Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mroczny złodziej to sznifer

   W nieocenionym Słowniku tajemnych gwar przestępczych Klemensa Stępniaka można znaleźć słowo sznifer, czyli złodziej kradnący nocą. W przestępczych sferach dawnego Białegostoku tuzem w tych sprawach był Zygmunt Gryko.

  Swoją mroczną profesję Gryko rozpoczął już jako kilkunastoletni młodzieniec. Potrzebny był do tego oczywiście dobry nauczyciel. Okazał się nim Karol Gorbik, znakomitość w ówczesnym światku przestępczym miasta. Jego jeszcze carska renoma sięgała zarówno Petersburga, Moskwy no i oczywiście Warszawy.

  W odróżnieniu od większości swoich kumpli po fachu, młody Zygmuś miał pomyślunek. Kradł nie po to, żeby wydawać pieniądze na kobitki czy alkohol, lecz myślał już o swojej przyszłości. Zdobyte łupy zamieniał na dolary. Marzył o wyjeździe do Ameryki. Tam mógłby rzeczywiście trafić na szczyt złodziejskiej ferajny.

  Na bruku białostockim Zygmunt Gryko wiedział dobrze co należy kraść, jaki towar bez szemrania wezmą chanajkowscy paserzy. W 1926 i 1927 roku jego specjalnością stało się wynoszenie z mieszkań śpiących mieszczuchów, modnych wówczas i słuchanych bez przerwy radioaparatów. Wpadł niestety przy tej robocie. Ale mroczny pobyt w celi przy Szosie Baranowickiej nie poszedł na marne. Gryko wrócił do miejskich zaułków mądrzejszy i z nowymi pomysłami.

  Na początku lat trzydziestych razem ze swoim mistrzem Gorbikiem oraz dwiema panienkami, T. Gorbikówną i E. Łukaszewiczówną nasz amator ciemności stworzył zuchwały kwartet złodziejski, który systematycznie pozbawiał obywateli Białegostoku ich skrzętnie ukrywanych oszczędności i biżuterii.

  W złodziejskim fachu jest jednak tak, jak w ruletce - nawet najdłuższa, szczęśliwa passa, musi się kiedyś skończyć. Latem 1933 roku Gryko zdobył podrobiony klucz od pewnego mieszkania przy ul. Poznańskiej. Wybrał się tam oczywiście w nocy. Partnerował mu rzecz jasna senior Gorbik. Kiedy włamywacz przetrząsnął już po cichu wszystkie schowki i z naładowanym workiem wychodził przez okno, obudziła się pani domu. Podniosła alarm. Traf chciał, że ulicą przechodził właśnie patrolujący okolicę policjant. Rzucił się ambitnie w pościg za umykającymi osobnikami. Ci przeskoczyli pobliski parkan i dalej gnali na łeb, na szyję. W końcu zadyszany posterunkowy dopadł jednego z uciekinierów. Ten biegł wolniej obciążony nieporęcznym worem.

  Zatrzymanym złodziejem okazał się Zygmunt Gryko. Choć jego położenie było trudne, lecz przecież jeszcze nie beznadziejne. Doświadczony przestępca wiedział, że w drodze na komisariat, pomimo uścisku ręki policjanta, będzie mógł próbować ucieczki. Zdobył się na podstęp. W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni piłkę monet i rzucił je na ziemię. Sądził, że przodownik, który go zatrzymał, zainteresuje się tym faktem. Trafił jednak na doświadczonego stróża prawa. Ten nie tylko sam nie schylił się po upuszczone monety (złodziej mógłby wówczas dać drapaka), ale również nie pozwolił zrobić tego Gryce. Domyślił się, że ów może nabrać z ziemi garść piachu i sypną mu nim w oczy.

  Rok 1934 okazał się dla Zygmunta Gryki tak mroczny, jak jego nieproszone wizyty w białostockich mieszkaniach. W styczniu dostał 12 miesięcy za nieudaną robotę na Poznańskiej. W czerwcu, Urząd Śledczy, który od miesięcy rozpracowywał działalność szajki miejscowych szniferów, przekazał zgromadzone materiały władzom sądowym. Na ich podstawie Zygmunt Gryko zarobił dodatkowo trzy lata odsiadki. Jego majster w rzemiośle Karol Gorbik, ze względu na swoją przeszłość, zainkasował czteroletni wyrok.

  Sprawa nocnych złodziei mieszkaniowych z Białegostoku stała się na tyle głośna, że nawet trafiła na łamy krakowskiego "Tajnego Detektywa". Oczywiście z odpowiednimi podpisami i ostrzeżeniami.


Włodzimierz Jarmolik

Przedwojenna Młynowa leżała na skraju żydowskich Chanajek

   Cała ówczesna Młynowa to blisko 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z dwudziestką. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua. Przodowały dwa domy, pod numerami 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała w mieście, a zwłaszcza w okolicach Chanajek, jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna. Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, już na ul. Mińskiej został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach. W sierpniu 1923 roku dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek. Ekspozytura Urzędu Śledczego jednak nie nie próżnowała. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.

  Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu jednak znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego, grodzieńskiego fabrykanta. Kolejne półtora roku trzeba było więc spędzić w mało przytulnej i przepełnionej celi więzienia przy ul. Baranowickiej.

  Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie. Przekonał się o tym osobiście dr Emil Lew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego złotego zegarka oraz Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych. Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze.

  W latach trzydziestych fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24). Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane. W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego mieszczącego się przy ul. Angielskiej. Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego całą ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji.

  W tym czasie kiedy mąż poszedł za kratki Chana Szuster nie próżnowała. Założyły z Chaimem Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem od białostoczan starzyzny, czyli niepotrzebnej i mało zdatnej już do użytku odzieży. 

  Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie, dokonywali ordynarnego włamania.

  Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienie o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja. Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na Młynowej pod 24. stale pojawiali się policjanci w mundurze i po cywilnemu. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku. Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowali uciekać rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele jednak to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność i wymierzył stosowną karę.


Włodzimierz Jarmolik

Oszust z Rynku Kościuszki

   W połowie 1924 roku pojawił się w Białymstoku nowy szyld firmy zajmującej się handlem wszelkiego rodzaju paszą. Jej właścicielem, a zarazem dyrektorem głównym był Jakub Sod. Spółka zajęła pomieszczenia przy pryncypialnym Rynku Kościuszki. Dzięki hałaśliwej reklamie szybko pojawili się pierwsi klienci.

  Sod, człowiek jak się zdawało obyty z handlową profesją, liczył przede wszystkim na dostawy rządowe. One dawały dopiero pewny i duży zysk. Wkrótce dopiął swego. Białostocka intendentura wojskowa właśnie u niego zaczęła zamawiać duże dostawy owsa, siana i słomy. Był to oczywista błąd garnizonowego kwartermistrzostwa i cenny punkt w kalkulacjach świadomego swojego celu kombinatora. Wraz ze wzrostem popularności firmy Soda wśród oficerów odpowiedzialnych za zaopatrzenie wojskowych magazynów, wzrastało także zaufanie do jego rzetelności. Zamówienia na paszę dla koni spływały również z Grajewa, Sokółki i Grodna.

  No i teraz pan Jakub rozpoczął swoją właściwą machlojkę. Zaczął zabiegać o kredyty, zaliczki i pożyczki w instytucjach państwowych (zwłaszcza wojsko), jak też od prywatnych przedsiębiorców. Czasy były ciężkie, ale kto by odmówił takiemu, fartowemu handlarzowi. Przy jego układach z oficerską wierchuszką województwa białostockiego na pewno nie groziła żadna plajta. To był błąd w zdawałoby się sprytnym rozumowaniu.

