Postaw mi kawę na buycoffee.to

Oszuści w przedwojennym Białymstoku

   Oszuści w polskim, międzywojennym przestępczym świecie byli po złodziejach drugą kategorią typków dybiących na cudze mienie. W ówczesnym Białymstoku także ich nie zbywało. W książce Moniki Piątkowskiej, wydanej w 1912 r. mamy cały rozdział poświęcony hochsztaplerskiej profesji. Tytuł owej pracy to "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce". Licząc na szybki i duży zysk oszuści podawali się swoim wybranym ofiarom za lekarzy, emerytowanych urzędników, dziennikarzy czy też byłych żołnierzy. Do tej plejady polskich oszustów warto dodać też przykłady z naszego białostockiego podwórka.

  Po trzecim powstaniu śląskim w całym kraju namnożyło się wielu kombatantów tego heroicznego czynu. Jeden z nich dotarł też do Białegostoku. Nazywał się Aleksander Zakrzewski.

  Na początku września 1921 r. za pomocą miejscowego Komitetu Pomocy Górnoślązakom dostał on pracę w Dzienniku Białostockim. Ponieważ w pierwszych miesiącach wykazywał się dużą gorliwością jako ekspedytor pisma, administrator Dziennika powierzył mu odpowiedzialne zajęcie - pisanie rachunków i przyjmowanie kasy dziennej. Zakrzewski miał do dyspozycji różne klucze, pieczątki oraz kwitariusze. 

  Ślązak lubił życie towarzyskie, szybko więc znalazł dla siebie odpowiednią kompanię, no i oczywiście przystojną niewiastę. Ponieważ otrzymywane marki nie wystarczały na ciągłe hulanki, zaczął on podkradać z kasy dziennika. Kamuflował to fałszywymi zapisami w rachunkach. Nazbierało się tego, jak udowodnił Sąd Okręgowy, blisko pół miliona marek. Wyrok dla oszusta - powstańca brzmiał: 15 miesięcy więzienia.

  W 1923 r. działał w naszym mieście spryciarz, który krążył po mieszkaniach szczególnie zamożnych białostoczan i odziany w skromny, ale przyzwoity garnitur prosił o wsparcie. Cel - operacja córki, która jakjo akuszerka zaraziła się chorobą swojej pacjentki. Sytuację przedstawiał w sposób tak obrazowy i dramatyczny, że bardzo rzadko spotykał się z odmową. Na jego lamenty dał się nabrać nawet tak wytrawny handlowiec, jak P. Jankowski, białostocki potentat na rynku papierosowym.

  Z kolei w połowie lat 20. szczególną pomysłowością błysnęli dwaj mlodzieńcy z Chanajek - Chaim Chazan i Dawid Sarwer. Otóż wymyślili oni, że w bardzo prosty sposób można okpić dorożkarza. Wsiadali na przykład na postoju przy wylocie ul. Pałacowej i Warszawskiej do dorożki i kazali wieźć się do Zabłudowa. Mieli ze sobą dużą i ciężką paczkę, w której, według ich słów, znajdowała się maszyna do szycia marki Singer.

  Zanim wyjechali za rogatki miasta, prosili o krótki postój dla załatwienia jeszcze pilnej sprawy. Ponieważ do jej załatwienia potrzebne były pieniądze, a oni nie mieli ich wystarczająco dużo, pożyczali więc od dorożkarza pod zastaw skrzynki z maszyną do szycia. Oczywiście nie wracali, a łatwowiernemu wozakowi zostawał pakunek z kamieniami w środku. Oszukany mógł tylko sobie głośno poprzeklinać.

  Pod koniec roku 1932 sporo zamieszania, zwłaszcza w sferach kościelnych narobiła pewna niewiasta. Podawała się ona za wdowę po lotniku, który zginął podczas lotu ćwiczebnego nad Lidą. Wdowa przybyła do Białegostoku, ażeby dopominać się o rentę po tragicznie zmarłym mężu.

  Ponieważ nie miała gdzie się zatrzymać, przygarnięto ją przy parafii św. Rocha. Tamtejsze tercjarki, wzruszone jej opowieścią odstąpiły biednej kobiecie całą organistówkę. Sprawy wdowy po lotniku prowadzone w bialostockiej Izbie Skarbowej przeciągały się. Poczciwe zakonnice zaczęły więc pożyczać swojej lokatorce najpierw drobne sumki, a później po 100 złotych. Jedna z nich nie mając pieniędzy dała jej rodowy sygnet po rodzicu. W połowie listopada rzekoma wdowa wyszła na miasto i ju nie wróciła do swoich dobrodziejek.

  W końcu oszustkę zatrzymano. Nazywała się ona Bronisława Minkiewicz i z poległym rzeczywiście lotnikiem Janem Bartoszewiczem nie miała nic wspólnego. Jak się okazało w czasie śledztwa podobne numery wyczyniała ona w innych częściach Polski. Za oszukańczą pomysłowość Sąd Okręgowy w Białymstoku skazał przyszywaną lotniczkę na 15 miesięcy pobytu za kratkami.


Włodzimierz Jarmolik

17 września 1939 r. wojska Rosyjskie wkroczyły do Polski

  Tego dnia, każdy z nas powinien  pomyśleć i zrobić własny rachunek sumienia zastanowić się czy jest się Polakiem czy niewolnikiem 

   Pretekstem do inwazji radzieckiej była obrona interesów mniejszości ukraińskiej i białoruskiej na terenie upadłej rzekomo Rzeczpospolitej. 17 września 1939 roku rozpoczęła się inwazja sowiecka na Polskę. Wojska ZSRR wkroczyły do Rzeczpospolitej pod pretekstem roztoczenia opieki nad ludnością Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi.

  Związek Radziecki zaczął przygotowywać się do agresji niemal natychmiast po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow 23 sierpnia 1939 roku. 3 września w 6 okręgach wojskowych ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. 

  Gotowość do rozpoczęcia inwazji w ciągu kilku dni zgłoszono Berlinowi około 8 września, po tym, jak przywódcy radzieccy otrzymali fałszywą wiadomość o upadku Warszawy. Informacja, że stolica broni się nadal, sprawiła jednak, że zaczęli znowu zwlekać. Obawiano się, że wkroczenie do Polski może doprowadzić do wybuchu wojny między ZSRR a zachodnimi aliantami.

  Ostatecznie dopiero 14 września przekazano Niemcom informację o tym, że Armia Czerwona jest gotowa do działania. W tym czasie Hitler rozważał już nawet nad wywołaniem w Małopolsce Wschodniej antypolskiego powstania i utworzeniem na tych terenach niewielkiego, podporządkowanego nazistom państwa ukraińskiego.  Inwazja odbywała się pod hasłem obrony mniejszości ukraińskiej i białoruskiej.

    O świcie 17 września ambasador polski Wacław Grzybowski otrzymał notę od rządu radzieckiego, w której stwierdzano, że ze względu na upadek państwa polskiego układy między Rzeczpospolitą a ZSRR już nie obowiązują i informowano o przekroczeniu granic.

  Jednocześnie ZSRR podkreślał, że w wojnie między III Rzeszą a państwami zachodnimi zachowuje neutralność. Państwa zachodnie na wieść o inwazji ograniczyły się do formalnych protestów, mając nadzieję, że w przyszłości uda im się pozyskać Związek Radziecki jako sojusznika w walce z nazistowskimi Niemcami.

Mojżesz Złoto kradł nawet w Paryżu

   Najlepszych doliniarzy, czyli złodziei kieszonkowych można było napotkać w międzywojennej Warszawie. Były nawet specjalne, tajne szkoły uczące doliniarskich umiejętności. Ówczesny Białystok też miał swoich majstrów od tego fachu.

  Jak chyba w żadnej innej branży złodziejskiej, wśród doliniarzy, funkcjonowały ścisłe specjalizacje. Złodziej potrafiący zgrabnie wyciągnąć zawiniątko ze złotówkami zza pazuchy kmiotka na Siennym Rynku, był nieporadny w miejskim autobusie. Jeśli próbował tam kraść, to najczęściej wpadał. 

  W bankach kieszonkowcy pracowali inaczej niż w pociągu. Złodzieje owi dzielili się też ze względu na sposób uprawiania swoich, palcowych robótek. Ten który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki - pracował na parkan. Ten kto przecinał żyletką ubranie, zwłaszcza w okolicach tylnej kieszeni spodni, był kosynierem. Inaczej nazywano to także robotą na dupniaka. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.

