Postaw mi kawę na buycoffee.to

1915 r. Ciosem dla miasta była ewakuacja ludzi i przemysłu

    Już w połowie lipca "urzędnicy miejscowych instytucji rządowych otrzymali zawiadomienie, że władze wojskowe uznały za stosowne polecić rodzinom urzędników wyjechać z Białegostoku". Rozkaz ten dotyczył całego zarządu miejskiego.

  Na wniosek doktora Bohdana Ostromęckiego rada miejska na nadzwyczajnym posiedzeniu uchwaliła, że ewakuowanym zostaną wypłacone zapomogi ewakuacyjne w wysokości dwóch miesięcznych pensji. Zarząd został wywieziony do Kaługi. Tam też trafił Józef Karol Puchalski, który już po odzyskaniu niepodległości został pierwszym, tymczasowym prezydentem Białegostoku.

  Po mieście krążyły pogłoski o ewakuacji białostockich szkół. Nasiliły się one, gdy wywieziono większość personelu Instytutu Panien Szlacheckich. Oczekiwano, że lada dzień do Tuły bądź Smoleńska przeniesiona zostanie szkoła realna. Wyjątkowy brak wyczucia sytuacji reprezentowały władze szkolne, które "nie otrzymały żadnych wskazówek dotyczących czasu rozpoczęcia zajęć szkolnych w r. b., wskutek czego zamierzają rozpocząć zajęcia jak zwykle w połowie sierpnia".

  Kolejnym rozkazem władze wojskowe nakazały opuszczenie miasta wszystkim mężczyznom. Jak pisał wspominany w poprzednich odcinkach tej opowieści Stefan Brzostowski "wszystkie mieszkania były skrzętnie kontrolowane i przeszukiwane. Nikt nie mógł pozostać, by zasilić sobą zbliżającej się szybkim krokiem niemieckiej armii. Dużo Polaków, którzy uniknęli cudem wcielenia do szeregów rosyjskich, starało się pozostać w Białymstoku". Dalej wspominał, że "w Białymstoku znalazło się szereg osób, które z narażeniem własnego życia przebierali i karmili oraz przechowywali rosyjskich żołnierzy".

  Chodziło tu oczywiście o Polaków. "Jeden z takich ludzi p. Albin Brzostowski (właściciel popularnej księgarni przy Rynku Kościuszki A. L.) przechowywał na swoim strychu ośmiu żołnierzy przez dwa tygodnie. Inni dostarczali cywilnych ubrań, by tem łatwiej uchronić dezerterów przed przenikliwym okiem moskali. Zajmowali się tym oprócz wymienionego p.p. Maciejewski, Mioduszewscy, Gliński i inni".

  Jednak główny impet rosyjski skierowany został na demontaż i ewakuację białostockiego przemysłu. Najpierw powołana została komisja rekwizycyjna i szacunkowa. Jej zadaniem było, jak pisał Henryk Mościcki "rekwirowanie maszyn, motorów, miedzi, niklu oraz szacować młyny, kotły i t. p. przeznaczone na zniszczenie". 

  Na czele komisji stanął inżynier Kazimierz Goławski. Powodowała nim chyba tylko naiwność, że uda mu się cokolwiek ocalić. Praktyka bowiem przerosła wszelkie oczekiwania. Brzostowski pisał, że "niżsi agenci i funkcjonariusze władz rozporządzenia i zlecenia swych zwierzchników wykonują na oślep automatycznie, bez żadnych względów racji i elementarnej logiki". Wspominał, że "aby wyciągnąć z tej czy innej maszyny jakąś tam śrubę lub kółko miedziane, rozbijają całą maszynę, niszczą całe urządzenie techniczne. Kotły, motory, różne urządzenia - wszystko to niszczy się w sposób barbarzyński".

  Procederowi temu towarzyszyło szerzące się na wielką skalę łapówkarstwo. "Dzięki łapówkom uratowali swe zakłady niektórzy fabrykanci i przemysłowcy białostoccy. Uratował również swój młyn p. I. Sztejn". Nie udało mu się jednak pozostać w Białymstoku. Młyn uznany za strategiczny zakład wywieziony został w całości pod Połtawę. 

