Postaw mi kawę na buycoffee.to

Świąteczne wspomnienia

   PRL miał swoje marne strony , ale to właśnie on przypadł na czas młodości naszych mam i naszego wczesnego dzieciństwa. Był czymś więcej niż ciągłym wystawaniem w kolejkach. Dla mnie był przede wszystkim epoką najpiękniejszych świąt Bożego Narodzenia. Dla moich przyjaciółek również był magiczny. A dla naszych mam?

O święta w czasach PRL-u najpierw postanowiłam zapytać moją mamę. Ciekawiło mnie najważniejsze wspomnienie ze świąt jej własnego dzieciństwa. Obstawiałam zapach wigilijnych potraw, ale pomyliłam się, bo najważniejsza okazała się być choinka.

  Z moich dziecięcych świąt najlepiej pamiętam kupowanie choinki. To był rytuał. Choinkę wybierał tata. Musiała być pachnąca, zielona i wysoka do sufitu. Po idealne drzewko wyruszaliśmy 3-4 dni przed wigilią. Nie było to więc na ostatnią chwilę, ale nie mogło też być za wcześnie. Nie znam się na choinkach, ale tata się znał i wybierał taką, która stała najdłużej. Pamiętam, że później weszły sztuczne. Wszystkie moje koleżanki miały plastikowe, ale u nas zawsze była świeża.

  Od ozdabiania drzewka specjalistką była moja mama. Wraz z nią i siostrą co roku odnawiałyśmy stare papierowe ozdoby i tworzyłyśmy nowe. Łańcuch przygotowywałyśmy na zajęciach technicznych, ale tych najpiękniejszych zawieszek uczyła nas mama. Kilka dni przed wigilią, my po szkole a mama po pracy, siadałyśmy i wyczarowywałyśmy z kolorowej bibuły rożki, kule i inne cuda. Wyciągałyśmy także ogromne pudło gotowych ozdób. Pamiętam ten moment otwierania kartonu. To były chwile, w których ozdoby odkrywało się na nowo. Te wszystkie piękne bombki i światełka.

  Pamiętam też jak w sklepach pojawiły się takie bombki-figurki. Szłyśmy z mamą i co roku mogłyśmy sobie po jednej wybrać. Samo ich oglądanie było przyjemnością. No a jeszcze możliwość wyboru…

  Gdy wszystkie ozdoby były gotowe, wybrane i odświeżone ubierałyśmy drzewko. Zawsze dzień przed wigilią. Ja i siostra. Mama już wtedy była pochłonięta gotowaniem. Ubierać choinkę pomagał nam tata. Drzewko stało do Trzech króli.

  Jak sobie pomyślę o świętach z czasów gdy byłam dzieckiem, to przede wszystkim widzę kuchnie i gotowanie. Pamiętam „mycie okien dla Jezusa”, ale jednak najważniejsze było gotowanie i pieczenie. Wędzenie szynki i kiełbasy, kapusta, lepienie pierogów, pieczone mięsiwa, mielenie sera na sernik i maku na makowce. Dźwięk maszynki do mielenia i Pierwszego Programu Polskiego Radia dominował w tym czasie.

  Choinkę zapamiętałam jako ogromną, ale później okazało się, że wcale nie była taka duża, tylko to ja byłam malutka.

  Pamiętam, że przed świętami szukałam po domu prezentów, ale tylko raz udało mi się znaleźć jakąś ich część. Świadomość, że prezenty kupują najbliżsi jakoś mi się nie kłóciła z wiarą w świętego Mikołaja. Pisałam do niego listy.

  Przed prezentami była kolacja. Ładnie się ubieraliśmy. Mam takie wspomnienie siebie - małej dziewczynki w aksamitnej sukience i białych rajstopkach. Tata chyba w białej koszuli, mama w naszyjniku.

  Pamiętam biały obrus, odświętną zastawę, sztućce, serwetki i świece. Kochałam świeczki i zostało mi to do dziś. Kiedyś się ich tak często nie paliło bez okazji. Więc w święta szczególnie to uwielbiałam.

  Nie lubiłam (i nadal nie lubię) składać sobie życzeń, ale sam opłatek bardzo mi smakował i zjadałam co zostało. Kolację jadło się po kolei - najpierw ciepłe później zimne, żeby nie wystygło. Mnie się oczywiście spieszyło do prezentów! Były przed ciastem. Zawsze dużo. Czasem droższe, czasem tańsze, ale zawsze wspaniałe. Rodzice na pewno się bardzo starali, żebym była szczęśliwa.