  Jakub Sod świadom swoich oszustw, które musiały w końcu ujrzeć światło dzienne, postanowił zwinąć kombinatorski interes. Na początku 1925 roku porobił więc jeszcze długi na sumę ok. 60 tys. dolarów i wybył za granicę. A wojsko bezwzględnie później egzekwowało swoje straty od jego nieświadomych najczęściej paszowej afery wspólników.

  Inną kombinację przedsięwziął wiosną 1933 roku niejaki Jan Ostrzega-Ostrzeżyński. Później się okazało, że to wydawało się budzące zaufanie nazwisko, było zmyślone. Otóż ten sprytny jegomość wypatrzył w Warszawie białostockiego kupca drzewnego, Owsieja Abramowicza, którego do stolicy sprowadziły pilne interesy. Było to w hotelu "Rosja", gdzie zwykł zatrzymywać się przedsiębiorca z Białegostoku.

   Sprawa wynikła przy restauracyjnym stoliku. Tam właśnie do popijającego wódeczkę Abramowicza przysiadł się nasz kombinator. Od słowa do słowa, przy butelce szampana, którą zamówił warszawski farmazon, okazało się że pochodzi on z kresów, a dokładniej z Polesia, gdzie ma piękny kawał lasu. Sam nie bardzo wie co z nim zrobić, a ponieważ potrzebuje teraz na gwałt większej gotówki, to chętnie by go sprzedał. Abramowiczowi od alkoholu i możliwości większego zysku, zaświeciły się oczy. Przedstawił swoje możliwości finansowe i postanowił od razu wybrać się na przegląd drzewostanu do majątku Hutki, bo tak nazywała się majętność jego, restauracyjnego komiliotona. Przedtem jeszcze w warszawskim Banku Handlowym pobrał z własnego konta 2 tys. dolarów. Na taką właśnie zaliczkę zgodził się Ostrzeżyński.

  W Kobryniu na kupca drzewnego z Białegostoku czekał już woźnica z bryką. Powiózł go do gajówki, gdzie wypatrywał go z utęsknieniem "pan dziedzic". Ostrzeżyński ugościł obficie naiwnego frajera, a później pokazał mu wystawiony na sprzedaż las. Spisano oficjalną umowę kupna - sprzedaży, 2 tys. dolarów przeszło z rączki do rączki i jeszcze tego samego dnia Abramowicz, zadowolony z dokonanej transakcji, wyruszył do Białegostoku.

  Cała afera wydała się dwa tygodnie później. Drwale i pilarze, których przedsiębiorca wysłał na wstępny wyrąb, nie zostali wpuszczeni do lasu. Leśniczy i gajowy nie wiedzieli o jego sprzedaży. Nie znali też żadnego Ostrzeżyńskiego. Sprawa była więc jasna, warszawski kombinator oszukał bezczelnie zdawałoby się chytrego białostoczanina. Listy gończe rozesłane za kanciarzem, wraz z jego rysopis 


Włodzimierz Jarmolik

Młodociani przestępcy z Białegostoku wyrośli na kryminalistów

  Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proceder zazwyczaj w młodym wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz.

  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.

W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.

  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w "Dzienniku Białostockim" przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy. Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł.

  Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką. Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Drab z ul. Kijowskiej terroryzował Białystok

 

  W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa - Abrama Tyszlermana.

  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.

  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki. Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka. Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.

  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie "Polonia" grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.

  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali "Czarną Ręką". Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni "Polonia".

Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami "czarnorękich" padali też właściciele szemranych interesów - piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.

  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych autobusów międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.

  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.

  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.

Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej "Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji "Łącz". Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.

  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces "Czarnej Ręki". Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.

  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: - Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: - A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu. Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.


Włodzimierz Jarmolik

Hazard w Białymstoku na Rynku Siennym

   Swego czasu była już w tej rubryce mowa o hazardzie w międzywojennym Białymstoku. Kwitł on na Rynku Siennym, w pobliskich bramach, w popularnych lokalach gastronomicznych, i rzecz jasna w prywatnych mieszkaniach. Przodowały Chanajki. Karty, kości czy ruletka przyciągały różnych bazarowych straceńców, którzy topili w swoim nałogu wszystkie, często ciężko zarobione pieniądze. Na podwórku przy ul. Surażskiej czy Mazowieckiej stale urzędowali fachowcy od oczka, paska czy kostek. Lepsi goście spotykali się w cukierni Lux na rogu Warszawskiej, gdzie grano w pokera czy chemin de fer.

  Jednak najbardziej zagorzali amatorzy hazardowego ryzyka jeździli z Białegostoku do stolicy, gdzie naiwniacko pozwalali ogrywać się miejscowym szulerom i wyrwigroszom.

  Szczególnie wiele pokus czyhało na odwiedzających słynny warszawski Kiercelak. Na samym placu targowym, a także pod parkanami i bramami wpadających do niego ulic, działały non stop lotne kasyna. Prosty stolik z numerkami, to było wszystko. Kiedy krupier kierujący grę w numerki zorientował się, że wśród podstawionej publiki znalazł się jakiś, łatwo rozpoznawalny frajer, zaczynał namiętnie namawiać do obstawiania ulubionych cyfr.

  Przybysze z prowincji, w tym także i białostoczanie, łatwo ulegali magii pomnożenia przywiezionych do stolicy złotówek. Kręcący się po Kiercelaku naganiacze potrafili zachęcić do gry w rozrzucane karty prawie każdego, choćby nie miał na to wcale ochoty. Zaraz pojawiała się butelka wódki, a i przyjemna kobitka do boku. Podochocony białostoczanin, który przyjechał nad Wisłę, żeby pomnożyć swój portfel, tracił bardzo szybko wszystko co posiadał. Najpierw oczywiście, zgodnie z taktyką szulerów, wygrał kilka razy nieduże sumki, a później musiał tylko, co i rusz sięgać do kieszeni, aż została ona całkiem pusta. 

  Do spółki z oszustami karcianymi działali na Kiercelaku także doliniarze. W tłoku zaabsorbowanych graczy i gapiów łatwo było dobrać się do cudzego palta czy torby. Jeśli przegrany frajer, mający o sobie mniemanie rasowego hazardzisty, zaczynał po przegranej głośno protestować i straszyć szulerów policją, do akcji wkraczali silnoręcy pomocnicy, a w ruch szły nawet noże i kastety.

  Nałogowi hazardziści z Białegostoku, którym nie odpowiadało brutalne towarzystwo z Kiercelaka, szukali dla siebie spokojniejszych miejsc. W latach trzydziestych można było je znaleźć w Warszawie zwłaszcza przy ul. Chmielnej i Nowogródzkiej. Działały tam bez przerwy potajemne domy gry dla lepszych gości. Oto dosyć obszerny cytat na ich temat z artykułu zamieszczonego w jednej ze stołecznych gazet.

  "Po cichu, na ucho, szepcą sobie zwolennicy hazardu, adresy domów gry. Luksusowe urządzenia, marmurowe stoły. Przy ul. Chmielnej wchodzimy w bramę i przez podwórze w poprzeczną sień. Na drugim piętrze mieści się świątynia hazardu. Przybita na drzwiach tabliczka oznajmia: "Biuro handlowo-komisowe". Dwa pokoje z kuchnią, przerobioną na trzeci. Urządzenia biurowe. W największym pokoju stół konferencyjny przykryty zielonym suknem. Miękkie fotele otaczają niskie stoliki. W oknach rolety. W dzień w biurze nie ma nikogo. Ożywa wieczorem. Ruleta, poker, chemin de fer, bakarat..."