  To czego nie można było zdemontować podpalano. Tak stało się w stacji pomp białostockiego wodociągu. Najpierw zażądano od dyżurnego stacji 25 rubli łapówki. Praktyczny majster oświadczył, że nie da pieniędzy, bo "kto mi te pieniądze zwróci". Wobec tego stacja została spalona, a miasto pozbawione wody.

  Brzostowski przytacza ponury obraz Białegostoku z tamtych dni, w którym "codziennie to tu, to tam słychać było w mieście huki wybuchów. Nocami zaś niebo nad Białymstokiem było purpurowe: tu i ówdzie paliły się w mieście i na przedmieściach różne obiekty fabryczne i przemysłowe". Przytacza też pamiętnikarz znamienną, niemal symboliczną opowieść o dzwonach kościelnych. 

  Warto zacytować ją w całości. "Przyszedł dzień, że rosyjskie stupajki rozkazały dzwony zdjąć i wywieźć do Rosji, by Niemcom materiału na puszki i puli nie zostawiać. Ks Szwarc nie kwapił się jednak z wykonaniem rozkazu".

Tu pamięć Brzostowskiego okazała się zawodna. Ksiądz Wilhelm Szwarc w trakcie tej rosyjskiej akcji już nie żył. Zmarł w marcu 1915 roku. Jego następcą był ksiądz Antoni Songajłło i to on ociągał się z wykonaniem tego polecenia.

  Ale wracajmy do opowieści Brzostowskiego. "Na kilkakrotne przypominanie o obowiązku wykonania woli wysoczajszago ukazu ks. Szwarc (Songajłło A.L.) odpowiadał, że nie ma ludzi, któryby mogli spiżowy ciężar zdjąć z wieży, albo nie ma środków komunikacyjnych i t. p. Zdenerwowani moskale pewnego wieczoru przyprowadzili własnych ludzi, zdjęli 7 dzwonów z wieży, ustawili je według wielkości na cmentarzu kościelnym (czyli przy kościele A.L.), sporządzili odpowiedni protokół i obiecali nazajutrz zabrać.

 Ks. Szwarc (Songajłło A.L.) postanowił i tym razem uchronić mienie kościelne od straty. W nocy zamieniono jeden dzwon. Zabrano mianowicie największy, a postawiono najmniejszy, tak że zaprotokółowana ilość zgadzała się. "Skradziony" dzwon schowano w wielkim ołtarzu za mensą.     Dzwon ten przetrwał schowany całą wojnę i dopiero po zawarciu pokoju z Sowietami w Rydze ujrzał światło dzienne. Wrócił na stare miejsce na wieży i jak dawniej rozbrzmiewa swym metalicznym głosem na chwałę Bożego imienia". Nie wiem czy przechowywanie dzwonu aż do pokoju ryskiego, czyli do marca 1921 roku to nie kolejna luka w pamięci Stefana Brzostowskiego, ale to najmniej istotne w tej historii.


Fot. Fabryka maszyn i odlewnia żeliwa Jowela Gotliba z ulicy Łąkowej przygotowana do ewakuacji. Lipiec 1915 roku. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego


Andrzej Lechowski 

Aleksandra Sandomierska tworzyła białostockie harcerstwo

    Aleksandra Sandomierska, z domu Ciechanowiczówna, urodziła się w Białymstoku 4 października 1890 r. Jej dzieciństwo i młodość przypadły na czasy carskie. Po studiach pedagogicznych została nauczycielką w publicznej szkole powszechnej nr 2 przy Polnej 8. 

  Okres ten jest ważny dla miasta, powstają polskie szkoły. Ciechanowiczówna niebawem podejmuje pracę w Gimnazjum Żeńskim im. księżnej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Tu zetknęła się z harcerstwem, gdzie drużyna skautek istniała już od 1916 r. 

  Wciągnęła ją ich działalność, ukończyła kurs instruktorski i jako pierwsza w mieście została harcmistrzynią, a wkrótce komendantką białostockiego hufca żeńskiego. Skauting bardzo szybko się rozwija w Białymstoku, w 1922 r. liczył 803 osoby w 20 drużynach. - Imponująca liczba - podkreśla Jan Dworakowski.

