczas były prawdziwe. Takie ze śniegiem, lodem i mrozem. Gdy w sklepiku już wszystkie śledzie z beczki „wyszły”, to pozostawała po nich buro-szara solna breja, która jak mało co nadawała się do polania chodnika w celu rozpuszczenia lodu czy udeptanego śniegu. A że przy okazji wonie były tęgie? No przecież chodnik służy do chodzenia nie do wąchania!

  Ale wracajmy do zakupów. Gdy komuś nie odpowiadały śledziowo-rynkowe klimaty, to mógł udać się na ulicę Kilińskiego do dzisiejszej siedziby WOAK-u. Tu przez całe międzywojnie przy siedzibie Związku Producentów Ryb można było do woli zaopatrzyć się w „ryby żywe i świeże stawowe, jeziorowe i morskie”.

  Komponowanie każdego menu, tym bardziej wigilijnego to sztuka skojarzeń, układających się w jeden logiczny ciąg przyczyn i skutków. Wiadomo więc, że rybka lubi pływać. Nie żeby tam jakieś pijaństwo od razu urządzać, ale tak po chrześcijańsku, ot tyle co na zaostrzenie smaku. Tu Białystok dysponował szeroką ofertą. 

  Państwowa  już zawczasu gromadziła zapasy. Wiadomo: święta - sylwester - karnawał, to i na początek wódeczka pod śledzika nieodzowna. Dyrektor wytwórni dr Janusz Bobotek aż zacierał ręce analizując codzienne raporty. Cieszyli się też właściciele miejscowych miodosytni. Bo te wszystkie półtoraki, dwójniaki, trójniaki, to korzenno-miodowo-monopolowa tradycja. Najlepsza miodosytnia, dość pretensjonalnie nazwana Naturel, znajdowała się przy Rynku Kościuszki 18. Prowadził ją Grzegorz Poźniak.

  Skoro już za sprawą miodów jesteśmy przy słodkim, to święta nie obejdą się bez bakalii i różnych korzennych przypraw. Te smaki i zapachy, to jedyne w roku doznanie. Zajrzyjmy do sklepów kolonialnych. W tej branży dominował Rynek Kościuszki. Wiadomo - centrum, a sklepy kolonialne uchodziły zawsze za delikatesy. Byszkowicz, Dora Czyżyk, Ebersztejn, Gurwicz, Kaczalski, Stekolszczyk, Weinrach to rynkowi czarodzieje wiedzący do czego imbir, a do czego szafran. Ale prym w tym towarzystwie wiedli bracia Głowińscy, którzy w kamienicy przy rynku pod 9. od 1919 r.prowadzili Dom Handlowy Braci Głowińskich. 

  W jednej z reklam informowali klientów, że na święta mają „największy wybór win zagranicznych, własnego rozlewu, win krajowych, miody, kawę, herbatę, kakaa, czekolady, karmelki śmietankowe, „Brzeźniszki” czekoladowe, tytonie, denaturat i karty do gry”. Te „Brzeźniszki” były cukierniczym wynalazkiem jednego z braci - Antoniego, ale proszę, aby Państwo sami wysilili wyobraźnię, bo ja nie mam pojęcia co to takiego. Nie polecam też na święta denaturatu i kart. To raczej już koniec karnawału. 

  Tradycją świątecznego stołu stawały się też powoli owoce południowe. Sensacją świąt 1933 r. był grapefruit. Pisano, że „w owocarniach białostockich sprzedawany jest od kilku dni nowy rodzaj owocu wschodniego p. n. grape, dotychczas w Polsce nieznany. Grape jest mieszaniną pomarańczy i cytryny, cena jego wynosi 80 gr. Za sztukę”. Ci co go skosztowali, dodawali, że „jeżeli życie macie słodkie obywatelu - skonsumujcie grape; przez trzy dni z rzędu będzie wam - po owocu tym - kwaśnie w buzi”.

  Ale wróćmy do świątecznych zapachów. Podstawowym komponentem bożonarodzeniowego bukietu jest choinkowa woń. W 1934 r. pisano, że „do wigilii jeszcze cały tydzień, a już w mieście - tu i ówdzie - zapachniała rześko, żywicznie i świeżo zwieziona sośnica. Na chodnikach pod kościołami i w podwórkach przy ulicy Kościelnej vis a vis Palace - pełno zielonego zwału”. 

  W 1934 r. po raz pierwszy ustawiono też miejską choinkę. Informowano, że „z polecenia p. prez. Nowakowskiego drzewko ustawione zostanie na Rynku Kościuszki, a w wieczór wigilijny i w oba dni świąt iluminowane będzie rojem różnokolorowych lampek elektrycznych”. Jednocześnie nieopodal, bo przy wielkiej synagodze, w pierwszy dzień Chanuki rozpoczynał się bazar chanukowy. To była prawdziwa wielokulturowość. Jej przeciwników różnej maści poinformuję tylko, że przed zapaleniem pierwszej chanukowej świecy zgromadzony tłum śpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Cóż za wspaniałe Święta!

  No i na koniec tych świątecznych przygotowań kwestia nieodzowna - kąpiel. Tak, tak, to był rytuał a nie codzienna praktyka. Kąpano się jak kto mógł: w baliach, miskach, wannach. Wodę grzano w największych domowych garnkach.

  Tu młodym Czytelnikom wyjaśniam, że starsze pokolenia na temat „ciepłej wody z kranu” mają całkiem inne wspomnienia i oczekiwania. Ale przy wigilijnym stole od polityki wara! Co bardziej towarzyscy, a może i nowocześni białostoczanie kąpieli zażywali w łaźniach. Szczególnie popularne były tzw. Wanny prowadzone przez Bolego przy Jurowieckiej. Przed świętami ruch w nich był ogromny. 

  Tuż przed wigilią 1930 r. informowano, że „z poszczególnych numerów łaźni publicznej wydobywają się śpiewy, hałas i gwizdy. Ma się wrażenie, że to nie ludzie myją się w tych termach białostockich, lecz jakaś nieczysta siła sprawuje tam swój dziki sabat”. Bez przesady. Śpiewy w wannie to rodzaj sztuki powszechnie zarzucony w panującej nam epoce kabiny prysznicowej. Chóralne śpiewy przedświąteczne - ech, posłuchałoby się ich zamiast monotonnego szmeru niby kolędowego snującego się z głośników w marketach itp. Co do gwizdów, to nie będę dociekał i komentował ich przyczyny, ale skoro były słyszane aż na ulicy, to i powód musiał być zaiste godny zauważenia.

  No cóż, Drodzy Państwo. Życzę Wam wszelkiej pomyślności. Radosnego, rodzinnego świętowania. I pamiętajcie nie jedzcie grape. Słodkie życie jest lepsze.


Andrzej Lechowski 

Translate