  Dla doliniarzy ważna też była sprawna i bezpieczna organizacja pracy. Byli oczywiście złodzieje samotnicy. Swoje zwinne palce, środkowy i serdeczny, na tzw. nożyce, zapuszczali do obcych kieszeni osłaniając się gazetą, kapeluszem, a nawet bukietem kwiatów.

  Inni działali z pomocnikiem, tzw. tycerem. To on stanowił parawan dla swego kompana. Popularna była też metoda zwana rakietą. Rakieta składała się zwykle z kilku wspomagających złodziejaszków. Były więc rączka, konik i świeca. Szefem całego kieszonkowego przedsięwzięcia był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do torby czy kieszeni upatrzonej z góry ofiary. Obok niego musiał znajdować się zwykle konik, który po dokonaniu kradzieży ukradkiem odbierał od rączki łup starając się szybko z nim ulotnić. Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały, zasłaniały rączkę, aby ten mógł zapuścić nożyce czy widełki do doliny, czyli kieszeni.

  Białostoccy międzywojenni doliniarze byli bardziej lub mniej fartowni. Jednym przez dłuższy czas udawało się kosić portfele, portmonetki czy zegarki, inni wpadli już przy pierwszej robocie. Przypomnimy tutaj kilka tych wybitniejszych. Na początek Mojżesz Złoto. Syn białostockiego handlarza drewnem zszedł na drogę występku w połowie lat 30. Okazało się, że ma do opróżniania doliny wyjątkowy talent. 

  Wkrótce Białystok przestał być dla niego wyzwaniem. Przeniósł się do stolicy, kiedy i tam nie odczuwał satysfakcji ze swoich wyczynów, za sprawą ojca udał się, jak to określono w reportażu o nim w Dzienniku Białostockim, na nauki do Paryża. Tam rzecz jasna szybko znalazł odpowiednią kompanię. Specjalizował się zwłaszcza w obrabianiu bogatych pasażerów ekspresów pociągowych, kursujących z Paryża w różne strony Europy. 

  W końcu namierzony przez prywatnych detektywów, których zatrudniała francuska kolej, salwował się ucieczką. Z Białegostoku przegnał go rozsierdzony rodzic. Osiadł na stałe w Warszawie. Tutaj nie miał już takiego szczęścia, jak w Paryżu. Pojawiły się krótsze i dłuższe odsiadki. Ostatnią odnotowują kroniki kryminalne w 1938 r.

  Innym typem doliniarza był Abram Duczyński. Ten praktycznie nie ruszał się z miasta. Nawet doliniarze wywodzący się ze starej jeszcze, carskiej szkoły, z uznaniem kiwali głowami, widząc jak sprytny chłopak uwija się wśród przekupniów i handlarek na Rybnym czy Siennym Rynku. 

  Jego zwinne palce potrafiły dotrzeć niemal w każde miejsce. W odróżnieniu od wielu innych kieszonkowców, Abram Duczyński w razie konieczności imał się też oszustw, kradzieży na strychach czy nawet włamań. Wpadł jednak na dłużej przy swojej ulubionej robocie. W 1937 r. na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki trafił na kieszeń, której nie potrafił sforsować. Ale nic dziwnego, była zima i palce złodziejaszka nie do końca mu służyły.

  Na koniec przypomnienie jeszcze jednego amatora cudzej doliny. Szmul Zawiński pochodził z wielopokoleniowej, złodziejskiej rodziny. Mieszkał w Chanajkach i dla zmylenia policji bardzo często zmieniał ulice. Kradł przez cały okres międzywojenny. Wpadał, ale potem znowu ruszał po cudze portfele.


Włodzimierz Jarmolik

Szulerzy i oszuści w Białymstoku

  Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać! fot. sxc.hu

Na rozkładanych w różnych miejscach stolikach, zwanych benklami, rzucali oni trzy kostki, przestawiali trzy naparstki z kulką, rozrzucali trzy karty z jedną wygrywającą.

  W ówczesnym Białymstoku było tak samo. Już w kwietniu 1919 roku Dziennik Białostocki donosił, że na miejscowych rynkach grasują bezkarnie oszuści, zwłaszcza w dni targowe, którzy za pomocą gierek w trzy karty czy kubki (naparstki) wyłudzają od naiwnych pieniądze. Gazeta namawiała, ażeby tym procederem zajęła się policja.

  Oszukańczy hazard kwitł szczególnie w okolicach Rynku Siennego. W licznych bramach i podwórzach przy ul. Młynowej, Mazowieckiej czy Surażskiej wprost pod gołym niebem funkcjonowały lotne kasyna. Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

  Najpopularniejsze były oczywiście trzy karty. Zasady gry były tak proste, że mógł je zrozumieć każdy nawet mało rozgarnięty wieśniak, pierwszy raz będący w dużym mieście. Szemrany krupier pokazywał zebranym wokół jego stolika trzy walety, dwa pikowe i jeden kierowy, rozrzucał je na stoliku, kilka razy przekładał z ogromną zręcznością i prosił o wskazanie tego czerwonego. 

  Kto pierwszy zdecyduje się zmierzyć z obrotnym benklarzem? Niejeden z amatorów hazardu wie z góry, że cała gra polega na zwinności rąk i oszustwie. Uważa siebie jednak za równie przebiegłego i wierzy w swoją spostrzegawczość. Pierwszy gracz łatwo wskazuje właściwą kartę i zgarnia grubą stawkę. Bankier bez sprzeciwu wypłaca wygraną. Drugiemu chętnemu także sprzyja szczęście. Co zachęca innych widzów, dotychczas niezdecydowanych ażeby zaryzykować jakieś pieniądze. 

  Przystępują do gry. Nie domyślają się wcale, że pierwsi szczęściarze byli po prostu wspólnikami bankiera, a ich wygrana swoistą reklamą interesu. Wszystkich następnych, zwłaszcza ryzykujących duże kwoty, czekał srogi zawód. Szybko przegrywali wszystkie swoje zasoby pieniężne, gdyż ciągle chcieli się odegrać.

Od czasu do czasu benklarz dawał jednak wygrać także któremuś spośród frajerów. Wciągało to mocniej do gry także innych, stojących obok farciarza.

  Najlepszymi klientami białostockich podwórkowych szulerów byli wieśniacy. Bardzo łatwo ulegali oni chęci pomnożenia pieniędzy zarobionych na sprzedaży przywiezionych do miasta warzyw, owoców czy nabiału. Namawiali ich do tego usilnie zawodowi naganiacze, kręcący się nieustannie po targowych placach. Jeśli wybrany chłop ze sporą gotówką był nazbyt ostrożny, pojawiała się zaraz flaszeczka i zakąska. Podochoceni synowie włościańscy trafiali w końcu do którejś z bram, gdzie dość szybko tracili wszystkie swoje pieniądze, wybierając nie tę kartę, co trzeba.

   Specjaliści od trzech kart pojawiali się także w centrum miasta, przy ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki. Latem 1919 roku włościanin z ziemi kowieńskiej, Michał Gryckiewicz poszedł na Rynek Kościuszki, ażeby zaopatrzyć się w chleb. Zauważył gromadkę ludzi przyglądających się grze w trzy karty. Zainteresował się, kiedy zobaczył, że niektórzy z grających w kilka minut wygrywali po kilkadziesiąt marek. Sam zaczął obstawiać. Niestety nic nie wygrał, a stracił 40 rubli. Resztę pieniędzy wyciągnął mu z kieszeni operujący do spółki z szulerem sprytny doliniarz.

  W 1922 roku podobna przygoda spotkała na ul. Surażskiej włościanina z Michałowa Jana Walewskiego. Do gry zachęciły go okrzyki naganiaczy: rubel postawisz a trzy weźmiesz! Zaczął więc stawiać. Nim się obejrzał stracił cały swój kapitał przeznaczony na tekstylia - 24 tys. marek.

  W latach późniejszych także nie było lepiej. Do Białegostoku ciągnęli nawet szulerzy z prowincji. Oto np. w 1929 roku aresztowano Dawida Ungera i Feliksa Szczecińskiego z Bielska Podlaskiego. Jako przyjezdni i mało zorientowani rozstawili oni swój benkiel w bramie przy ul. Młynowej. Byli więc konkurencją dla miejscowych naciągaczy. Szybko wypatrzyły ich świece, czyli pomocnicy szulera. Mały donosik pobliskiemu przodownikowi policji zrobił swoje.


Włodzimierz Jarmolik

Gra w trzy kostk

  Gra w trzy kostki była bardziej skomplikowana niż w trzy karty. Ale w międzywojennym Białymstoku amatorów tracenia pieniędzy w ten sposób znajdowało się zawsze sporo. Szuler tylko na tym zarabiał.