  W 1923 r. Aleksandra została komendantką chorągwi harcerek. W 1924 r. wychodzi za mąż za Wacława Sandomierskiego, legionistę z czasów I wojny światowej. Przez jakiś czas poświęca się rodzinie, na świat przychodzą dzieci - syn Jerzy i córka Halina. 

  Do pracy w harcerstwie wraca w lutym 1930 r. i z wielkim zaangażowaniem podejmuje szereg działań, które przyczyniają się do zwiększenia szeregów organizacji, powstania kół przyjaciół harcerstwa. Z jej inicjatywy 26 kwietnia 1931 r. odbył się w Białymstoku wielki zlot harcerstwa żeńskiego i męskiego.

  Sandomierska tworzy też miesięcznik "Harcerski Zew Kresowy". Czasopismo, na łamach którego ukazują się artykuły merytoryczne oraz gawędy patriotyczno-ideowe cieszy się dużym zainteresowaniem w środowisku. Okres ten w ogóle przynosi wielkie ożywienie, komendantka dba o to, by jak najwięcej młodzieży wyjeżdżało na obozy - co trzecia harcerka spędza wakacje pod namiotem.

- To było ogromne przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę trudne warunki życia - komentuje Jan Dworakowski. - Miała ona jednak ogromny autorytet i poważanie w mieście, dzięki temu udawało się jej pozyskać pieniądze i sprzęt na wyjazdy.

  24 lipca 1932 r. obóz nad Jeziorem Białym odwiedza prezydent RP Ignacy Mościcki, przy okazji wizytacji w regionie garnizonów wojskowych. Kolejny powód do satysfakcji - w 1935 r. w prezydenckiej rezydencji w Spale, podczas ogólnopolskiego zlotu - grupa 192 białostockich harcerek ze swoją komendantką zostaje wyróżniona za pracę, wystrój i gry obozowe.

  Sandomierska cieszyła się wielkim szacunkiem, była powszechnie lubiana. Harcerki nazywały ją po prostu druhna Oleńka, i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Jej dom przy ul. Podleśnej 7 był nieformalną kancelarią, miejscem spotkań kadry, przechowywano tu sprzęt, ale też każda harcerka mogła liczyć w razie potrzeby na nocleg.

  Wybuch II wojny światowej przerwał tę pięknie rozwijającą się działalność. Mąż Aleksandry, Wacław mimo, że był inwalidą z czasów poprzedniej wojny, zaciągnął się do wojska. Ona z dwójką dzieci zdana tylko na siebie musiała utrzymać rodzinę oraz zabezpieczyć dokumenty organizacji - władze okupacyjne domagały się o listy członków ZHP, adresy zwłaszcza instruktorów i drużynowych. 

  Dochodzi jeszcze ciężkie osobiste przeżycie. Wacław po powrocie z kampanii wrześniowej zostaje 27 października aresztowany przez NKWD. Osadzony w więzieniu w Mińsku zostaje rozstrzelany. O tym się dowiaduje po wojnie. Tymczasem do mieszkania dokwaterowano im przedstawiciela władz sowieckich.

  W mieście jest coraz więcej aresztowań, Sandomierska ostrzeżona przez przyjaciół, że grozi jej wywózka na Syberię, tuż przez Bożym Narodzeniem, opuszcza dom i wozem drabiniastym z dziećmi udaje się w stronę granicy z Generalną Gubernią. 

  W Małkini przesiada się do pociągu i szczęśliwie wieczorem w wigilię dociera do rodziny w Warszawie. Mieszka najpierw na Grochowie, potem na Pradze, podejmuje pracę w różnych miejscach, m. innymi w kiosku ulicznym.

  Dzieci wychowane w patriotycznej atmosferze idą śladami matki - córka wstępuje do konspiracyjnego harcerstwa, a syn już od 1943 r. był członkiem AK. Bombardowania stolicy zmuszają Sandomierskich do kolejnych wędrówek, mieszkają w Podkowie Leśnej, Kazimierówce, Księżnicy, a potem w Wawrze. O przyjeździe do Białegostoku nie ma mowy, dom jest kompletnie zniszczony. 