  Ale przecież nie wszystkich zamiłowanych hazardzistów z naszego miasta stać było na warszawskie fanaberie. Musieli zadawalać się produkcją miejscowych kombinatorów od trzech kart czy kubków. W Białymstoku specjaliści od tych trefnych gier panoszyli się w pierwszej połowie lat trzydziestych na ul. Lipowej i Sienkiewicza. Pod przykrywką i pozwoleniem na prowadzenie gier zręcznościowych dla młodzieży, rozkładali oni tam swoje parasole i prowadzili szulerkę dla dorosłych.

  Najpopularniejszą grą u parasolarzy były kości. Wystarczyła plansza z numerami od 3 do 18, kubek i trzy kostki do gry. Gracze obstawiali wybrane numery. Bankier wyrzucał kostki z kubełka na stół, szczęśliwie obstawiający cieszyli się z wygranej. Kiedy stawki stawały się coraz wyższe, szuler sięgał po komplet fałszywych kostek, i już nikt nie wygrywał, oczywiście oprócz niego.

  W 1937 roku, w samą wigilię, swój szulerski stolik rozłożył pod Ratuszem Józef Koziński. Próbował coś ugrać na święta. Ugrał - trzy miesiące więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Ulica Kalinowskiego. Na Park Centralny mówiono gruzy

   Moim podwórkiem była ulica Kalinowskiego - zaczyna swoją opowieść pan Stanisław. - Mieszkałem pod numerem 4. Z jednej strony znajdowały się dwie piaskownice, z drugiej naprzeciw Park Centralny. Pamiętam zalegające tam stosy gruzów i macewy. Jak później czytałem, w XVIII wieku utworzono tam żydowski cmentarz rabinacki - kirkut. Z biegiem lat tracił na znaczeniu. Hitlerowcy dopełnili reszty zniszczenia. Nieco dalej przy Bema znajdował się cmentarz choleryczny, nazywany tak od tego, że chowano tam niegdyś zmarłych na cholerę.

  Pod koniec lat 60., gdy handel przeniesiono na Bema, chodziłem tam na rynek gołębiarzy, który odbywał się w niedziele. Przy ul. Odeskiej trzymaliśmy gołębie - piękne sztuki mieliśmy. Do dzisiaj tęsknię za tymi ptakami. Tyle lat minęło, a ja zamknę oczy i widzę, jak wzbijają się w niebo. Na rynku, jeszcze w 1968 roku gołębiarze stawiali na macewach klatki ze swoimi pupilami.

  Na Park Centralny wszyscy mówili "gruzy". Gdzie idziesz? Na gruzy. Rosły tu różne trawy, osty. Latem pięknie pachniało, jak na łące. Biegaliśmy tam się bawić, ale głównym naszym zajęciem był biznes, gdzieś coś znaleźć, butelki, łom i sprzedać.   Na ul. Grochowej były dwa sklepy: spożywczy i warzywniak, w którym skupowano butelki. Więc jak tylko jakiś facet kupował pół litra czy ćwiartkę, uważnie śledziliśmy, gdzie szedł w stronę parku, bo tam najczęściej rozpijano wódeczkę. Z kolegą Jankiem, ksywa Korzonek czatowaliśmy na rogu Grochowej na każdą porzuconą butelkę. Kto pierwszy krzyknął "zamówka", do tego należała butelka. Butelki były w cenie, za jedną płacono złotówkę. W dzień wypłaty udawało się zdobyć 10-11 sztuk, to było dużo. Przeliczaliśmy ten zarobek na cukierki - iryski zwykłe, mleczne kosztowały 11 zł, sezamowe 18 zł.

  Naszą ulubioną rozrywką było puszczanie latawców. Robiliśmy je sami, rzecz jasna. Ze środka zeszytu wyrywało się dwie kartki, dziurki po zszywaczu zaklejaliśmy. Między parkiem a ul. Suraską była stolarnia, braliśmy stamtąd wyrzucone listewki, zbijaliśmy konstrukcję, z kawałka prześcieradła, doczepiało się ogon. 

  Mama Janka pracowała jako chałupniczka w spółdzielni krawieckiej, gdzie szyto rękawice robocze, więc miała dużo nici, były cienkie, ale bardzo mocne. Nawlekaliśmy taką nitkę na drewnianą szpulkę, dużo, około 500 metrów i latawiec był gotowy. Jak puszczałem nitkę z tej szpulki, to tylko furczało, latawiec wysoko wzbijał się w niebo. I myśmy nie biegali za nim, sam leciał. Bywało aż do domu towarowego na Kościuszki. Przechodnie patrzyli z zaciekawieniem: To wasz latawiec? Ale ciągnie - mówili z uznaniem.

  Z czasem przystąpiono do porządkowania placu pod park centralny. Wjechał buldożer tzw. staliniec i spychał macewy. Jak poprosiliśmy, to kierowca pozwolił podjechać, to była frajda. Na otwarcie parku, żeby uczcić to wydarzenie, zorganizowano wystawę sprzętu rolniczego. Oglądaliśmy nowe, czerwone maszyny. W Parku Centralnym, to też świetnie pamiętam, Janusz Laskowski śpiewał swoje słynne przeboje, Beatę, Żółty jesienny liść. Grał na gitarze, ludzie się zbierali i chętnie słuchali.

  Wrócę na chwilę do wspomnień z dzieciństwa. Na rogu ul. św. Mikołaja, gdzie teraz jest Cepelia i czteropiętrowy blok (wtedy ta ulica nazywała się Sosnowa) stał drewniany domek. Należał do pana Konikowskiego, myśmy jako dzieciaki z narażeniem życia wyciągali z niego stalowe elementy, żeby oddać do punktu skupu złomu.

  Z czasem Kalinowskiego i okoliczne ulice zaczęły się zmieniać. O, na przykład pamiętam, jak stawiano wieżowiec, zwany powszechnie Merino, od sklepu z materiałami na parterze. Teraz jest tam bar. Ten mój kolega Janek, świętej pamięci odczytywał napis jako Mertno, śmieliśmy się z tego.

  Uczyłem się w SP nr 9, na Suchej, ale w sumie zaliczyłem trzy podstawówki, z powodu rejonizacji. Klasy 1-4 skończyłem w czwórce na Częstochowskiej, potem przeniesiono nas do piętnastki na Lipowej, i w końcu w 1963 roku poszedłem do dziewiątki na Suchej. Początek roku szkolnego wtedy był 2 września w poniedziałek, znalazłem datę w kalendarzu. Pamiętam to doskonale, staliśmy na boisku, a potem z wychowawczynią, panią Ireną Wojtasiak (uczyła nas fizyki, matematyki i chemii) poszliśmy do starej szkoły na rogu Młynowej i Kijowskiej, po sprzęt i pomoce naukowe.

  Do dziewiątki na Suchą też chodziliśmy przez park. Do dzisiaj jest ta alejka. Na rogu wtedy stała stara brązowa dwuskrzydłowa brama okolona kawałkami muru, i na tych dwóch skrzydłach listewkami były nabite gwiazdy Dawida. Skojarzyłem sobie później, że przechodziłem obok bramy cmentarnej. Nędznie już to wyglądało, farba się łuszczyła.