  Akcesoria do tego naciąganego interesu też nie były bardzo skomplikowane. Kubek, trzy kostki z numerami od 1 do 6, plansza tekturowa podzielona na 16 kwadracików z numerami od 3 do 18, no i bankiel, czyli stolik rozkładany w dogodnym miejscu, przyciągający chętnych naiwnych pragnących zdobyć łatwą fortunę.

  Gra w trzy kostki dawała szulerowi większe możliwości niż trzy karty. Przy tej ostatniej naprzeciwko oszusta stawał zwykle jeden chętny. Przy kostkach na szczęśliwe numery mogło skusić się więcej osób. Główny kant polegał na tym, że prowadzący grę miał w zanadrzu kilka kompletów fałszywych kostek. Wtopiona w jeden bok metalowa blaszka powodowała uzyskanie odpowiednią sumę oczek. Jeśli na planszy (kolorowe pola dawały trzykrotne przebicie) jakiś numer nie był obstawiony benklarz wyrzucał właśnie go, i zgarniał wszystkie stawki z innych pól.

  W połowie lat 30. na ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki można było spotkać często stoliki pod kolorowymi parasolami, przy których odbywały się różnego rodzaju gry zręcznościowe dla dzieci i młodzieży. Wygraną stanowiły zazwyczaj czekoladki, cukierki lub drobne zabawki. Na prowadzenie powyższej działalności władze miasta wydawały odpowiednie zezwolenie. 

  Sprytni kombinatorzy szybko dostrzegli w tym szansę dla siebie. Za niedużą opłatą otrzymywali papierek z pieczątką, który legalizował ich obecność na ulicy. Zamiast jednak przewidzianej działalnością zabawy z fantami dla dzieci prowadzili najprawdziwszą szulernię dla dorosłych. Co bardziej zdesperowani gracze w trzy kostki tracili w kilka minut nawet 50, 100 złotych. Później zarzucali bankierowi oszustwo i szli na skargę do policji.

  Parasolarze ufni początkowo w moc posiadanego pozwolenia z oburzeniem przyjmowali wszelkie zarzuty przeciwko ich "uczciwemu przedsiębiorstwu". Niektórzy nawet demonstrowali na sali rozpraw cały repertuar dziecięcych gier, jako dowód swojej niewinności. Prawo jednak szybko poznało się na ulicznych hazardzistach, zaczęło ich ścigać i karać najczęściej 8 miesiącami więzienia. Swój udział w demaskowaniu i piętnowaniu oszukańczego procederu miała także miejscowa prasa, a zwłaszcza Dziennik Białostocki.

  W tym czasie kostkowy interes założył Edward Sobotko. Był to młodzieniec z ulicy Surażskiej odznaczający się dużą smykałką. Najpierw obejrzał dokładnie poczynania innych stolikarzy, a później zaczął sam kręcić. Znakiem jego firmy był duży, kolorowy parasol, który przenosił co i rusz z rogu ul. Sienkiewicza i Nadrzecznej, na Lipową bądź Rynek Kościuszki. Sam Sobótko kości nie rzucał. Wynajął starego szulera rodem z Wilna, Antoniego Siewieruka. Ten od lat zajmował się kościanym procederem. Sobótko, postawny osiłek, pozostawił dla siebie rolę naganiacza, ochraniacza, no i bankiera szulerskiego przedsiębiorstwa.

  Policja dosyć szybko dowiedziała się o szwindlach popełnianych przy kolorowym parasolu zorganizowanym przez przemyślanego Sobotkę. Zaczęło się od skargi, którą złożył Bolesław Kupryszewski z Dojlid. Powiedział, że prawie niechcący zbliżył się do stolika kostkowego prestidigitatora i w ciągu pół godziny przegrał 45 złotych. Policjant Krasucki, który przybył z interwencją na Nadrzeczną zmusił benklarza do zwrotu 40 złotych.

  Sobotko oczywiście przy każdej sposobności zasłaniał się pozwoleniem wydanym przez magistrat na prowadzenie gier zręcznościowych dla dzieci. W prasie pojawiały się jednak ciągle protesty ofiar hazardowych machinacji. Dziennikarze upominali się przede wszystkim o skromne zarobki robotników fabrycznych, którzy po zapłacie dawali się skusić na fałszywą grę.

  Swoją przygodę przeżył przy kościanym stoliku również Zygfryd Husażewski z Łap. Jesienią 1934 roku zatrzymał się on wśród tłumku na Rynku Kościuszki. Jak podały kroniki sądowe w Dzienniku Białostockim, stracił szybko 147 złotych i 57 groszy. I tak to było w przedwojennym Białymstoku z trzema kartami.


Włodzimierz Jarmolik

Wspomnienia z ulicy Mickiewicza

  „Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.

Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.

  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą ,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.

Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).

  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im. Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.

 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  

  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….

Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).

Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).

  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.

 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień.”


Marta Cywińska

Wyścigi motocyklowe na Akademickiej

  Waldemar Szliserman należał do klubu sportowego Cresovia. Był to klub spółdzielczy, udzielał się w nim aktywnie przez blisko 30 lat. Najpierw jako szeregowy członek, potem został sekretarzem zarządu, a nawet jak określa skromnie, pełnił funkcję trenera narciarstwa wodnego, co dowodzi, że wiele się wtedy działo.

  W połowie lat 70. powstała w klubie inicjatywa zorganizowania motocyklowej sekcji wyścigów ulicznych. Zadanie niełatwe, zważywszy na to, że sytuacja w Polsce nie sprzyjała takim przedsięwzięciom. Chociaż gierkowska propaganda głosiła, że ludziom żyje się coraz lepiej, to warunki finansowe i techniczne były skromne. Do takiej pasji wiadomo sprzęt należało mieć nietuzinkowy, a pozyskanie klasycznych motocykli wyczynowych łatwe nie było. Ale od czego pomysłowość, zaradność i poświęcenie.

   Ludzie mieli wtedy WFM-ki, Jawy, Junaki, węgierskie Panonie, niemieckie MZ czy AWO-SPORT. Trzeba je było więc odpowiednio przystosować - wspomina pan Waldemar. Chętni, którzy zgłosili się do sekcji, postanowili sprostać temu zadaniu. Oczywiście pracując bezpłatnie, po godzinach, a przy pomocy wspaniałego mechanika Henia Nowika, dokonywali cudów, zwiększając moc silników do granic możliwości technicznych. 

  Udało się i nasza sekcja została zarejestrowana w Polskim Związku Motorowym.    Dostaliśmy niewielką dotacją oraz importowane oleje do silników. Z czasem z uzyskanych funduszy kupiliśmy kilka sportowych motocykli - niemieckich, japońskich, czeskich. I ruszyliśmy. Nasi zawodnicy zaczęli odnosić zwycięstwa, byli mistrzami Polski. Zawody odbywały się w kilku kategoriach, w zależności od mocy motocykli: 125 cm, 175 cm, 250 cm, 350 cm, i 500 cm.

   Widząc naszą pasję i zaangażowanie oraz osiągnięcia, PZMot, jako opiekun sportu motorowego, zlecił klubowi organizację w Białymstoku ogólnopolskich wyścigów motocyklowych. To dopiero było zadanie. Przedsięwzięcie wymagało wysiłku i pracy na kilka dobrych tygodni przed zawodami. Przecież trzeba było zadbać o wszystko. Poczynając od załatwienia typowych formalności, do jakich należało uzyskanie od władz miasta zgody na wyłączenie z ruchu kilkanaście ulic, po odpowiednie przygotowanie trasy. A taka trasa oznaczała przede wszystkim to, że ulice, po których będą się ścigać motocykliści muszą mieć gładką nawierzchnię, jednym słowem porządny asfalt, bez żadnych dziur, a z tym wtedy różnie bywało.

    Musieliśmy też zapewnić parkingi dla motocykli i mechaników, trybuny honorowe dla władz miejskich, partyjnych i sportowych oraz zaproszonych gości z całej Polski. Ponadto zarezerwować hotele, wyżywienie, znaleźć fundusze na nagrody, puchary, foldery reklamowe i pamiętać o szeregu innych sprawach. Wszystko to spoczywało na organizatorach, a więc i na mojej głowie. Nie robiłem tego sam rzecz jasna, ale jako sekretarz zarządu klubu musiałem wszystkiego dopilnować i wielokrotnie sprawdzić czy zostało dopięte na ostatni guzik. Odpowiedzialność ogromna. A i dochodziła jeszcze ambicja, by impreza wypadła jak najlepiej.