  Po wojnie Aleksandra Sandomierska nie wraca do harcerstwa, podejmuje pracę w administracji szkolnej. Wierna swojej młodzieńczej pasji, pod koniec lat 60. nawiązała kontakt z komisją historyczną Głównej Kwatery ZHP i spisała dzieje białostockiego harcerstwa. Zmarła 13 maja 1978 r. Została pochowana w grobie rodzinnym na Powązkach.


Alicja Zielińska 

Wzór dla kilku pokoleń lekarzy

   Antoni Żuk nie był rodowitym białostoczaninem, jednak z naszym miastem związał się na zawsze i tutaj poświęcił się pracy zawodowej.

  Urodził się 2 stycznia 1905 roku we wsi Maciuki na Wileńszczyźnie. Był najmłodszy z trójki synów Józefa i Wincentego Żuków. Rodzice nie byli zamożni, utrzymywali się z uprawy roli. Antoni i jego bracia nie mogli więc liczyć na to, że zdobędą wykształcenie. Zrządzenie losu sprawiło, że stało się to możliwe.

  - Bogata dziedziczka, pani Snarska zainteresowała się wybitnie zdolnymi chłopcami i postanowiła opłacić koszty nauki dwóch braci Żuków - opowiada dr Wroński. - Starszy Jan po skończeniu gimnazjum wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Petersburgu i został księdzem.

  Antoni po maturze wybrał studia medyczne na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Świetnie sobie radził z nauką. Poza medycyną pasjonował się matematyką i w tym kierunku też poszerzał swoją wiedzę. Do tego stopnia, że udzielał korepetycji z matematyki nawet studentom tego kierunku. Dzięki dawanym korepetycjom mógł poprawić swój skromny budżet. Ale też, jak się okazało, tu poznał miłość swego życia. Bo na lekcje przychodziła też pewna bardzo ładna i miła panna. Była to Alina Adamowiczówna, córka szanowanych mieszczan wileńskich. Jej ojciec Mieczysław Adamowicz był kierownikiem apteki w Wilnie.

  Młodzi od razu przypadli sobie do serca. Rodzice panny, chociaż sami bardzo majętni, to jednak nie zwracali uwagi na włościańskie pochodzenie Antoniego i zaakceptowali wybór córki.

  W 1932 roku Antoni skończył studia, odbył - wzorem ówczesnych absolwentów - roczną służbę wojskową, następnie staż szpitalny i przez kolejny rok był lekarzem rejonowym w Żodziszkach koło Wilna. W 1934 roku narzeczeni pobrali się - 27 listopada w kościele św. Ducha w Wilnie odbył się ich ślub.

Na zachowanym zdjęciu widać szczęśliwych małżonków. Nie przypuszczali zapewne, że będą ze sobą jedynie pięć lat, a potem straszliwa wojna rozdzieli ich na długi okres i stracą swój dom.

  W 1935 roku Antoni został powołany na stanowisko lekarza 28 Pułku Artylerii Lotniczej w Dęblinie. Gdy wybuchła wojna jako kapitan i naczelny lekarz 15 Pułku Piechoty brał udział w walkach pod Wieluniem. To w tym niewielkim mieście w Łódzkiem, które wówczas znajdowało się 20 kilometrów od granicy z III Rzeszą, 1 września 1939 roku o świcie niemieckie lotnictwo zaczęło zrzucać bomby. 

  Polska opuszczona przez sojuszników przegrała z hitlerowskimi Niemcami, kampania wrześniowa zakończyła się klęską. Kolejnym ciosem była napaść 17 września Związku Radzieckiego na Polskę. Wielu żołnierzy dostało się do niewoli sowieckiej i następnie zostało rozstrzelanych w Katyniu.

  Antoni Żuk, przebywając przez cały czas z dala od domu rodzinnego, w październiku 1939 roku dostał się do Francji. Kiedy i Francja się poddała, trafił do Wielkiej Brytanii. Wciąż w wojsku pełniąc funkcję lekarza, przeszedł cały szlak wojenny na obczyźnie. Na zdjęciach możemy oglądać go na poligonie w Szkocji, w grupie innych polskich lekarzy, w pełnym rynsztunku bojowym. Jest też też certyfikat potwierdzający uznanie jego dyplomu lekarskiego.