  W moim głębokim dzieciństwie święta zaczynały się podróżą, okropną, z przesiadkami. Jakoś tak zawsze był śnieg, zimno, przeraźliwy tłok i opóźnienia pociągów. Prawie wszyscy jechali jednego dnia. Po drodze jeszcze zakupy wędliniarsko -czekoladowo- owocowe. Były banany, pomarańcze i mikołaje u Wedla. Jak w Dzienniku w TV ogłaszali, że statek z pomarańczami przybił do portu w Gdyni - to znaczy święta tuż, tuż. Zawsze były obawy, że nie zdąży dopłynąć!

  Święta były u babci. Miejscowość taka trochę wieś, trochę miasteczko. Same kobiety, z czasem pojawili się zięciowie. Potrawy jak miejscowa tradycja nakazała. Nie „na bogato”, ale też nie jak codziennie. Na przykład groch z kapustą na oleju. Dzieci i tak większości wigilijnych dań nie lubią. Ciasto najwyżej. No i te banany co na szczęście dopłynęły!

  Choinka też była zawsze i pod nią prezenty. Raczej praktyczne, niespecjalnie kosztowne. Nawet kolędy ciotki śpiewały i chyba ktoś chodził na pasterkę. Świętowanie się odbywało za stołem, przychodzili w odwiedziny jacyś krewni. No i oczywiście oglądało się telewizję, bo program zawsze był wtedy specjalny: kreskówki Disney’a i stare amerykańskie filmy.

  Ponieważ moja matka nie znosiła gotowania, sprzątania, układania i szykowania, to przygotowania do świąt ograniczała do minimum. No i podrzucała mnie do ciotek, także nie musiałam się angażować w aprowizację.

  Matka z ciotkami nie wystawały po nocy w kolejkach, nie uganiały się za frykasami, nie przepłacały na bazarach. Starały się żeby było ładniej, lepiej, smaczniej, bardziej uroczyście niż na co dzień. Ale jak nie „wystały” szynki to była sałatka.

  Moje koleżanki były w swoich domach anektowane do mielenia maku czy trzepania dywaników. Szczerze, to trochę im zazdrościłam, że tak wszyscy się przygotowują do Świąt. Razem, całe rodziny. Myślę, że u mnie ten „niedostatek” świątecznej atmosfery nie wynikał z braku odpowiedniej ilości potraw czy śniegu, ale z faktu, że nikt nie traktował świąt jako tego jedynego, nadzwyczajnego, rodzinnego wydarzenia. Najlepiej jak już jest po…

  W swoim domu chciałam mieć inne święta. Nawet żeby się umordować, po nocy, piec te schaby i ciasta. Każdemu pod choinką położyć wymarzony prezent. Żeby było tak bardzo miło, Żeby się wszyscy spotkali przy stole. Byli serdeczni dla siebie, posłuchali kolęd, szczerze pogadali.   

  Czasy były okropne, w sklepach puste półki, ostatnie dolary wysupłane na Barbie dla córki, wino dla teścia i perfumy chat noir dla teściowej. Ale się okazało, że ja nic nie umiem ugotować. Teściowa zrobi wszystko lepiej. Bo u niej w domu karpia podawało się tak i już! Mąż prawie uwędzony razem z tymi szynkami... Mogłam kroić cebulę, bo śledzi musiało być 3 rodzaje. Najważniejsze, żeby było wszystkiego dużo. No i „czy musimy tych kolęd tylko słuchać?” „A co w telewizji?” „Na spacer chcecie iść? Przecież Święta!”. W sumie to lepiej się czułam na przed wigilijnym śniadaniu w pracy…

 

Grażyna Latos

Między obwarzankami a loterią fantową

 

   W połowie września 1936 r. obchodzono w Białymstoku tradycyjny odpust na św. Rocha. Choć pogoda nie dopisywała, pojawiły się na nim tłumy mieszkańców miasta.

  Tak jak zawsze przybyły też gromady ludzi z bliższych i dalszych wsi i miasteczek. Ich liczba szła w tysiące. Odpust świętoroski był bowiem dużym wydarzeniem religijnym . Ulokowany na wzgórzu pod wciąż jeszcze niewykończonym kościołem .