    Tą ogromną pracę członkowie klubu wykonywali bezpłatnie. Chcę jednak i podkreślić, że mieliśmy wsparcie ze strony władz miasta, choćby przy naprawie nawierzchni dróg, które robiono w nocy. Pamiętam doskonale, że właśnie jednej nocy żołnierze zabezpieczali słupami z linami i belami prasowanej słomy trasę zawodów, a my malowaliśmy białą farbą metalowe studzienki. Wszystko szło bardzo sprawnie. Czuło się wielki entuzjazm - komendant drogówki przydzielił odpowiednią liczbę funkcjonariuszy a sam osobiście jechał gazikiem z naszą ekipą jako pilot, sprawdzając trasę przed każdym wyścigiem.

Trasa wiodła ulicami: Podleśną, Mickiewicza, Świętojańską, rondem przy Plantach. Trybuna i meta znajdowały się przy Podleśnej (za Szkołą Muzyczną, gdzie teraz stoją bloki mieszkalne). A była i dłuższa trasa obejmująca ulice Mickiewicza, rondo przy pałacu Branickich, Legionową, Akademicką, Świętojańską, Podleśną i z powrotem na Mickiewicza. Dziesiątki milicjantów pilnowało w tym czasie jezdni, zapewniając kibicom bezpieczeństwo na chodnikach a motocyklistom w czasie wyścigów.

  Dziś patrząc z perspektywy czasu, trudno uwierzyć, że nie mając pieniędzy, ani wielkich sponsorów, udało się zorganizować tego typu imprezę w środku miasta. Robiliśmy to sami, bezinteresownie ja i moi przyjaciele, członkowie zarządu klubu: W. Bakunowicz, Z. Zdanowicz, E. Cumber, Z. Dydkowski. B. Wysoki, J. Znajewski, E. Zaczeniuk R. Chyliński (byli we władzach klubu) pracowali przez 20 - 30 lat społecznie.

  Jedyną nagrodą była satysfakcja - widok tysięcy kibiców, którzy z wielkim aplauzem dopingowali motocyklistów oraz radość, gdy nasi zawodnicy odnosili zwycięstwa, zajmując czołowe miejsca wśród najlepszych z całej Polski. Wielokrotnymi mistrzami byli Zbyszek Chomko, Stefan Kowalewski i inni, których już nazwisk po 30 latach nie pamiętam. Zbyszek Chomko zajął pierwsze miejsce w plebiscycie naszego województwa na najlepszego sportowca roku.

  Motocyklowe wyścigi uliczne organizowaliśmy w Białymstoku kilka razy, ale a także w innych miastach, gdzie służyliśmy swoim doświadczeniem i fachową pomocą. W skład sztabu organizacyjnego wchodzili: prezes Wiesio Bakunowicz, zastępca Bogdan Wysoki, Zygmunt Zdanowicz, kierownik Sekcji Motocyklowej Rysio Chyliński, Wacek Trocki, oraz ja jako sekretarz Zarządu. Na takie imprezy mieliśmy specjalnie uszyte ubrania z białego materiału i czapki, aby nas odróżniano w tłumie osób. Jeździliśmy też z naszymi zawodnikami do NRD i Czechosłowacji.Sport motocyklowy jednak to dyscyplina bardzo kosztowna i niestety nie podołaliśmy finansowo. Motocykle, zwłaszcza japońskie, były bardzo drogie. Ciągłe remonty i zakup części zamiennych pochłaniały znaczną sumę budżetu klubowego.

  Motocykl po jednej imprezie wymagał kapitalnego remontu silnika. Dlatego właśnie z przyczyn finansowych, po kilku latach zmuszeni byliśmy zaniechać utrzymywania tej dyscypliny. Pomimo dobrych wyników sport ten z czasem przestał istnieć w naszym klubie. Zawodników przekazaliśmy do Polskiego Związku Motorowego, gdzie jeszcze przez kilka lat przynosili chwałę naszemu miastu. Tych kilka wspomnień z czasów naszej młodości pragnę poświęcić moim przyjacielem i kolegom, z którymi współpracowałem w sporcie przez wiele, wiele lat. Niektórzy już mnie opuścili na zawsze - kończy swoją opowieść Waldemar Szliserman.

 Alicja Zielińska

Podlaskie ofiary zamachów na World Trade Center

   W ataku terrorystycznym na wieże World Trade Center w Nowym Jorku życie 11 września 2001 r. straciło ośmioro Polek i Polaków: Maria Jakubiak, Norbert Szurkowski, Łukasz Milewski, Jan Maciejewski, Anna DeBin, Dorota Kopiczko, Józef Piskadło i Gina Sztejnberg. W  rocznicę zamachów przedstawiamy sylwetki ofiar, szczegółowo zaś opisane w książce dziennikarza  Kamila Tureckiego pt. "Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie".

Dorota Kopiczko (1975-2001) 

 Bogusława Kopiczko / Materiały prasowe

Tego dnia miało jej nie być w pracy, ale pochodzącą z Augustowa 26-latkę goniły terminy i musiała dokończyć projekt. Do World Trade Center pojechała nawet wcześniej niż zwykle. 

Kilka dni później miała lecieć z przyjaciółmi na krótki urlop. - Powtarzałam sobie, że to niemożliwe − mówi jej mama, pani Bogusława Kopiczko. − Próbowałam dodzwonić się do Doroty. 

Za pierwszym razem w jej komórce był sygnał oczekiwania na połączenie. Cały czas miałam nadzieję, że może akurat nie mogła odebrać telefonu. 

Córka była osobą wysportowaną. Byłam przekonana, że sobie poradzi, a nawet pomoże innym. Za drugim razem była już tylko głucha cisza…

Łukasz Milewski (1979-2001) 

To miała być praca tylko na wakacje. Łukasz planował wrócić do Polski i dokończyć studia w Białymstoku. 

Do kafeterii na sto pierwszym piętrze wieży północnej World Trade Center pojechał na ósmą rano. 

Kilkadziesiąt minut później wbijający się w budynek samolot odciął mu drogę ucieczki.

 Dzień wcześniej pytał siostrę o jej plany na przyszłość, tak jakby chciał mieć pewność, że poradzi sobie bez niego...

Kamil Turecki

Białystok - Wielka wieś wojewódzka

   Wyimki z "Białostockiego Dziennika Ludowego", który ukazywał się w latach 1948-1949 i zawierał sporo informacji o naszym mieście oraz województwie. Polska wchodziła w najtrudniejsze lata zniewolenia.Przyszła pora i na rozruch "wielkiej wsi wojewódzkiej" jak złośliwcy nazywali wówczas Białystok. Miasto poszerzono o kolejny tysiąc hektarów i wzięto się za porządkowanie ulic. Ubywało szybko ruin, czasem jednak i przybywało, bo w kwietniu obsunęła się ściana poturbowanej w czasie wojny dwupiętrowej kamienicy przy ul. Warszawskiej. Szczęśliwcy wprowadzali się do nowych bloków o topornej architekturze, ale na takie szczegóły nie wypadało zwracać uwagi.

  Nowi przyjeżdżali z odległych wiosek i mieli nietypowe problemy, na przykład gdzie trzymać króliki. Ponoć nadawały się do tego celu wanny za wyjątkiem sobotnich popołudni. Tak przynajmniej mawiali zazdrośni "mieszczanie". Co tam zresztą królik, istota niewielka. Jak ktoś chciał obejrzeć większe osobniki, mógł pójść na pokazy hodowlane. W tej intencji sprowadzono do stolicy województwa 60 sztuk bydła rasy polskiej czerwonej, tyleż trzody rasy puławskiej zwisłouchych i ostrouchych (świnki pospolite stały potulnie w chlewikach), 20 owiec wrzosówek i angielskiej rasy Kent.

  A wracając do mieszkań, to trafiały się jeszcze - bynajmniej nie na peryferiach - okna zakryte dyktą na głucho i dziury w ścianach zabite kawałkami blachy. Pojawiła się zaś nowa kategoria wyzyskiwaczy. Redakcja wydrukowała list opatrzony tytułem "Położyć kres wyzyskowi lokatorów". Wynikało z niego, że sublokatorzy, to głównie młodzież ucząca się i osoby pracujące. Nie przelewało się jednym i drugim, a komorne szybowało w górę. Przy ul. Polnej 5 za maleńki pokoik, w którym z trudem mieściło się łóżko i biurko, trzeba było płacić 2000 zł za miesiąc.