  W styczniu 1947 roku polskie wojsko w Anglii zostało zdemobilizowane. Żołnierze mogli wybierać, gdzie chcą jechać. Część decydowała się zostać albo udawali się do Australii, czy Ameryki, ponieważ w kraju rządy objęli komuniści i na powracających z Zachodu żołnierzy niejednokrotnie czekały ubeckie represje. 

  Antoni Żuk jednak postanowił wracać do kraju. O powrocie w rodzinne strony w Wilnie nie było mowy. Tereny te należały do Związku Radzieckiego. Przyjechał do Białegostoku. 

  Tu czekała ukochana żona Alina i teść. Teściowa, pani Maria niestety już nie żyła. - Bardzo przeżywała utratę całego majątku, skonfiskowanego przez władze sowieckie, w drodze do Białegostoku dostała zawału serca - opowiada dr Aleksander Wroński. - Mieczysław Adamowicz został kierownikiem apteki przy ul. Suraskiej. Tu też przez wiele lat pracowała Alina Żuk. Utrzymywaliśmy serdeczne kontakty. Alina Żuk była matką chrzestną mego syna. Tworzył służbę zdrowia .

  Od razu po przyjeździe do Białegostoku Antoni Żuk rzucił się w wir pracy, włączył się w organizowanie służby zdrowia. Do 1962 roku pracował w Wojewódzkim Wydziale Zdrowia, początkowo jako inspektor a później jako zastępca kierownika wydziału zdrowia ds. lecznictwa. Jednocześnie był dyrektorem wojewódzkiej przychodni dermatologicznej, tworząc i organizując system lecznictwa dermatologicznego w regionie.

  Mimo licznych obowiązków zawodowych znalazł czas na pracę naukową. W 1952 roku został promowany na stopień doktora medycyny warszawskiej Akademii Medycznej. Do obrony jednak nie doszło. Kiedy był w Warszawie na jego oczach promotor prof. Marian Grzybowski, wówczas kierownik kliniki dermatologicznej został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa. 

  Powodem miała być działalność w podziemiu niepodległościowym. Przesłuchiwany brutalnie w więzieniu prof. Grzybowski zmarł. Antoni Żuk bardzo to przeżył, ponieważ cenił swego promotora jako wspaniałego naukowca. Musiał też od nowa napisać pracę doktorską.

  Kiedy w 1950 roku w Białymstoku powstała Akademia Medyczna, dr Żuk oczywiście znalazł się wśród kadry i uczył studentów, był adiunktem w klinice dermatologicznej.

- W związku z tym, że przez wiele lat przebywał w Wielkiej Brytanii, to doskonale znał angielski. Wówczas w Polsce, wśród asystentów ze znajomością języków obcych, poza rosyjskim powszechnie obowiązującym, nie było za dobrze. Mój wuj służył swoimi umiejętnościami młodszym kolegom, tłumaczył artykuły i publikacje w piśmiennictwie zachodnim - opowiada dr Aleksander Wroński. - Przychodził i bezinteresownie pomagał. Później zajmował się tłumaczeniami piśmiennictwa anglojęzycznego w Ośrodku Badawczo-Diagnostycznym powstałym przy klinice dermatologicznej.

  Dla pracowników kliniki kierowanej przez prof. Henryka Szarmacha oraz rzeszy dermatologów z regionu był zawsze wzorem nauczyciela, jako człowiek o niebywałej kulturze osobistej, pogodzie ducha i życzliwości wobec otoczenia - podkreśla dr Wroński. - Jego osobowość i doświadczenie zawodowe wywarło wpływ na kilka pokoleń białostockich dermatologów. Do dzisiaj jest wspominany przez liczne grono młodszych kolegów i przyjaciół. Za swoje zasługi i dokonania otrzymał wysokie odznaczenia państwowe.

  Antoni Żuk zmarł 1 kwietnia 1995 roku. Został pochowany na cmentarzu św. Rocha w Białymstoku.

Translate