  Wszystko rozpoczęła uroczysta suma, którą celebrował ks. dziekan Aleksander Chodyko. Później podniosłe i budujące kazanie wygłosili dziekan koryciński ks. Oleszczuk i proboszcz dobrzyniewski ks. Ratyński. W nabożeństwie wzięło udział aż 18 księży z obu białostockich parafii. 

  Następnie wszyscy oni przyjmowali spowiedź od stojących w kolejce wiernych. I wreszcie zaczęło się to, na co czekano z niecierpliwością od poprzedniego lata - wielki, świąteczny kiermasz u stóp kościelnego wzgórza. Jak na zawołanie przestało padać i wyjrzało słońce.

  Już w nocy podnóże kościoła oblepiły rozliczne kramy i stragany. Czegóż na nich nie było! Królowały oczywiście dewocjonalia. Jednak dla licznej dziatwy najciekawsze były stoiska z zabawkami i słodyczami. Największą popularnością (również u dorosłych) cieszyły się obwarzanki w rozmaitej postaci. Przeciętna rodzina białostocka wydawała na odpustowe zakupy około 6 zł. Nie było to mało.

  Odpustu nie mógł nie wykorzystać rzecz jasna i proboszcz parafii św. Rocha ks. Adam Abramowicz. Od 10 lat z uporem zbierał datki na potrzeby kościoła. Za przyczepiony do ubrania kwitek odpustowicze dawali zwykle 5 - 10 groszy. Rzadko kto ofiarował 20-groszówkę. 

  Znacznie lepiej powodziło się loterii fantowej, zorganizowanej również na kościelne potrzeby. Ci, którzy trafili na szczęśliwy los, zyskać mogli m.in. klatkę z kanarkiem, statuetkę z brązu, bukiet sztucznych kwiatów albo aluminiowy czajnik. Były to wszystko dary od parafian ks. Abramowicza. Chętnych do zabawy nie brakowało.

  Co ludzi ciągnęło na białostocki odpust? Tak widział to obserwator Echa Białostockiego: „ jedni przybywali w nabożnym, pątniczym skupieniu, innych przygnała ciekawość spotkania krewnych i znajomków, zobaczenia tłumów i straganów, poczynienia świątecznych zakupów”. A byli i tacy „ptakowie niebiescy, nie orzący, ani siejący, którzy zlatują się aby owieczki oskubać”.

  Do tych ostatnich należały dwie ferajny - żebracza i złodziejska. Zawodowi żebracy, czyli tzw. dziady kalwaryjskie, wędrowali po odpustach i jarmarkach odbywających się na terenie całej II RP i prezentując umiejętnie mizerią swojego ciała i odzienia, napełniali groszem wyciągane do ludzi kubki, czapki i kapelusze. Ci bardziej zorganizowani mieli nawet własne fury i młodocianych pomagierów. Na takim procederze wyrastały niekiedy całkiem pokaźne fortunki.

  Także doliniarze z pobliskich Chanajek zacierali ręce. Tłok na odpuście dawał im ogromne pole do popisu. Wiedziała o tym również policja. W nocy z 15 na 16 września przeprowadziła wielką obławę na meliny, domy noclegowe i inne podejrzane miejsca. 

  Wyłapywano nie tylko miejscowych specjalistów od kieszeni, ale i przyjezdnych rajzerów z Wołkowyska, Grodna, Siedlec, a nawet z Warszawy. Mimo to w dniu odpustu na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) i tak zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych. Znaczy i dla złodziei odpust się udał.

   Włodzimierz Jarmolik

Łucja Prus zaczynała karierę w białostockim Klubie Siedmiu

  

   W latach 60 i 70. Białystok stał muzyką. W zakładach Sierżana grał zespół Tuzintony, w Fastach Diamenty, w kawiarni Związków Zawodowych, obecnej Famie działał zespół Żółtodzioby. A w Klubie Siedmiu pierwsze kroki na scenie stawiała Łucja Prus. Opowiadał śp. Jerzy Tomzik.

  " Na początku lat 60. trafiłem do zespołu przy Wojewódzkim Domu Kultury. Dyrektorem WDK był Zbyszek Ślączka. Pamiętam takie powiedzenie: żeby Ślączka był jak sprzączka, to by Wudek zrobił cudek - wspomina Jerzy Tomzik. - Grali tam tacy muzycy jak: Stefan Kita, Rysiek Fogiel, Zbyszek Olszewski, Adam Skwarczyński, Andrzej Serwatko.