  To oczywiste, że białostoczanki z wdziękiem spełniały role życiowe i daleko nie zawsze było im do śmiechu. Za to niektóre - ulubienice propagandzistów - robiły szybkie kariery. Jadwiga Zubrzycka w lutym tegoż 1949 roku została pierwsza kobietą w roli przewodniczącej Miejskiej Rady Narodowej. Z dumą pisano, że to żona starego działacza KPP, który zginął z rąk oprawców hitlerowskich w 1941 roku. 

  Przypominano jej lewicowy życiorys, zasługi po wyzwoleniu jako dyrektorki fabryki nr 5 przy ul. Białostoczańskiej i kierowniczki referatu personalnego w Państwowej Roszarni Lnu na Wysokim Stoczku. Natomiast Tatiana Ajdukiewicz jako pierwsza przedstawicielka lepszej połowy rodu ludzkiego została majstrem w fabryce kafli. Zasłużenie, bo wyrobiła 150 % normy. Nazwisk traktorzystek nie podano, a czy była białostocka Lodzia? Państwo nie pamiętacie? Lodzia, to słynna milicjantka warszawska, ulubienica fotografów, bo kierowców to nie wszystkich i nie zawsze.  

  8 marca z rozmachem obchodzono Międzynarodowy Dzień Kobiet. Odbyła się w teatrze akademia, referat wygłosiła towarzyszka Edwarda Orłowska. Nie miała wątpliwości, że "Kobiety stanowiące połowę narodu przyczynią się do budowy Polski wielkiej i sprawiedliwej". Potem były odznaczenia, a na koniec sztuka teatralna: "Grzesznicy bez winy". O grzesznicach w taki czas nie wypadało wspominać. Odznaczenie, ale bez fanfar i niezbyt wysokie - Srebrny Krzyż Zasługi - otrzymała białostoczanka, matka 11 dzieci. O pomocy udzielonej całej tej rodzinie kolega redaktor słowem nie wspomniał.

  Miasto dostało 14 mln zł na budowę osiedla robotniczego w rejonie Sienkiewicza i Zamenhofa, ruszyła odbudowa kompleksu przy ul. Kolejowej 12 (była posesja Wieczorka), gdzie zaplanowano magazyn meblowy. Co pewien czas BDL donosił o nowej inwestycji. Nie ulegało wątpliwości, że "mimo trudności technicznych i finansowych odbudowa Białegostoku ruszyła z martwego punktu". I tylko "trochę po macoszemu potraktowały władze centralne sprawę uruchomienia w brudnym - jak żadne miasto - Białymstoku zakładu oczyszczania miasta". Miała Warszawka dać na ten cel 9 mln, a dała tylko 6,5. A propos higieny, to przewidywano i rozbudowę łaźni miejskiej do limitu 42 tys. klientek i klientów rocznie.

  Co było niezbędne do przyspieszenia tempa stawiania murów i porządkowania infrastruktury? O pieniądzach, materiałach, planistach i przodownikach pracy już pisałem. Nie można jednak pominąć woli politycznej. To z jej braku panowała cisza wokół ratusza, a raczej pustego miejsca po zabytku rozebranego w czasach "pierwszego Sowieta"  Zapadła natomiast decyzja o odbudowie pałacu Branickich, ale z nowym przeznaczeniem: na kulturę (z ludową włącznie) i oświatę.

  O sprawach oczywistych nie napiszę, bo szkoda miejsca, ale były i pomysły zaiste rewolucyjne. Młodzież z Barszczewa przyjechała furmanką do Białegostoku, by zgłosić chęć urządzenia w mieście przedstawienia karnawałowego, z którego dochód miał być przeznaczyć na PCK. Dzięki staraniom instruktora kulturalno-oświatowego odbył się kurs planowego czytania. Na czym polegało planowe czytanie? Oto jest pytanie. Reklamowano Tygodniową Bibliotekę Obiegową, czyli TBO. Za jedynie 30 zł tygodniowo można było otrzymać 3 książki dostarczone do domu, a wybrane z bezpłatnych katalogów. Po przeczytaniu 26 książek, cztery miało się za gratis i na zawsze. Katalog był ponoć bogaty i wszechstronny, przygotowany z myślą również o młodzieży i dzieciach. Niektórzy z owej młodzieży uczyli się w białostockim Liceum Ogrodniczym, odbywając praktykę w PGR-ach i majątkach oświaty rolniczej. Czy ktoś pamięta tę szkołę?

  Ale to tylko uwertura przed wiwatami przy otwartej kulturze. W numerze 159 z 23 września ujawniono, że Ministerstwo Zdrowia zamierza uruchomić w Białymstoku Akademię Medyczną. Redaktor nie był zbytnio zdziwiony, bo przecież miasto nad Białą liczyło już prawie 40 tys. mieszkańców, stało "na dobrym poziomie", miało teatr. Jakby tej sensacji mało, to w nr 273 z 7 października pojawiała się zapowiedź powstania od 1 stycznia 1950 r. trzyletniej Wyższej Szkoły Technicznej. Zapisywać się było można do 15 października, a już 200 kandydatów to zrobiło. Ciekawe, czy wybierał się na studia białostoczanin, którego BDL wymienił z imienia i nazwiska chwaląc za udoskonalenie maszyny do prześwietlania jaj.


Adam Czesław Dobroński 

Kino Apollo. Kamienica z salą kinową na 680 osób

   Na krótkim odcinku ul. Sienkiewicza od Rynku Kościuszki do Alei J. Piłsudskiego każdy może się przekonać, jak dużo straciliśmy na skutek zniszczeń wojennych, a jak mało zyskaliśmy w wyniku późniejszej odbudowy miasta.

  Z przedwojennej zabudowy pozostały do dziś tylko dwie zabytkowe kamienice otoczone nieciekawymi w wyglądzie blokami. Pierwsza z nich, pod nr 14, należała do przemysłowca Abrama Łapidusa. Druga, pod nr 22, to modernistyczna kamienica o prostej fasadzie, ale ciekawej historii. Kto interesuje się dziejami Białegostoku ten wie, że do 1939 r. była siedzibą kina "Apollo". Współcześni białostoczanie kojarzą ją raczej z działającą w parterze apteką oraz punktem BKM.

  Początki parceli przy ul. Sienkiewicza 22 sięgają XVIII w. Została ona nadana przez Jana Klemensa Branickiego stelmachowi Joachimowi Krauze. W 1771 r. stał na niej drewniany dom zbudowany kosztem dworu, złożony z kilku izb, komór oraz warsztatu. Do 1810 r. posiadał ją kowal Mateusz Fomberg, a później Jan Olfart i jego syn Franciszek. 

  Przed 1866 r. posesję wykupili sąsiedzi Olfartów - Hersz i Jona Bubrykowie. Po ich śmierci i podziale majątku, interesująca nas część przypadła Lejbie Bubrykowi, który w 1871 r. wyzbył się jej na rzecz Walerii Łupińskiej. W kolejnych latach nowa właścicielka zabudowała swój majątek trzema drewnianymi domami. 

  Waleria z domu Małyszewicz była żoną Leonarda Łupińskiego, tytułującego się mianem gubernialnego sekretarza. W 1883 r. Łupińscy mieszkali przy ul. Mikołajewskiej (ul. Sienkiewicza) z synami: Witoldem (zmarł młodo, pozostawiając dwójkę dzieci), Leonardem, pracującym na początku XX w. w kantorze pocztowo-telegraficznym (później ul. Warszawska 13) oraz Mieczysławem, podpułkownikiem 14 jamburskiego pułku ułańskiego w Piotrkowie.

  Leonard Łupiński pracował w komisji kwaterunkowej Białegostoku jako sekretarz, ale posadę stracił po powstaniu styczniowym. W 1893 r. testamentem przekazał żonie cały majątek, złożony z posesji przy ul. Starobojarskiej i omawianej działki przy ul. Mikołajewskiej. Przez jakiś czas wdowa mieszkała w Białymstoku, po czym wyjechała do Warszawy i tam zmarła tuż po 1905 r. Także ona spisała testament, którego najważniejszym postanowieniem było przekazanie pełni praw do nieruchomości w Białymstoku synowi Mieczysławowi.

  W tym czasie w domach na posesji przy ul. Mikołajewskiej mieściły się zakład szewski spółki Mankera i Fiszera oraz produkcja futerałów Goldfarba, a w 1913 r. lokatorem był tu felczer Chaim Szmuler.

  Na tle reszty zabudowy ul. Mikołajewskiej, która na przełomie XIX i XX w. przeszła potężną transformację z małych domków w kilkukondygnacyjne kamienice, posesja Łupińskich musiała wyglądać bardzo skromnie. Jednocześnie stanowiła łakomy kąsek dla osób widzących w tej niezagospodarowanej posesji przy ruchliwej handlowej ulicy perspektywę dochodowych inwestycji.