  Polskiego uczyła nas pani Anna Tomaszuk, świetna nauczycielka. Jako jedna z pierwszych wtedy organizowała na lekcjach pracę w grupach, wtedy to była nowatorska metoda prowadzenia zajęć. Zestawialiśmy stoliki, siadały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, lepsi i trochę słabsi i opracowywaliśmy temat. Bardzo lubiłem te lekcje, pani Tomaszuk często wybierała mnie do referowania.

  W 1964 roku, pamiętam dokładnie zwołali nas do sali gimnastycznej. Wszedł pan Grycuk, czy Gryczan, nie pamiętam dokładnie, od śpiewu i donośnym głosem krzyknął: Na cześć dostojnych gości hip, hip, hura. Myśmy już wtedy mieli telewizor, oglądałem dzienniki, rozpoznawałem ważne osobistości w kraju. No i wtedy to był Marian Spychalski, przewodniczący Rady Państwa. Nasza szkoła była tysiąclatką, zbudowaną w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie. Spychalski widocznie wizytował te szkoły, wypytywał panią Tomaszuk o sposób prowadzenia lekcji, pochwalił.

  A raz znowu byłem świadkiem manifestacji pod komitetem partii. Zebrał się tłum, z budynku wyszedł niewysoki mężczyzna w prochowcu, a ludzie skandowali: Niech żyje towarzysz Wiesław! Byłem pewny, że to Gomułka, ale nie zgadzał mi się okrzyk. Później zrozumiałem, że "Wiesław" to pseudonim wojenny Gomułki. Wtedy nawet podszedłem blisko niego, chwaliłem się tym potem, jak to chłopak. Jakieś szczególnej obstawy, jak dziś się widzi, nie było przy nim. Pewna kobieta wręczyła mu też list. Gomułka schował go od razu do kieszeni. Mieszkałem w samym centrum, jak coś się działo, od razu z kolegami biegliśmy patrzeć.

  Chcę jeszcze dodać, że tu, gdzie jest Central, był ogród, zrywaliśmy tam jabłka. Po lewej stronie znajdowało się olbrzymie wysypisko. Obok zaś na prawo stały kamienice, w jednej z nich pan Dunaj miał studio fotograficzne. Mam zdjęcie tam zrobione, jako 14-latek, na zakończenie podstawówki, byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową.

  Restauracja Staromiejska, która tam stała, nieszczególnej była reputacji, taka lokalna speluna. Wzdłuż ulicy Pięknej naprzeciw obecnego Wersalu Podlaskiego znajdowały się stoły, na których przekupki sprzedawały warzywa i owoce. Raz na jakiś czas przyjeżdżał mężczyzna, to był pierwszy biznesmen powojennego Białegostoku, który sprzedawał bombonierki, smaczne, mordoklejki, których nigdzie się nie kupiło. Miał je zapakowane w kartoniki po 5 albo po 3 sztuki, w zależności jaki los się wyciągnie. Los kosztował złotówkę, gdy był pełny, to on krzyczał niezbyt zadowolony: "bomba w górę" i wydawał fanta.   Chodziłem z mamą tu często na zakupy, a nawet i sam handlowałem. Mieliśmy działkę przy Podleśnej. Pewnego razu z Jankiem narwaliśmy rzodkiewek, które wówczas bardzo obrodziły, wyrosły wielkie jak buraki. Powiązaliśmy je w pęczki, załadowaliśmy do worka i poszliśmy sprzedawać na te stoły. Ludziom tłumaczyliśmy, że to jest amerykańska rzodkiew, wiadomo co z Ameryki to najlepsze.

  Za straganami ciągnęła się już ulica Sucha, gdzie znajdowała się kamienica, w której był ten osławiony sklep z błyskotkami, o którym opowiadała pani Krystyna. Mnie chłopaka interesowało jednak co innego. Tam sprzedawano płyty Beatlesów, winylowe, longlay'e. Kolega z technikum pod koniec lat 60., kupił taką płytę. Wszyscy mu zazdrościliśmy.


Alicja Zielińska 

150 procesów o żarówkę

    Przy ulicy Sienkiewicza pod nr 26, w miejscu, gdzie dziś jest skrzyżowanie z Aleją Piłsudskiego stała solidna kamienica. Jej właścicielem był Borys Bubryk. Bubrykowie to była znana białostocka rodzina. Jej głową był Dawid Bubryk. Zasiadał w prestiżowych zarządach towarzystw finansowych. Sam zajmował się handlem. Jego syn Borys miał smykałkę do dziennikarki. Jeszcze przed I wojną pracował w redakcji rosyjskojęzycznej gazety Gołos Biełostoka. Gazeta skierowana była do żydowskiej inteligencji, a jej redaktor i wydawca Józef Zeligman kreował się na lidera miejscowego środowiska. Po wojnie Borysa nadal pasjonowało dziennikarstwo. Przez krótki czas nawet był redaktorem własnej gazety Bialystoker Telegraf. Nie odegrała ona jednak żadnej poważniejszej roli.

  Ale znany był też Bubryk ze swego warcholstwa. Głośnym echem w mieście w 1926 r. odbiła się jego seria procesów o zamontowanie żarówki podświetlający numer domu. Sam Bubryk nie mógł się doliczyć ile w tej kwestii miał spraw sądowych. Ba, nie wiedział też ile już jest rozpatrzonych, a ile było w toku. Szacunkowo podawał, że było tego wszystkiego około 150. Cała ta sądowa perypetia Bubryka wynikła z tego, że twierdził on uparcie, że policja nie ma żadnych podstaw prawnych, aby zmuszać go do wkręcenia żarówki. Policja zaś miała zdanie przeciwne i regularnie noc w noc wysyłała na Sienkiewicza posterunkowego, aby ten spisywał stosowny protokół. Dokument następnie wędrował do białostockiego sądu pokoju. Ten w trybie doraźnym rozpatrywał sprawę i wymierzał opornemu kamienicznikowi grzywnę, proponując jednocześnie jej ewentualną zamianę na areszt.

  Bubryk ani płacić, ani siedzieć nie miał zamiaru. Odwoływał się więc od każdego wyroku do sądu okręgowego. Ten wyrokował tak jak niższa instancja. Bubryk nie poddawał się. Od czego był przecież sąd najwyższy. Tak to w Warszawie najwyższe prawnicze autorytety zastanawiały się nad casusem bubrykowych żarówek. Musiały robić to po wielokroć, bo Bubryk świadom swoich praw obywatelskich korzystał z nich bez ograniczeń.

  W końcu ze stolicy przyszedł wyrok. Sąd najwyższy stwierdził, że żarówka rzecz święta. Porządek musi być, a praktyki Bubryka ewidentnie go naruszają. Nad kamienicznikiem zawisł karzący miecz Temidy. Albo kasa albo paka. Już Bubryk żegnał się z rodziną. 150 razy po minimum 3 dni aresztu za każdą nieoświetloną noc to blisko półtora roku więzienia! I tu nieoczekiwanie skazańcowi przyszedł z odsieczą prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

   Nie, nie to, że Bubryk o swojej niedoli powiadomił prezydenta Mościckiego, który od kilku miesięcy piastował ten urząd. Ignacy Mościcki, rozpoczynając swoją prezydenturę, chcąc zrobić dobre wrażenie, a w tym był mistrzem, ogłosił amnestię. Objęła ona i Bubryka. Zdjęto więc zeń wszystkie grzywny i areszty. Pozostały natomiast koszty sądowe. Tych amnestia nie kasowała. Te były, co oczywiste po stronie Bubryka. Ale od czego się ma głowę. Bubryk w mig wykombinował jak je zminimalizować. Wystąpił do sądu z wnioskiem, aby ten zsumował wszystkie sprawy w jedną. Uzasadniał to tym, że wszystkie były takie same, tylko każda działa się innego dnia.