  Ponieważ modny wtedy five o’clock był grany w Astorii, to oni zaproponowali mi, żebym z nimi grał na tych “fajfach” i tak powoli zacząłem odchodzić od zespołu studenckiego i od medycyny. Później stworzyłem własny zespół w składzie: Mirek Zdanowicz, Rysiek Krzymowski na trąbce (nazywany przez nas Chińczykiem), Jurek Danilewski, Adam Skwarczyński. 

  Zaczęliśmy grać na dansingach. Na tyle przyzwoicie, że Henio Małyszko, świętej pamięci, znakomity propagator tańca zaproponował nam granie na turniejach tańca towarzyskiego. To były imprezy na wysokim poziomie. 

  W Białymstoku odbywały się nawet mistrzostwa Polski, na które przyjeżdżały najlepsze pary z Polski i Europy i właśnie podczas takich mistrzostw prowadziłem big band. W lokalach grali muzycy z filharmonii, z rana pracowali w orkiestrze symfonicznej, a wieczorem jak nie mieli koncertów dorabiali sobie w ten sposób, tworząc szczególny klimat. Prym wiodły Cristal, Astoria i Lux (potem Grodno). 

  Następnie doszła Romantyczna, która powstała przy ul. Mickiewicza. W Kaunasie też grał dobry zespół. W sumie w lokalach pracowało wtedy około 120 muzyków. Istniał Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki, który potem przekształcił się w Stowarzyszenie Muzyków Podlasia.

  Przyjeżdżali do Białegostoku artyści z kraju. Miałem przyjemność występować w programie, w którym byli Mikulski, Karewicz, jeździłem z Igą Cembrzyńską. Akompaniowałem Hance Bielickiej - rozgadana już za kulisami, wychodziła na scenę wygłaszała po mistrzowsku swoją kwestię, niezwykle sympatyczna. Przygrywałem też Danucie Rinn, pamiętam jej takie powiedzenie. Żeby klimat piosenki zaistniał, to trzeba ją dosmaczyć.

  W Białymstoku w latach 60. i 70., tak jak w całym kraju powstawały zespoły i pojawili się wokaliści, którzy nie tylko zdobyli sobie mocną pozycję wśród miejscowej młodzieży, ale także liczyli się na krajowej scenie muzycznej. Diamenty, Żółtodzioby, Antykwariat czy Scholastycy podbijały rynek ogólnopolski. Ze Scholastyków wywodzą się bracia Piotr, Jerzy i Tadeusz Dziemscy, którzy później towarzyszyli podczas koncertów Czesławowi Niemenowi.

  Ogólnopolską sławę zdobył bluesowy zespół Kasa Chorych, Waldemar Grzech wygrał w 1976 roku Debiuty Opolskie piosenką “Walc przed lustrem” kompozycji Andrzeja Stolarczyka.

  Szczególna atmosfera panowała w Klubie Siedmiu przy ul. Suraskiej, wtedy Wesołowskiego, gdzie była redakcja Gazety Białostockiej. Działał tam znany w mieście kabaret Koliber. To właśnie tu zaczynała swoją karierę Łucja Prus. Była licealistką, wszyscy na nią mówili Lucynka. Pierwszą piosenka, jaką publicznie wykonała, to była „Alabama”, wielki przebój Ludmiły Jakubczak.

  Lucynka jednocześnie uczyła się gry na skrzypcach w szkole muzycznej sióstr Frankiewiczówien. Bardzo sympatyczna, uczesana na Polę Negri. Potem wyjechała do Warszawy. I kiedy po jakimś czasie zaśpiewała, to pokazała już klasę. Stała się gwiazdą. Śpiewała piękne, melodyjne piosenki z bardzo dobrymi, ambitnymi tekstami: Miłosza, Szymborskiej. Po latach miałem przyjemność spotkać się z nią na estradzie w Białymstoku, kiedy zostałem zaangażowany do orkiestry symfonicznej.

  W sierpniu 2002 r. chcieliśmy Łucję Prus zaprosić na Podlaskie Warsztaty Piosenkarskie, by pokazać młodzieży do czego można dojść ciężką pracą. Niestety w czerwcu dotarła do nas wiadomość, że Lucynka zmarła."


Alicja Zielińska

Translate