  Nic więc dziwnego, że 10 stycznia 1914 r. Mieczysław Łupiński sprzedał nieruchomość za niebotyczną kwotę 20 tys. rubli! Nabywcami była spółka przedsiębiorców - Karola Metza z Witebska i Juliusza Szulca z Moskwy, którzy od jakiegoś czasu prowadzili intensywne interesy w Białymstoku (Karol Metz był właścicielem "Grand Hotelu"). Natychmiast przystąpili do wznoszenia domu dochodowego z wielką salą kinematograficzną. Pomimo protestów wnoszonych przez właścicieli pozostałych kin, już pod koniec 1914 r. zakończono budowę. Cechą szczególną budynku z pewnością była jego wczesnomodernistyczna architektura, a także niezachowana kopuła wieńcząca środkową część fasady.

 Całość miała przede wszystkim przynosić dochód właścicielom. W parterze znalazły się lokale handlowe, pozostałe piętra od frontu wykorzystano na mieszkania, a z tyłu budynku zlokalizowano największą w Białymstoku salę kinową, mogącą pomieścić aż 680 osób! Przed 1915 r. obok hotelu Ritz to kamienica Metza i Szulca była powodem niemałej ilości zachwytów białostoczan.

  Kamienica przy ul. Sienkiewicza 22 pozostawała własnością spółki przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Pełniła też nieprzerwanie funkcje, do których została powołana. Mieściło się tu oczywiście znane kino "Apollo" prowadzone przez Mozesa Wajnsztadta (zm. 1923 r.), a później jego spadkobierców. Ale oprócz tego działały tu skład komisowy, kawiarnia, mleczarnia "Podlasianka", sklep "Ars" z artykułami skórzano-galanteryjnymi i wyrobami introligatorskimi, oddział Banku Handlowego w Warszawie, a nawet wydział techniczny i referat melioracyjny Okręgowego Urzędu Ziemskiego w Białymstoku. Jeszcze dłuższa jest lista lokatorów, ale nie sposób ich tu wszystkich wymienić.

  Chociaż kina już dziś nie ma (a szkoda, w tym roku obchodziłoby setną rocznicę istnienia!), zabytkowa kamienica Metza i Szulca przy ul. Sienkiewicza 22, po niedawnym remoncie elewacji, nadal dzielnie służy celom handlowym i mieszkaniowym.


Wiesław Wróbel 

Ulica Częstochowska

   Nieco dalej od skrzyżowania z ul. Częstochowską, za blokami ukryte są trzy budynki dziś przyporządkowane do adresów Al. J. Piłsudskiego 20B, 20/1, 20/2 i 20/3. Ich ukośne usytuowanie w stosunku do okolicznych ulic oraz nowej zabudowy odzwierciedla przebieg ul. Częstochowskiej przed 1939 r.

  Chociaż droga przebiegała w tym miejscu już w 2 połowie XIX w., to dopiero na początku lat 90. tego stulecia sformalizowano jej istnienie, tworząc miejską ulicę.

  Planowano nadać jej nazwę Wileńska, ale ostatecznie wybór padł na Częstochowską. Na początku swego biegu przechodziła przez prywatne posesje należące do ul. Lipowej (dawne nr 34 i 36). Po ich minięciu dalej prowadziła przez środek gruntów miejscowej parafii katolickiej. Własność kościelna w tym miejscu została ukształtowana w XVI w., gdy w dobrach białostockich utworzono parafię i na potrzeby pracującego w niej duchownego nadano pierwsze uposażenie.

  Przed 1553 r. były to dwie włóki, powiększone w 1581 r. o kolejne cztery. Na części z nich powstało w latach 1691-1692 miasto Białystok, pozostałe zaś nadal były użytkowane przez parafię.

  Gdy miasto w XIX w. przechodziło znaczące przekształcenia demograficzne i urbanistyczne, część z tych ziem oddano w dzierżawę, ale aż do 1904 r. zdecydowana większość pozostawała wciąż niezagospodarowana. Była to niewykorzystana jeszcze przestrzeń, na którą chętnym okiem patrzyli okoliczni właściciele.

  Z nieznanych powodów w lipcu 1904 r. doszło do licytacji gruntów kościelnych położonych między ulicami Nowy Świat i Polną (dziś Waryńskiego). Do konkursu ofert stanęło kilka osób, w tym Konstanty Łuszczewski. Za sumę ponad 21 tys. rubli kupił on 16 pustych placów. Akt notarialny, na podstawie zezwoleń Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Wileńskiego Konsystorza Duchownego, sporządzono 2 lipca 1905 r.

  Konstanty Łuszczewski urodził się 15 stycznia 1846 r. w Sobolewie. W latach 90. XIX w. z Franciszkiem Malinowskim, wieloletnim prezydentem miasta, założył cegielnię, która przyniosła mu znaczne dochody. Zgromadził majątek, złożony m.in. z domu przy ul. Mikołajewskiej, później przy ul. Sienkiewicza 61 (dziś stanowi część Zespołu Szkół Odzieżowych).

Kupno działek przy ul. Częstochowskiej było działaniem inwestycyjnym, ponieważ niemalże od razu zaczął je wyprzedawać. Przed śmiercią majątek przekazał testamentem żonie Annie. Zastrzegł przy tym, że po jej zgonie całość ma trafić w posiadanie bratanka, Witolda Jana Łuszczewskiego (późniejszy wiceprezydent Białegostoku).

  Tak też stało się w 1911 r. nowy właściciel kontynuował wyprzedaż odziedziczonych działek. Tą drogą powstały m.in. posesje przy ul. Częstochowskiej 7, gdzie gmina żydowska założyła ochronkę dla dzieci; przy ul. Częstochowskiej 9, należącą do Raisy Sołowiejczyk (żony znanego fotografa Józefa); wreszcie przy ul. Częstochowskiej 11, na której stanęła kamienica Rejzli Wajnrach - zachowana do dziś pod adresem Al. J. Piłsudskiego 20B.

  Rejzla Wajnrach kupiła od Witolda Łuszczewskiego 16 lipca 1912 r. trzy puste działki i na nich w latach 1913-1914, razem z mężem Fiszelem, zbudowała dwukondygnacyjną kamienicę z żółto-czerwonej cegły. Zakup nie był przypadkowy, posiadała ona bowiem już wcześniej sąsiadującą z tyłu nieruchomość przy ul. Polnej 18, otrzymaną po śmierci ojca. Była (urodzoną w 1863 r.) córką Szebszela Rabinerzona, bogatego kupca z Międzyrzecza i założyciela fabryki tytoniu w Białymstoku. Rejzla wyszła za Fiszela Wajnracha, również wywodzącego się ze znamienitej rodziny (jego brat, Mejer, zasiadał w Zarządzie Miejskim).

  Dom przy ul. Częstochowskiej 11 stał już w 1914 r., z tego roku pochodzą bowiem pierwsze informacje o jego mieszkańcach. W okresie międzywojennym nadal pełnił wyłącznie funkcje mieszkalne. Lokale w domu Wajnrachów wynajmowali m.in. Zofia Hurwicz, właścicielka sklepu z papierem i materiałami piśmienniczymi przy ul. Lipowej 32, Izrael Kaczalski, jeden z posiadaczy tartaku parowego przy ul. Wroniej 1.

  W 1930 r. działał tu gabinet dentystyczny Małki Ginzburg, a w 1932 r. mieszkali Zofia Arciszewska, adiunkt w Izbie Skarbowej i nauczyciel Wolf Goldsztejn. Od 1933 r. w mieszkaniu nr 4 Srul Rizer sprzedawał artykuły chirurgiczne. W latach 30. XX w. doszło do zmiany właścicieli domu przy ul. Częstochowskiej 11, którymi zostali Mojżesz i Zofia Machajowie.

  Po 1941 r. nieruchomość znalazła się w granicach getta, a stojąca na niej kamienica nadal była wykorzystywana w celach mieszkaniowych. Z powodu śmierci właścicieli została po wojnie upaństwowiona. W latach 1948-1953, razem z szeregiem okolicznych budynków pozbawionych właścicieli, zajęta była pod kwatery żołnierzy oddziału wojsk Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Później kamienica weszła do zasobów miejskich i służyła wyłącznie celom mieszkaniowym.


Wiesław Wróbel

Sensacyjki wielokulturowe. Afrykańskie rytmy i słonie

   W 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła grupa Arabów, którzy w charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku. Otoczył ich tłum gapiów, którzy ruszyli za nimi.