  Ta karkołomna interpretacja w pewnym sensie miała uzasadnienie. Sąd postanowił więc, że podzieli koszty na miesięczne tury. To już było do przyjęcia. Bubryk rad nie rad musiał się na to zgodzić. Obserwatorzy sądowej wokandy żartowali sobie z niego, że taniej było kupić jedną żarówkę za kilkadziesiąt groszy niż płacić kilkaset złotych za jej wkręcenie.

  Nie był Bubryk odosobnionym mieszkańcem ulicy Sienkiewicza, który w sobie właściwy sposób próbował dochodzić sprawiedliwości. Przy Sienkiewicza 15 stała ładna piętrowa kamienica Wilhelma Ostrowskiego. Właściciel prowadził w niej, założony jeszcze przed I wojną popularny hotel. Na parterze były cieszące się nie mniejszym wzięciem lokale gastronomiczne. I właśnie o jeden z nich poszło.

  W 1934 r. do Ostrowskiego zwrócili się przedstawiciele potężnej łódzkiej fabryki włókienniczej Scheibler i Grohman. Złożyli mu intratną propozycję otwarcia sklepu z fabrycznymi wyrobami. Ostrowski postanowił więc umieścić łódzkich potentatów w lokalu, w którym była restauracja Wir, prowadzona przez Pawła Sadowskiego, bodaj najwybitniejszego kuchmistrza w międzywojennym Białymstoku. Powiadomiony o wszystkim Sadowski za zerwanie umowy zażądał finansowego zadośćuczynienia. Ostrowski uważał, że nic się mu nie należy. I tak obaj panowie stanęli przed sądem.

  Tymczasem Scheibler z Grohmanem ponaglali. Zdesperowany Ostrowski co rusz zaglądał do kancelarii sądu na Mickiewicza. Gdy w trakcie jednej z licznych wizyt usłyszał, że ciągle nie ma wyznaczonej daty rozprawy nie wytrzymał i wrzasnął, że "pan sędzia to trzyma z Sadowskim". Tym razem sąd zadziałał błyskawicznie i oskarżył Ostrowskiego o obrazę. W trakcie rozprawy doprowadzony do ostateczności hotelarz przyznał się do winy, choć na swoje usprawiedliwienie mówił, że zrozumiano go opacznie. On bowiem "chciał tylko powiedzieć, że sędzia więcej wierzy jego przeciwnikowi". Sąd pobłażliwie podszedł do całej sprawy i ukarał Ostrowskiego dwoma tygodniami aresztu w zawieszeniu. Scheibler i Grohmanem zdegustowani całym zajściem wycofali się z interesu. Obrażony Sadowski wyniósł się na przeciwną stronę Sienkiewicza, pod dwójkę i otworzył tam popularną Oazę. A Ostrowskiemu pozostało tylko mieć pretensję do samego siebie.


Andrzej Lechowski

Ulica Brukowa 8: Tu mieszkali złodzieje i prostytutki

   Ulica ta leżała w samym środku przestępczych Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.

  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.

Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.

  Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.

  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.

  Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.

  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.

  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.

  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał ... ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.


Włodzimierz Jarmolik

Hotel Ritz kusił. Kulinarne przysmaki

    W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19. Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma. Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy".

   Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew". Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania!

  Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Na straży prawa i porządku

  Białostocka służba kryminalna była przed wojną jedną z nielicznych, która prowadziła rejestrację daktyloskopijną. Laboratorium mieściło się przy Warszawskiej 11. Tam też sporządzano analizę podejrzanych banknotów i kruszców.

  Polska policja kryminalna powstała zaraz po odzyskaniu niepodległości. W okresie międzywojennym miała ona różne nazwy. W Białymstoku był najpierw Urząd Śledczy, od 1922 r. działała już Ekspozytura Urzędu Śledczego, zaś pod koniec lat 20., po kolejnych zmianach ustalił się na dłużej Wydział Śledczy. Siedziba białostockich agentów kryminalnych mieściła się przy ul. Warszawskiej pod nr. 6. W sąsiedztwie było więcej policyjnych agend: na początku Warszawskiej w domu pod 3. miał swoją siedzibę I Komisariat Policji Państwowej, nieco dalej pod numerem 11 ulokował się Wojewódzki Urząd Śledczy, a jeszcze gdzieś w połowie Warszawskiej, pod 50. mieściła się Wojewódzka Komenda Policji.

  Głównym zadaniem policji śledczej był nadzór nad całym światkiem przestępczym w mieście. Policja mundurowa czyniła to w sposób oficjalny. Przeprowadzała regularne patrole w bardziej zakażonych rewirach, legitymowała, a co bardziej podejrzanych osobników doprowadzała do komisariatów. Agenci kryminalni działali po cywilnemu, ich zadaniem była dyskretna inwigilacja przestępców podejrzanych zwłaszcza o jakąś grubą robotę. Musieli być cierpliwi, ale w końcu skuteczni przy zatrzymywaniu złoczyńców bardzo często uzbrojonych. 

  Kancelaria Ekspozytury Urzędu Śledczego początkowo działała całą dobę. Od 1924 r. zawiadomienia o napadach, kradzieżach czy innych przestępstwach przyjmowała od godziny 8 do 16. Do Urzędu spływały także doniesienia z poszczególnych komisariatów o występkach popełnionych na ich terenie w ciągu ostatnich 24 godzin.

  Pracownicy EUS z otrzymanych informacji układali różne statystyki. Były one ważne ze względu na profilaktykę wobec zagrożeń ze strony świata przestępczego. Ilustracją niech będą dane z pierwszego kwartału 1935 r. W tym czasie na terenie Białegostoku dokonano pięciu kradzieży z włamaniem, 105 bez włamania, 22 oszustwa, 60 prób wprowadzenia w obieg fałszywych dolarów i złotówek. Odnotowano też skrupulatnie siedem przypadków oporu wobec władzy. 

  Poza zliczaniem przestępstw i występków w kancelarii EUS prowadzona była, jeszcze bardziej ważna praca - układanie kartoteki przestępców z ich podobiznami i specjalnościami. Oddawała ona nieocenione usługi przy identyfikacji sprawców rabunków, kradzieży czy oszustw. Poszkodowani białostoczanie, a i przyjezdni do naszego miasta, mogli bardzo często rozpoznać przyczynę swego nieszczęścia.

  Białostocka służba kryminalna była przed wojną jedną z nielicznych, która prowadziła także rejestrację daktyloskopijną. Zajmujące się tym laboratorium mieściło się przy Warszawskiej 11. Tam również przeprowadzano analizę podejrzanych dokumentów, banknotów, a nawet podrobionego złota czy brylantów.

  Pracownicy policyjni strzegący prawa i porządku w mieście musieli też stale podwyższać swoje kwalifikacje. Organizowane były dla nich specjalistyczne kursy oraz ciągle wzbogacana biblioteczka z dziełami autorytetów przedwojennej kryminalistyki.