  Wydawać by się mogło, że w przedwojennym, wielojęzycznym, i jak dziś to określamy wielokulturowym Białymstoku nic już nikogo zadziwić nie mogło. Ale jednak co swój Żyd, Niemiec, Macedończyk, Rosjanin czy Tatar, to nie to samo, co egzotyczni obcy przybysze. Nie lada więc sensację zafundowała w 1923 roku swoim bywalcom restauracja Ritza, która na sezon wiosenny zaangażowała "jazz-bandzistów Afrykańczyków", którzy amatorów różnych boogie - woogie doprowadzali wieczorami do istnego szaleństwa.

  Nie mniejszą sensacją był koncert, który odbył się 30 maja 1927 roku w teatrze Palace. Zapowiadano go jako wieczór egzotyczny, gdyż "program wypełni światowej sławy artysta Opery New-Jorskiej i Dal-Venue w Mediolanie Murzyn Francis Morés (baryton) z udziałem primadonny New Jorskich i Londyńskich teatrów - Murzynki R. King Realus (sopran)".

  W tamtych latach nie obowiązywały jeszcze dzisiejsze normy, a więc określenie Murzyn czy Murzynka nie miało aż tak wyraźnego podtekstu segregacji rasowej, a jedynie wzmagało zainteresowanie publiczności. A ta z wielkim napięciem oczekiwała wykonania przez czarnoskóre gwiazdy "pieśni rodzajowych afrykańskich". I nie zawiodła się.

  Teatr Palace za sprawą artystów był w ogóle miejscem niezwykłym. Na jego scenie pojawiali się aktorzy, śpiewacy, instrumentaliści bardowie dosłownie z całego świata. Już następnego dnia po afrykańskim wieczorze białostoczanie tłumnie wsłuchiwali się w popisy Wokalnego Kwartetu kierowanego przez Bułgara Teodora Andrejewa, który wystąpił z pieśniami "syberyjskich włóczęgów - bradiag". Kwartetowi towarzyszył balet prezentujący "tańce klasyczne, narodowe, stylowe i nowoczesne".

  Ale te wszystkie egzotyczne sensacje nie były zarezerwowane tylko dla scenicznych występów. Miała w nich swój udział również białostocka ulica. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych, polskich past do budów produkowała warszawska znakomita firma Dobrolin.

  W międzywojennym Białymstoku pastę Dobrolina można było kupić wszędzie. Nic więc dziwnego, że z Warszawy co i rusz przyjeżdżał firmowy samochód z nowymi dostawami. I nic by nie było w tym sensacyjnego, gdyby nie to, że auto prowadził "Murzyn - szofer firmy Dobrolin". Musiał wzbudzać sympatię białostoczan, bo pamiętali, że był częstym gościem tutejszych restauracji i eleganckich sklepów.

  Ale prawdziwa bomba wybuchła w karnawale 1932 roku gdy do Białegostoku dotarła wiadomość o tym, że "Murzyn - szofer w kościele katedralnym w Warszawie wziął ślub z warszawianką p. Ewą Drelerówną. Panna młoda, która była ewangeliczką przeszła ze względu na swojego oblubieńca na katolicyzm".

  W tym samym 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła "liczna grupa Arabów, którzy w swoich charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku". Arabów z miejsca otoczył tłum gapiów i wraz z nimi wędrował przez miasto. Z mijanych sklepów wybiegali podekscytowani sensacyjną wizytą kupcy i niejeden z nich "próbował nawiązać rozmowę z wyznawcami Proroka", bowiem wśród tłumu rozeszła się wieść, że "Synowie pustyni" przyjechali do Białegostoku za interesami i "zamierzają dokonać większych zakupów, płacąc autentyczną gotówką". Rychło jednak gospodarcze złudzenia prysły, bo okazało się, że egzotyczna grupa to członkowie marokańskiego zespołu Hassan - Ben - Ali, którzy występowali z akrobatycznym programem w przybyłym do Białegostoku słynnym Cyrku Stanisławskich.

  Wydarzenie to przypomina zabawną historię opisaną blisko 80 lat później przez Krzysztofa Raua w jego świetnej Autolustracji. Przytacza Rau wspomnienie swojego przyjazdu do Białegostoku w 1961 roku. Żegnający go koledzy z teatru Miniatura w Gdańsku uprzedzali go lojalnie, że po białostockich ulicach, ot tak naturalnie przechadzają się białe niedźwiedzie. Jakież było zdziwienie twórcy białostockiej szkoły lalkarskiej, gdy po wyjściu z pociągu, jeszcze na dworcu zamiast polarnych misiów ujrzał afrykańskie słonie. Tego by się nikt nie spodziewał. A to właśnie razem z Rauem do Białegostoku zjeżdżał cyrk i wyładowywał swoją menażerię.



  Ale wracając do przedwojennego Białegostoku, to kolejnymi egzotycznymi gośćmi byli tu Turcy. Ich emigracja w międzywojniu miała przyczynę w rewolucyjnych zmianach jakie wprowadzał nad Bosforem Kemal Atatürk. Nie wszystkim one odpowiadały, a na dodatek w Turcji bieda aż piszczała. Ci, co nie widzieli dla siebie szansy we własnej ojczyźnie szukali nowego miejsca. Jednym z nich był Białystok.

  W 1936 roku była już tu spora grupka turecka. Pisano, że "większość piekarń białostockich przeszła ostatnio w ręce przybyłych do naszego grodu Turków". Pozytywną stroną tego exodusu było bez wątpienia smakowite pieczywo, które przypadło białostoczanom do gustu.

  Negatywne zaś było to jak Turcy traktowali zatrudnionych przez siebie białostoczan. Ich piekarnie czynne były od 7 rano do godziny 23. Otwarte też były w niedziele i święta. Tak więc pracownicy pracując po 16 godzin na dobę i słabo opłacani czuli się jak w tureckiej niewoli. Oburzona opinia grzmiała, że "takiej niesumiennej eksploatacji przez panów Turków tych tolerować nie można".


Andrzej Lechowski 

Czarna Dama. Legenda czy prawda

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że "Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnęków bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje".

  Kino Apollo mieściło się w budynku, w którym dziś ma swoją siedzibę PSL. Przestronna sala kinowa znajdowała się w głębi posesji i została spalona w lipcu 1944 r. Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców "wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: 

  

  Czego pragniesz kobieto?" i w podtytule: "władzy, bogactwa, sławy czy miłości?" Film obfitował w sceny "tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów". Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano "największe arcydzieło wszechświatowej sławy "Szał namiętności". Ten "potężny dramat" oferował białostockim młodzieńcom "przepyszne sceny w haremach".

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie "szafarką płatnych rozkoszy", prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

  "Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena".

  I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać "rycerzem tajemniczej piękności", może jakiej hrabiny albo i księżniczki. Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. 

  Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie "ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem".

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności (zawsze się taki znajdzie, psia krew) i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko

  - Aleksandra Janina S. Wiek (niebywały nietakt, ale czego wymagać) - 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, "rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia". Kiedy miała 14 lat "wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność". Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty (niestety, latka lecą) musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie. Uff, odetchnąłem z ulgą.  Tyle razy przechodziłem wieczorem obok Sienkiewicza 22 i jakoś, Bogu dzięki, nic.


Andrzej Lechowski

Szkoła handlowa była przy ulicy Żółtej

   Trafiłam do tej szkoły przez przypadek - opowiada pani Janina. Wybierałam się do liceum ekonomicznego, ale koleżanka i powiedziała, że powstaje handlówka i przyjmują bez małej matury. Przed wojną małą maturę uzyskiwało się na koniec czteroletniego gimnazjum. Nie zdążyłam jej zdać, ale zostałam przyjęta, warunkiem było uzupełnienie przedmiotów.

  Szkoła znajdowała się przy ul. Żółtej 13. To był rejon ulic Grunwaldzkiej i Odeskiej, boisko przylegało do gmachu Wodociągów. Teraz już tego budynku nie ma, został rozebrany wraz z remontem ulicy Odeskiej. A mówiąc wprost, to był taki zaułek, na zapleczu Wzgórza św. Magdaleny, dziewczęta chodziły tam na wagary. Na dole w budynku był sekretariat oraz hala do ćwiczeń do pisania na maszynie, na piętrze klasy. Toaleta była na podwórzu, a ogrzewanie piecowe. Ściany pomalowane na olejno. Przy dłuższym zadaniu z matematyki, jak się skończyła tablica, to się pisało na ścianie. Szatni nie było. W klasie stał wieszak, obwieszony zimą paltami. Kiedyś podczas klasówki ze stenografii koleżanka się schowała wśród tych palt i napisała za kogoś pracę.

  Dyrektorem był pan Kazimierz Sawicki, przedwojenny pedagog. Po kilku miesiącach wyjechał z Białegostoku, stanowisko po nim objął Józef Humeńczyk, który uczył towaroznawstwa i organizacji handlu. Grono pedagogiczne było uzupełniane przez specjalistów z różnych dziedzin nauki. Należy tu wymienić dyrektora Banku Rolnego Zygmunta Jakowieckiego (uczył matematyki finansowej) oraz naczelnika w tym banku, pana Wierzbickiego. 

  Oprócz wiadomości wynikających z programu nauczania, przekazali nam dużo informacji praktycznych pomocnych w przyszłej pracy. Polskiego uczył Zbigniew Troczewski - pasjonat epoki romantyzmu, religię miał ks. Antoni Sasinowski, a język niemiecki Ida Sawicka. Pani Ida była Niemką, pochodziła z Poznańskiego, wyszła za mąż za Polaka, przed wojną sporo Niemców mieszkało w Białymstoku. Bardzo gramatycznie mówiła po polsku, nawet nas poprawiała. Czuła się Polką. Bardzo mili, życzliwi ludzie, potem wyjechali do Wrocławia. Tak się złożyło, że gdy studiowałam we Wrocławiu, to jakiś czas mieszkałam u nich.

  Wracając do naszej szkoły. Byłam gospodynią klasową, musiałam pilnować, żeby była kreda do pisania na tablicy i atrament w kałamarzach, które znajdowały się w takich specjalnych otworach w ławkach. Notowaliśmy przeważnie ołówkiem. Tylko na księgowości pisaliśmy obsadką ze stalówką, atramentem, trzeba było uważać, żeby kleks się nie zrobił. Za mego dzieciństwa mówiło się, że wieczne pióro psuje charakter pisma. Długopisów wtedy nie znaliśmy.

  Podręczników ani zeszytów nie mieliśmy. Pamiętam, dostałam jakiś papier opakowaniowy, pocięłam go na kawałki, pozszywałam i to był mój zeszyt.

  Rok szkolny 1945/46 przyniósł zmiany organizacyjne. Przed południem uczyło się gimnazjum, po południu I klasa liceum oraz II klasa powstała z połączenia klas rannej i wieczorowej - zajęcia trwały od 13 do 19. Nasza klasa liczyła 41 uczniów, same dziewczęta, tylko trzech mężczyzn. Takie rodzynki. Kiedyś jedna z koleżanek pochwaliła się, że była na romantycznej randce z jednym z nich, o północy na Wzgórzu św. Magdaleny. Druga oświadczyła, że była lepsza, bo z tym chłopakiem umówiła się już o 22.

  Dziewczęta były w różnym wieku. Wszystko przez wojnę, która przerwała możliwość nauki. Ja miałam 19 lat, ale były koleżanki starsze, a jedna miała nawet 27 lat i była mężatką. Nikt o tym nie wiedział. Przyznała się dopiero po maturze. A że mąż był do niej podobny, mówiła, że to jej brat.

  Maturę zdawaliśmy 24 czerwca 1946 roku. Potem część uczennic wyjechała pracować na Ziemiach Odzyskanych. Część rozpoczęła studia. W szkole zostały jako nauczycielki Helena Frankowska i Eugenia Burzyńska (z domu Zalewska). Zmieniłyśmy nazwiska, adresy, późniejsze kontakty były ograniczone.

- Nie wiem, czy ktoś jeszcze żyje z mojej klasy - mówi pani Janina Balunowska. - Dzieląc się tymi wspomnieniami, chcę upamiętnić naszych wspaniałych pedagogów, którzy w tych trudnych czasach z wielkim zaangażowaniem nas uczyli. Przekazywana przez nich wiedza pozostała w pamięci na zawsze.


Alicja Zielińska

Złodziejska ręka

  Furmanka, dorożka, autobus czy pociąg były to pojazdy, których pasażerowie w przedwojennym Białymstoku cierpieli na szczególne zainteresowanie ze strony różnej maści złodziejaszków. Dokonywano wokół tych środków transportu rozmaitych manewrów i podchodów, byle tylko uszczknąć coś z cudzej kieszeni czy torby. Weźmy na przykład taki pociąg i jego przyległości, czyli dworzec i stacje kolejowe na trasie rozkołysanych wagonów.

  Złodziejskie zabiegi zaczynały się już na postoju dorożek przed dworcem, potem była kolejka po bilety, poczekalnie i bar dworcowy. Przykładem takiego nieustępliwego miłośnika białostockiej stacji i pociągów do Warszawy lub Wilna był Wiktor Biryło, na co dzień mieszkaniec ul. Sosnowej. Swój zawód doliniarski uprawiał przez cały okres międzywojenny. Był bardzo często zatrzymywany na gorącym uczynku, dostawał jakiś tam niewysoki wyrok i z uporem powracał na ulubiony dworzec.


  W kwietniu 1925 roku pan Witek znowu miał pecha, z ręką w cudzej kieszeni pochwycił go przy kasach biletowych policjant z dworcowego posterunku. Od pewnego czasu miał on na złodziejaszka - recydywistę oko i zdążył na czas uratować portfel zagapionego klienta PKP. W lutym 1929 roku Wiktor Biryło pracował na dworcowym peronie i to w dodatku w nocy. O godzinie 1.30 odchodził właśnie skład osobowy w stronę Wilna. Kiedy pociąg był już w pełnym biegu, drzwi jednego z wagonów otworzyły się, a na torowe pobocze wyleciał duży pakunek. W ślad za nim wyskoczył oczywiście Biryło, zobaczył jednak policjantów i rzucił się do ucieczki. Po krótkim pościgu został jednak schwytany i odstawiony na posterunek. W paczce była luksusowa bielizna wartości kilkuset złotych, własność Zofii Litwinionek z Wilna. Tym razem Wiktor Biryło trafił za kratki na nieco dłużej.

  Kolejna nieudana akcja złodzieja miała miejsce w marcu 1933 roku. Operując żyletką oprawioną w specjalne drewienko, tzw. mojkę wyciął z kieszeni Icka Kaplana pękaty pugilares. Miał jednak po raz kolejny niefart. Całe zdarzenie widział inny pasażer i bohatersko obezwładnił doliniarza. Pociąg jadący do Warszawy zatrzymał się w Łapach, Wiktor Biryło trafił na tamtejszy posterunek, zaś do rąk odważnego mężczyzny dostała się spora nagroda od uszczęśliwionego pana Kaplana.

  Z kolei już na początku lat dwudziestych, na liniach kolejowych wiodących przez Białystok działała szczególnie zuchwała szajka okradająca podróżnych po ich wcześniejszym uśpieniu. Szczególnie wiele tego rodzaju kradzieży miało miejsce na trasie Białystok - Grajewo.

  Współpasażerów z przedziału złodzieje usypiali najczęściej częstując ich odpowiednio spreparowaną kawą, herbatą lub papierosami. Jeden z takich numerów miał miejsce w styczniu 1922 roku. Pewien komiwojażer jadący z Grajewa do Białegostoku, zapoznał się w pociągu z elegancko ubranym młodzieńcem, który przedstawił się jako syn kupca Grosmana. Podczas miłej pogawędki młody człowiek zaproponował wypalenie cygara. W efekcie komiwojażera zmógł taki sen, że obudził się dopiero na końcowej stacji. Jego towarzysz podróży oczywiście zniknął bez śladu, a wraz z nim walizka wypełniona towarem.

  Na szczęście ocalały pieniądze ukryte przemyślnie przez komiwojażera w nogawce spodni. W przedwojennych pociągach kursujących przez Białystok okradani byli najrozmaitsi ludzie. W 1923 roku złodzieje dobrali się do kieszeni rabina białostockiego Rapaporta, w której znajdowało się 7 milionów marek. Kilkanaście lat później w pociągu warszawskim straciła swoją walizkę księżna Lubomirska, udająca się do swojego majątku na Grodzieńszczyźnie.

  Z kolei w 1933 roku ofiarą szajki grasującej na szlaku kolejowym Warszawa - Białystok padł sam naczelnik wydziału bezpieczeństwa publicznego w Wilnie, Tadeusz Braniewski. Kiedy zbudził się z drzemki w okolicy stacji Małkinia, stwierdził, że zniknęło z wieszaka jego futro. Nie była to na pewno sprawka Biryło. Ten akurat odsiadywał wyrok w więzieniu za okradanie pasażerów.


Włodzimierz Jarmolik

Translate