  Praktyka policyjnego dochodzenia często jednak różniła się od zdobytej wiedzy teoretycznej. Agenci policyjni w czasie swoich penetracji podejrzanych melin i spelunek, rewizji czy po prostu przy zatrzymywaniu na ulicy, dworcu lub poszukiwanych oprychów mogli się spotkać z różnymi niespodziankami. Przestępcy sięgali po rewolwer albo sprężynowiec, potrafili w przypływie wściekłości kopać, pluć a nawet gryźć stróżów prawa. Ci szczególnie obciążeni do końca liczyli na szczęśliwą ucieczkę.

  W stosunku do opornych i groźnych typków policjanci mundurowi i ci po cywilnemu także zachowywali się bezwzględnie. Były przypadki tęgiego bicia, o czym co jakiś czas donosiła miejscowa prasa.


Włodzimierz Jarmolik

Oszuści w przedwojennym Białymstoku

   Oszuści w polskim, międzywojennym przestępczym świecie byli po złodziejach drugą kategorią typków dybiących na cudze mienie. W ówczesnym Białymstoku także ich nie zbywało. W książce Moniki Piątkowskiej, wydanej w 1912 r. mamy cały rozdział poświęcony hochsztaplerskiej profesji. Tytuł owej pracy to "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce". Licząc na szybki i duży zysk oszuści podawali się swoim wybranym ofiarom za lekarzy, emerytowanych urzędników, dziennikarzy czy też byłych żołnierzy. Do tej plejady polskich oszustów warto dodać też przykłady z naszego białostockiego podwórka.

  Po trzecim powstaniu śląskim w całym kraju namnożyło się wielu kombatantów tego heroicznego czynu. Jeden z nich dotarł też do Białegostoku. Nazywał się Aleksander Zakrzewski.

  Na początku września 1921 r. za pomocą miejscowego Komitetu Pomocy Górnoślązakom dostał on pracę w Dzienniku Białostockim. Ponieważ w pierwszych miesiącach wykazywał się dużą gorliwością jako ekspedytor pisma, administrator Dziennika powierzył mu odpowiedzialne zajęcie - pisanie rachunków i przyjmowanie kasy dziennej. Zakrzewski miał do dyspozycji różne klucze, pieczątki oraz kwitariusze. 

  Ślązak lubił życie towarzyskie, szybko więc znalazł dla siebie odpowiednią kompanię, no i oczywiście przystojną niewiastę. Ponieważ otrzymywane marki nie wystarczały na ciągłe hulanki, zaczął on podkradać z kasy dziennika. Kamuflował to fałszywymi zapisami w rachunkach. Nazbierało się tego, jak udowodnił Sąd Okręgowy, blisko pół miliona marek. Wyrok dla oszusta - powstańca brzmiał: 15 miesięcy więzienia.

  W 1923 r. działał w naszym mieście spryciarz, który krążył po mieszkaniach szczególnie zamożnych białostoczan i odziany w skromny, ale przyzwoity garnitur prosił o wsparcie. Cel - operacja córki, która jakjo akuszerka zaraziła się chorobą swojej pacjentki. Sytuację przedstawiał w sposób tak obrazowy i dramatyczny, że bardzo rzadko spotykał się z odmową. Na jego lamenty dał się nabrać nawet tak wytrawny handlowiec, jak P. Jankowski, białostocki potentat na rynku papierosowym.

  Z kolei w połowie lat 20. szczególną pomysłowością błysnęli dwaj mlodzieńcy z Chanajek - Chaim Chazan i Dawid Sarwer. Otóż wymyślili oni, że w bardzo prosty sposób można okpić dorożkarza. Wsiadali na przykład na postoju przy wylocie ul. Pałacowej i Warszawskiej do dorożki i kazali wieźć się do Zabłudowa. Mieli ze sobą dużą i ciężką paczkę, w której, według ich słów, znajdowała się maszyna do szycia marki Singer.

  Zanim wyjechali za rogatki miasta, prosili o krótki postój dla załatwienia jeszcze pilnej sprawy. Ponieważ do jej załatwienia potrzebne były pieniądze, a oni nie mieli ich wystarczająco dużo, pożyczali więc od dorożkarza pod zastaw skrzynki z maszyną do szycia. Oczywiście nie wracali, a łatwowiernemu wozakowi zostawał pakunek z kamieniami w środku. Oszukany mógł tylko sobie głośno poprzeklinać.

  Pod koniec roku 1932 sporo zamieszania, zwłaszcza w sferach kościelnych narobiła pewna niewiasta. Podawała się ona za wdowę po lotniku, który zginął podczas lotu ćwiczebnego nad Lidą. Wdowa przybyła do Białegostoku, ażeby dopominać się o rentę po tragicznie zmarłym mężu.

  Ponieważ nie miała gdzie się zatrzymać, przygarnięto ją przy parafii św. Rocha. Tamtejsze tercjarki, wzruszone jej opowieścią odstąpiły biednej kobiecie całą organistówkę. Sprawy wdowy po lotniku prowadzone w bialostockiej Izbie Skarbowej przeciągały się. Poczciwe zakonnice zaczęły więc pożyczać swojej lokatorce najpierw drobne sumki, a później po 100 złotych. Jedna z nich nie mając pieniędzy dała jej rodowy sygnet po rodzicu. W połowie listopada rzekoma wdowa wyszła na miasto i ju nie wróciła do swoich dobrodziejek.

  W końcu oszustkę zatrzymano. Nazywała się ona Bronisława Minkiewicz i z poległym rzeczywiście lotnikiem Janem Bartoszewiczem nie miała nic wspólnego. Jak się okazało w czasie śledztwa podobne numery wyczyniała ona w innych częściach Polski. Za oszukańczą pomysłowość Sąd Okręgowy w Białymstoku skazał przyszywaną lotniczkę na 15 miesięcy pobytu za kratkami.


Włodzimierz Jarmolik

17 września 1939 r. wojska Rosyjskie wkroczyły do Polski

  Tego dnia, każdy z nas powinien  pomyśleć i zrobić własny rachunek sumienia zastanowić się czy jest się Polakiem czy niewolnikiem 

   Pretekstem do inwazji radzieckiej była obrona interesów mniejszości ukraińskiej i białoruskiej na terenie upadłej rzekomo Rzeczpospolitej. 17 września 1939 roku rozpoczęła się inwazja sowiecka na Polskę. Wojska ZSRR wkroczyły do Rzeczpospolitej pod pretekstem roztoczenia opieki nad ludnością Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi.

  Związek Radziecki zaczął przygotowywać się do agresji niemal natychmiast po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow 23 sierpnia 1939 roku. 3 września w 6 okręgach wojskowych ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. 

  Gotowość do rozpoczęcia inwazji w ciągu kilku dni zgłoszono Berlinowi około 8 września, po tym, jak przywódcy radzieccy otrzymali fałszywą wiadomość o upadku Warszawy. Informacja, że stolica broni się nadal, sprawiła jednak, że zaczęli znowu zwlekać. Obawiano się, że wkroczenie do Polski może doprowadzić do wybuchu wojny między ZSRR a zachodnimi aliantami.

  Ostatecznie dopiero 14 września przekazano Niemcom informację o tym, że Armia Czerwona jest gotowa do działania. W tym czasie Hitler rozważał już nawet nad wywołaniem w Małopolsce Wschodniej antypolskiego powstania i utworzeniem na tych terenach niewielkiego, podporządkowanego nazistom państwa ukraińskiego.  Inwazja odbywała się pod hasłem obrony mniejszości ukraińskiej i białoruskiej.

    O świcie 17 września ambasador polski Wacław Grzybowski otrzymał notę od rządu radzieckiego, w której stwierdzano, że ze względu na upadek państwa polskiego układy między Rzeczpospolitą a ZSRR już nie obowiązują i informowano o przekroczeniu granic.

  Jednocześnie ZSRR podkreślał, że w wojnie między III Rzeszą a państwami zachodnimi zachowuje neutralność. Państwa zachodnie na wieść o inwazji ograniczyły się do formalnych protestów, mając nadzieję, że w przyszłości uda im się pozyskać Związek Radziecki jako sojusznika w walce z nazistowskimi Niemcami.

Mojżesz Złoto kradł nawet w Paryżu

   Najlepszych doliniarzy, czyli złodziei kieszonkowych można było napotkać w międzywojennej Warszawie. Były nawet specjalne, tajne szkoły uczące doliniarskich umiejętności. Ówczesny Białystok też miał swoich majstrów od tego fachu.

  Jak chyba w żadnej innej branży złodziejskiej, wśród doliniarzy, funkcjonowały ścisłe specjalizacje. Złodziej potrafiący zgrabnie wyciągnąć zawiniątko ze złotówkami zza pazuchy kmiotka na Siennym Rynku, był nieporadny w miejskim autobusie. Jeśli próbował tam kraść, to najczęściej wpadał. 

  W bankach kieszonkowcy pracowali inaczej niż w pociągu. Złodzieje owi dzielili się też ze względu na sposób uprawiania swoich, palcowych robótek. Ten który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki - pracował na parkan. Ten kto przecinał żyletką ubranie, zwłaszcza w okolicach tylnej kieszeni spodni, był kosynierem. Inaczej nazywano to także robotą na dupniaka. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.

  Dla doliniarzy ważna też była sprawna i bezpieczna organizacja pracy. Byli oczywiście złodzieje samotnicy. Swoje zwinne palce, środkowy i serdeczny, na tzw. nożyce, zapuszczali do obcych kieszeni osłaniając się gazetą, kapeluszem, a nawet bukietem kwiatów.

  Inni działali z pomocnikiem, tzw. tycerem. To on stanowił parawan dla swego kompana. Popularna była też metoda zwana rakietą. Rakieta składała się zwykle z kilku wspomagających złodziejaszków. Były więc rączka, konik i świeca. Szefem całego kieszonkowego przedsięwzięcia był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do torby czy kieszeni upatrzonej z góry ofiary. Obok niego musiał znajdować się zwykle konik, który po dokonaniu kradzieży ukradkiem odbierał od rączki łup starając się szybko z nim ulotnić. Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały, zasłaniały rączkę, aby ten mógł zapuścić nożyce czy widełki do doliny, czyli kieszeni.

  Białostoccy międzywojenni doliniarze byli bardziej lub mniej fartowni. Jednym przez dłuższy czas udawało się kosić portfele, portmonetki czy zegarki, inni wpadli już przy pierwszej robocie. Przypomnimy tutaj kilka tych wybitniejszych. Na początek Mojżesz Złoto. Syn białostockiego handlarza drewnem zszedł na drogę występku w połowie lat 30. Okazało się, że ma do opróżniania doliny wyjątkowy talent. 

  Wkrótce Białystok przestał być dla niego wyzwaniem. Przeniósł się do stolicy, kiedy i tam nie odczuwał satysfakcji ze swoich wyczynów, za sprawą ojca udał się, jak to określono w reportażu o nim w Dzienniku Białostockim, na nauki do Paryża. Tam rzecz jasna szybko znalazł odpowiednią kompanię. Specjalizował się zwłaszcza w obrabianiu bogatych pasażerów ekspresów pociągowych, kursujących z Paryża w różne strony Europy. 

  W końcu namierzony przez prywatnych detektywów, których zatrudniała francuska kolej, salwował się ucieczką. Z Białegostoku przegnał go rozsierdzony rodzic. Osiadł na stałe w Warszawie. Tutaj nie miał już takiego szczęścia, jak w Paryżu. Pojawiły się krótsze i dłuższe odsiadki. Ostatnią odnotowują kroniki kryminalne w 1938 r.

  Innym typem doliniarza był Abram Duczyński. Ten praktycznie nie ruszał się z miasta. Nawet doliniarze wywodzący się ze starej jeszcze, carskiej szkoły, z uznaniem kiwali głowami, widząc jak sprytny chłopak uwija się wśród przekupniów i handlarek na Rybnym czy Siennym Rynku. 

  Jego zwinne palce potrafiły dotrzeć niemal w każde miejsce. W odróżnieniu od wielu innych kieszonkowców, Abram Duczyński w razie konieczności imał się też oszustw, kradzieży na strychach czy nawet włamań. Wpadł jednak na dłużej przy swojej ulubionej robocie. W 1937 r. na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki trafił na kieszeń, której nie potrafił sforsować. Ale nic dziwnego, była zima i palce złodziejaszka nie do końca mu służyły.

  Na koniec przypomnienie jeszcze jednego amatora cudzej doliny. Szmul Zawiński pochodził z wielopokoleniowej, złodziejskiej rodziny. Mieszkał w Chanajkach i dla zmylenia policji bardzo często zmieniał ulice. Kradł przez cały okres międzywojenny. Wpadał, ale potem znowu ruszał po cudze portfele.


Włodzimierz Jarmolik

Szulerzy i oszuści w Białymstoku

  Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać! fot. sxc.hu

Na rozkładanych w różnych miejscach stolikach, zwanych benklami, rzucali oni trzy kostki, przestawiali trzy naparstki z kulką, rozrzucali trzy karty z jedną wygrywającą.

  W ówczesnym Białymstoku było tak samo. Już w kwietniu 1919 roku Dziennik Białostocki donosił, że na miejscowych rynkach grasują bezkarnie oszuści, zwłaszcza w dni targowe, którzy za pomocą gierek w trzy karty czy kubki (naparstki) wyłudzają od naiwnych pieniądze. Gazeta namawiała, ażeby tym procederem zajęła się policja.

  Oszukańczy hazard kwitł szczególnie w okolicach Rynku Siennego. W licznych bramach i podwórzach przy ul. Młynowej, Mazowieckiej czy Surażskiej wprost pod gołym niebem funkcjonowały lotne kasyna. Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

  Najpopularniejsze były oczywiście trzy karty. Zasady gry były tak proste, że mógł je zrozumieć każdy nawet mało rozgarnięty wieśniak, pierwszy raz będący w dużym mieście. Szemrany krupier pokazywał zebranym wokół jego stolika trzy walety, dwa pikowe i jeden kierowy, rozrzucał je na stoliku, kilka razy przekładał z ogromną zręcznością i prosił o wskazanie tego czerwonego. 

  Kto pierwszy zdecyduje się zmierzyć z obrotnym benklarzem? Niejeden z amatorów hazardu wie z góry, że cała gra polega na zwinności rąk i oszustwie. Uważa siebie jednak za równie przebiegłego i wierzy w swoją spostrzegawczość. Pierwszy gracz łatwo wskazuje właściwą kartę i zgarnia grubą stawkę. Bankier bez sprzeciwu wypłaca wygraną. Drugiemu chętnemu także sprzyja szczęście. Co zachęca innych widzów, dotychczas niezdecydowanych ażeby zaryzykować jakieś pieniądze. 

  Przystępują do gry. Nie domyślają się wcale, że pierwsi szczęściarze byli po prostu wspólnikami bankiera, a ich wygrana swoistą reklamą interesu. Wszystkich następnych, zwłaszcza ryzykujących duże kwoty, czekał srogi zawód. Szybko przegrywali wszystkie swoje zasoby pieniężne, gdyż ciągle chcieli się odegrać.

Od czasu do czasu benklarz dawał jednak wygrać także któremuś spośród frajerów. Wciągało to mocniej do gry także innych, stojących obok farciarza.

  Najlepszymi klientami białostockich podwórkowych szulerów byli wieśniacy. Bardzo łatwo ulegali oni chęci pomnożenia pieniędzy zarobionych na sprzedaży przywiezionych do miasta warzyw, owoców czy nabiału. Namawiali ich do tego usilnie zawodowi naganiacze, kręcący się nieustannie po targowych placach. Jeśli wybrany chłop ze sporą gotówką był nazbyt ostrożny, pojawiała się zaraz flaszeczka i zakąska. Podochoceni synowie włościańscy trafiali w końcu do którejś z bram, gdzie dość szybko tracili wszystkie swoje pieniądze, wybierając nie tę kartę, co trzeba.

   Specjaliści od trzech kart pojawiali się także w centrum miasta, przy ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki. Latem 1919 roku włościanin z ziemi kowieńskiej, Michał Gryckiewicz poszedł na Rynek Kościuszki, ażeby zaopatrzyć się w chleb. Zauważył gromadkę ludzi przyglądających się grze w trzy karty. Zainteresował się, kiedy zobaczył, że niektórzy z grających w kilka minut wygrywali po kilkadziesiąt marek. Sam zaczął obstawiać. Niestety nic nie wygrał, a stracił 40 rubli. Resztę pieniędzy wyciągnął mu z kieszeni operujący do spółki z szulerem sprytny doliniarz.

  W 1922 roku podobna przygoda spotkała na ul. Surażskiej włościanina z Michałowa Jana Walewskiego. Do gry zachęciły go okrzyki naganiaczy: rubel postawisz a trzy weźmiesz! Zaczął więc stawiać. Nim się obejrzał stracił cały swój kapitał przeznaczony na tekstylia - 24 tys. marek.

  W latach późniejszych także nie było lepiej. Do Białegostoku ciągnęli nawet szulerzy z prowincji. Oto np. w 1929 roku aresztowano Dawida Ungera i Feliksa Szczecińskiego z Bielska Podlaskiego. Jako przyjezdni i mało zorientowani rozstawili oni swój benkiel w bramie przy ul. Młynowej. Byli więc konkurencją dla miejscowych naciągaczy. Szybko wypatrzyły ich świece, czyli pomocnicy szulera. Mały donosik pobliskiemu przodownikowi policji zrobił swoje.


Włodzimierz Jarmolik

Gra w trzy kostk

  Gra w trzy kostki była bardziej skomplikowana niż w trzy karty. Ale w międzywojennym Białymstoku amatorów tracenia pieniędzy w ten sposób znajdowało się zawsze sporo. Szuler tylko na tym zarabiał.

  Akcesoria do tego naciąganego interesu też nie były bardzo skomplikowane. Kubek, trzy kostki z numerami od 1 do 6, plansza tekturowa podzielona na 16 kwadracików z numerami od 3 do 18, no i bankiel, czyli stolik rozkładany w dogodnym miejscu, przyciągający chętnych naiwnych pragnących zdobyć łatwą fortunę.

  Gra w trzy kostki dawała szulerowi większe możliwości niż trzy karty. Przy tej ostatniej naprzeciwko oszusta stawał zwykle jeden chętny. Przy kostkach na szczęśliwe numery mogło skusić się więcej osób. Główny kant polegał na tym, że prowadzący grę miał w zanadrzu kilka kompletów fałszywych kostek. Wtopiona w jeden bok metalowa blaszka powodowała uzyskanie odpowiednią sumę oczek. Jeśli na planszy (kolorowe pola dawały trzykrotne przebicie) jakiś numer nie był obstawiony benklarz wyrzucał właśnie go, i zgarniał wszystkie stawki z innych pól.

  W połowie lat 30. na ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki można było spotkać często stoliki pod kolorowymi parasolami, przy których odbywały się różnego rodzaju gry zręcznościowe dla dzieci i młodzieży. Wygraną stanowiły zazwyczaj czekoladki, cukierki lub drobne zabawki. Na prowadzenie powyższej działalności władze miasta wydawały odpowiednie zezwolenie. 

  Sprytni kombinatorzy szybko dostrzegli w tym szansę dla siebie. Za niedużą opłatą otrzymywali papierek z pieczątką, który legalizował ich obecność na ulicy. Zamiast jednak przewidzianej działalnością zabawy z fantami dla dzieci prowadzili najprawdziwszą szulernię dla dorosłych. Co bardziej zdesperowani gracze w trzy kostki tracili w kilka minut nawet 50, 100 złotych. Później zarzucali bankierowi oszustwo i szli na skargę do policji.

  Parasolarze ufni początkowo w moc posiadanego pozwolenia z oburzeniem przyjmowali wszelkie zarzuty przeciwko ich "uczciwemu przedsiębiorstwu". Niektórzy nawet demonstrowali na sali rozpraw cały repertuar dziecięcych gier, jako dowód swojej niewinności. Prawo jednak szybko poznało się na ulicznych hazardzistach, zaczęło ich ścigać i karać najczęściej 8 miesiącami więzienia. Swój udział w demaskowaniu i piętnowaniu oszukańczego procederu miała także miejscowa prasa, a zwłaszcza Dziennik Białostocki.

  W tym czasie kostkowy interes założył Edward Sobotko. Był to młodzieniec z ulicy Surażskiej odznaczający się dużą smykałką. Najpierw obejrzał dokładnie poczynania innych stolikarzy, a później zaczął sam kręcić. Znakiem jego firmy był duży, kolorowy parasol, który przenosił co i rusz z rogu ul. Sienkiewicza i Nadrzecznej, na Lipową bądź Rynek Kościuszki. Sam Sobótko kości nie rzucał. Wynajął starego szulera rodem z Wilna, Antoniego Siewieruka. Ten od lat zajmował się kościanym procederem. Sobótko, postawny osiłek, pozostawił dla siebie rolę naganiacza, ochraniacza, no i bankiera szulerskiego przedsiębiorstwa.

  Policja dosyć szybko dowiedziała się o szwindlach popełnianych przy kolorowym parasolu zorganizowanym przez przemyślanego Sobotkę. Zaczęło się od skargi, którą złożył Bolesław Kupryszewski z Dojlid. Powiedział, że prawie niechcący zbliżył się do stolika kostkowego prestidigitatora i w ciągu pół godziny przegrał 45 złotych. Policjant Krasucki, który przybył z interwencją na Nadrzeczną zmusił benklarza do zwrotu 40 złotych.

  Sobotko oczywiście przy każdej sposobności zasłaniał się pozwoleniem wydanym przez magistrat na prowadzenie gier zręcznościowych dla dzieci. W prasie pojawiały się jednak ciągle protesty ofiar hazardowych machinacji. Dziennikarze upominali się przede wszystkim o skromne zarobki robotników fabrycznych, którzy po zapłacie dawali się skusić na fałszywą grę.

  Swoją przygodę przeżył przy kościanym stoliku również Zygfryd Husażewski z Łap. Jesienią 1934 roku zatrzymał się on wśród tłumku na Rynku Kościuszki. Jak podały kroniki sądowe w Dzienniku Białostockim, stracił szybko 147 złotych i 57 groszy. I tak to było w przedwojennym Białymstoku z trzema kartami.


Włodzimierz Jarmolik

Translate